Co tym razem?

Już wkrótce (po wakacjach) będę miał dla Was nowy zbiór opowieści o Andrzeju Zaleskim!

Nowa okładka projektu mojego syna, autora koncepcji graficznej serii – mam nadzieję, że spodoba się Wam, podobnie jak poprzednia.

Czym jest czynownik?

Raczej „kim”? Bo wbrew pozorom, nie jest to przedmiot, ale określenie urzędnika wspinającego się po kolejnych szczeblach kariery – czyli w rosyjskim zaborze tzw. czynach. Przypomnę Wam „Śmierć czynownika” Czechowa, znane też u nas pod tytułem „Śmierć urzędnika”.

W tym tomie znalazło się kilka historii z życia Andrzeja Zaleskiego, oficera carskiej policji, bohatera mojej powieści Awans. Czy właśnie takim czynownikiem musiał być oficer policji w jednej z najbardziej skorumpowanych biurokracji?

A może słowo czynownik powinno uzyskać i inny źródłosłów jak: „człowiek czynu”, albo „dziennik człowieka czynu”? Nasz bohater wstąpił do carskiej policji by służyć sprawiedliwości. Ale czy Polak w służbie rosyjskiego imperium może pozostać uczciwym człowiekiem? Czy tylko czynownikiem? A może to czyny decydują o człowieku, a nie jego stanowisko?

Podążymy za Andrzejem tropem bardziej i mniej niezwykłych przestępstw. Zaprowadzi nas on w nieznane miejsca w XIX wiecznej Warszawie, ale zabierze też i na gubernialną prowincję. Zaleski będzie musiał stawić czoła nie tylko kryminalistom, lecz i niejednokrotnie swoim przełożonym, dla których prawo i sprawiedliwość to często jedynie puste slogany.
Opisane w książce czyny Andrzeja Zaleskiego są w większości opowieściami z lat 80 i 90 XIX wieku, a ostatnia z nich to czasy już po odzyskaniu niepodległości – dwudziestolecie międzywojenne.

Wtorek, 23 grudnia 1890, 15:30

Przystojny kapitan policji przed wejściem do bramy Mariańskiej numer 5 oskrobał buty z zimowej brei i schronił się przed śniegiem w elegancko wykafelkowanym przejściu jasno oświetlonym gazową lampą. Od strony podwórka pojawiła się okutana w kożuch sylwetka stróża. Stary wąsacz od razu poznał policjanta, ceremonialnie zdjął czapkę i głośno zawołał.

– Witam w domu wasza miłość.

– Witam, panie Maciejak – odpowiedział oficer i starannie odsalutował. – Roboty widzę, ma pan dziś huk.

– Oj, nawaliło śniegu wasza miłość, ale nie z taką zimą człek sobie radził. – Odparł dozorca i znacząco podniósł potężną szuflę, po czym wrócił do przerwanego sprzątania podwórza.

Kapitan już miał skręcić do klatki, gdy nagle poczuł że ktoś mu się przypatruje. Rozejrzał się – nikogo. Wyjrzał na ulicę – pusto. Wrócił do bramy i znowu to wrażenie. Czyjeś spojrzenie świdrowało go na wylot. Spojrzał w głąb podwórza. Na murze, w samym rogu, od strony ulicy Pańskiej siedział wielki kot.

Kawowo-mleczny, potężny. Futro miał zadbane, lśniące. W ogóle nie wyglądał na podwórzowego przybłędę, ale raczej na gospodarza domu. To ów kot wpatrywał się w niego fioletowawymi oczami.

– Co się mi tak przypatrujesz stary? – Zapytał policjant. – Posesji pilnujesz? Dobrze, dobrze. Mnie tu przebywać wolno, od frontu na drugim piętrze mieszkam. Chyba żeśmy się już gdzieś widzieli. – Uśmiechnął się do zwierzaka.

Kot lekko kiwnął głową, otworzył szeroko czerwoną paszczę i ziewnął, po czym z ogromnym zainteresowaniem zabrał się do zlizywania płatków śniegu z prawego boku.

Wtorek, 23 grudnia 1890, 15:32

– A więc taki jest ów słynny kapitan żandarmerii Zaleski. – Pomyślałem. – Niczego sobie jak na człowieka. Tylko czemu się dziwi? Przecież też spełniam swoje obowiązki.

Ja, kot Maurycy, obserwowałem policjanta już od miesiąca, gdy tylko objąłem podwórko przy Mariańskiej. Stary Tygrys koniecznie chciał, żebym go poznał. Choć dla nas, kotów, jakiś oficer nie jest oczywiście tak ważny jak wąsaty stróż Maciejak. Ze starym wąsaczem zresztą szybko się zaprzyjaźniłem. Tutejszy dozorca rozumiał, że koty są niezbędne by uchronić dom przed plagą szczurów lub myszy. To my wspólnie decydujemy o dobrobycie mieszkańców.

W ogóle dom robił dobre wrażenie i dlatego stary Tygrys wyraźnie niechętnie mi go przekazywał. Lecz sam był już bardzo leciwy, ledwo łapami powłóczył, futro wyłaziło mu garściami i gdyby nie myszy, które znosiła mu Łatka, dawno by zdechł z głodu. A jak wiadomo, każdy dom potrzebuje swojego kociego gospodarza, a dla mnie kolejna kamienica nie stanowiła problemu. Domy przy Mariańskiej i sąsiednie – przy Pańskiej i przy Twardej, stały się moim królestwem.

Objąłem więc Mariańską 5 wraz z jej kocim przychówkiem – Łatką i Lizą, zgrabnymi kocimi damami, Rysiem, największym ale i najbardziej niezdarnym kotem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, Małym Kotem, zwinnym jednoroczniakiem i siódemką urodzonego latem kociego drobiazgu – bratem i siostrą czarnymi jak smoła, czwórką wesołych chłopaków-burasków i niezwykłą trzykolorową łaciatką, zwaną nie wiadomo czemu Luną.

Właśnie skończyłem kolejny obchód podwórza. Szły ludzkie święta i domu pilnować trzeba. Jest czego. Na pierwszym piętrze za oknem wisiał zając, a na trzecim, u starego kawalera, dwa bażanty i pulchne kuropatwy. Wszystkie skrzynie za oknami, gdzie zimą ludzie trzymają mięso, aż pachniały od wędzonych boczków, kiełbas, szynek, a w oficynach i na poddaszach od połci słoniny. Takie zapasy ściągały wredne szczurzyska, które i po gzymsach wędrować potrafiły. Ich szare cienie usiłowały przeniknąć na podwórko w dzień i w nocy.

Odpędzać musimy również łakome wrony i sroki. Te chętnie zanurzyłyby swoje wielkie dzioby w świeżym mięsie. Ba, nawet małe sikory, funt masła, gdy niezabezpieczony, w noc wydziobać potrafią. A przecież pojawiały się i wędrowne kocury, co swojego domu nie mają i potrafiły tu przyplątać się aż gdzieś z Woli. Rabusie bez wychowania. Kot domowy pilnować wszystkiego musi, to poważna praca.

– Melduję, że wszystko w porządku. – Jak duch pojawił się przede mną biały kształt Małego Kota.

– Sprawdziłeś śmietnik i przejście na podwórko? – Upewniłem się.

Mały Kot energicznie skinął łebkiem. Spojrzałem mu prosto w oczy. Nawet nie mrugnął. Czyli sprawdził.

Musiałem uważać. Nawet nie uwierzycie, gdy opowiem wam, co mnie wczoraj spotkało.

Poniedziałek, 22 grudnia 1890, 17:40

Siedziałem u siebie na strychu. Pilnowanie suszącego się prania przed złodziejami kradnącymi suszące się na strychach pranie – czyli przed pajęczarzami – nie należy oczywiście do kocich obowiązków. Od tego są stróże i policjanci. Lecz Mariańska to mój dom rodzinny. Tutaj się urodziłem i tu, po roku nauki w szkole kocich strażników przy Gościnnym Dworze, u samego kocimistrza Bonifacego, powróciłem, aby objąć pierwsze podwórko. Dlatego przy okazji pilnowałem i strychu.

Na czym to polega?

Wyobraźcie sobie. Śpisz spokojnie, przy ciepłym kominie i nagle słyszysz delikatne kroki po ławie kominiarskiej. Klapa dachowa unosi się bez jednego skrzypnięcia. Do środka wskakuje człowiek z wielkim worem i umazaną sadzami twarzą. Już wiesz – pajęczarz. Ty zaś w pogotowiu – gotów do akcji na belce pod sufitem. Jeden skok i z bojowym okrzykiem „Mrauuu” lądujesz na głowie amatorowi kradzieży suszącej się pościeli i bielizny. Pazurami orzesz mu czoło. Ten wrzeszczy. Stróż się budzi, pędzi zasapany po schodach chwytać złodziejaszka. A ów pajęczarz zmyka bez łupu gdzie pieprz rośnie.

Lecz wczorajszy wieczór zaczął się spokojnie.

Gosposie z zakupami dawno wróciły do domu. Skończył się nieustanny podwórkowy hałas robiony przez obnośnych handlarzy. Cichły krzyki skupujących szmaty, druciarzy reklamujących się „Garnki, garnki drutuję”. Umilkł zgrzyt maszyny staruszka ostrzącego noże. W ciemnościach rozpłynęli się przeróżni ludzie oferujący świąteczne ozdoby. Okna frontowych mieszkań płonęły blaskiem gazowych lamp, państwo siadali do wieczerzy. Z sutereny, gdzieś jak spod ziemi, dobiegał jeszcze warkot maszyny krawieckiej Klimontowej.

Na podwórku panował typowy przedświąteczny pośpiech. Do mieszkań w oficynie powracali sklepikarze i rzemieślnicy. Inżynier kolejowy Kowalski dźwigał wielki snopek siana. Wszystko na jutrzejszą wigilię. Z kuchennych okien buchała para, a zapach kapusty i duszonych grzybów wypełniał podwórze.

Elegancka pani mecenasowa z pierwszego piętra wychodziła właśnie z córkami na kiermasz dobroczynny. Wrócą za dwie godziny z lokajem objuczonym pudłami i upominkami. Ale co to? Już miałem zwinąć się drzemki, gdy ujrzałem ruch w kącie podwórza. Zza komórek wysunął się kształt kota. Wszędzie poznałbym ten kształt. To był Kitek!

Kitek był niegdyś przemiłym kotem, takim co tylko głaskać i bawić się. Trwało to do czasu jak uprzedniej wiosny chłopaki przywiązali mu pęcherz z grochem do ogona. Łobuzy, zabawę sobie znaleźli.

Czy wiecie co to znaczy? Kot krzyczy rozpaczliwie, wyrywa się z rąk, zaczyna biec i wtedy groch wydaje upiorny grzechot! Myślisz, że to jakiś potwór cię goni. Im szybciej biegniesz, tym gorszy hałas. Koszmar.

Więc oczywiście nasze biedaczysko zaczął biegać jak szalony. Próbowałem go zatrzymać. W końcu nauczono mnie, jak uwalniać zwierzęta z takich pułapek, lecz on nic. Gdzie tam. Latał, wił się, miauczał, pędził przez okoliczne podwórka. Żebyście słyszeli te świdrujące wrzaski i koci płacz. Zaś złośliwe chłopaki skręcali się ze śmiechu. W końcu kotek skoczył na płot i pęcherz uwiązł między sztachetami. Szarpnął raz, drugi, trzeci, nagle zawył jak dziecko i ogonek o ostry kant ciach, na pół. Została mu tylko krótka kitka, stąd i imię. Po tej kitce i brązowych uszach poznać go było łatwo.

Po tym strasznym przeżyciu Kitek zdziczał, podejść do niego nie można, zadaje się z podejrzanymi typami. Wyniósł się aż za ulicę Leszno. Od tego czasu nie bywał na naszym podwórku i dlatego, widząc jak się skrada, czujnie otworzyłem oczy.

Kitek ostrożnie rozglądał się dookoła, po czym wskoczył na murek i przyczaił się w kącie. Coś się szykowało.

Wtem z ulicy zabrzmiały dźwięki bębenka i harmonijki. Wysoki dziewczęcy głos zaśpiewał „Hej kolęda, kolęda!”. Przez bramę weszła szóstka przebierańców: oczywiście koza, umazany sadzami diabeł, żołnierz, pasterz i ubrany w starty kożuch wielki, bury niedźwiedź. Na ich czele kroczyła wysoka dziewczyna z białymi anielskimi skrzydłami i długimi warkoczami ukręconymi z lnu, kręcąca barwną gwiazdą. Wkoło biegało troje dziecięcego drobiazgu z koszykami i kilkoro miejscowych urwisów. Czyści aż dziw brał. Kolędnicy, już dzisiaj? Nie spodobało mi się to.

Przedstawianie ruszyło. Żołnierz nałożył brodę, wcisnął koronę i wygłosił tyradę Heroda. Jak to on, król Judei, nakazuje szukać dzieciątka we wszystkich domach i zagrodach Betlejem.

Potem pasterz z niedźwiedziem obronili stajenkę przed wymachującym drewnianą szablą żołnierzem, a diabeł porwał złego króla do piekła. Panienka odstawiła gwiazdę i zaśpiewała:

„Krakowiaka koza powiedzie, powiedzie,

W pierwszą parę pójdzie z niedźwiedziem, z niedźwiedziem”

Ja się ludzkiej na muzyce nie znam, lecz dziewczę chyba miało piękny głos.

Koza skakała. Kolędnicy, a z nimi dzieciaki, zatańczyli krakowiaka. I jeszcze oberka. Potem żołnierz i diabeł sypali żartami, aż wyglądające z okien pulchne gosposie trzęsły się ze śmiechu.

Zwykle przebierańcy chodzą z kolędą w drugi dzień świąt i aż do Nowego Roku. Ci zaś przyszli przed Wigilią. Dziwne. A co się dzieje z Kitkiem? I wtedy go zobaczyłem.

Korzystając z zamieszania i odwrócenia uwagi Kitek śmiało kroczył po gzymsie, w kierunku wiszącego za tylne łapy zająca. Mimo braku połowy ogona, który koty używają do utrzymywanie równowagi, szedł z zgrabnie i szybko. Wyskoczyłem przez strychowe okno by przeciąć mu drogę, ale dzieliły nas trzy piętra. W dodatku poślizgnąłem się na śniegu z parapetu i tylko szybki zwrot uratował mnie przed upadkiem na sam dół. Zaparłem się tylnymi łapami i mozolnie właziłem na występ muru.

Mogłem tylko patrzeć jak Kitek błyskawicznie uderzył pazurami w sznur. Lina pękła, a zając, niezauważony przez nikogo, zleciał na dół. Jeden z biegających wkoło chłopaczków płynnym ruchem schował go za pazuchę i ulotnił się przez bramę. Ani stróż, ani gosposie, nic nie spostrzegli. Ci ludzie to prawdziwe gapy.

Nic to, jak znam złodziejaszków, zaraz będzie powtórka. Ruszyłem szybko naprzód.

Gdy zrównałem się z nim, Kitek właśnie zmierzał gibko w kierunku pary bażantów wiszących u naszego myśliwego. Tak był skupiony, że nie spodziewał się mojej łapy.

– Witaj przyjacielu, co robisz na moim terenie? – Miauknąłem poważnie, wsuwając w jego kark ostre pazury.

Kitek przysiadł. Starczyło mu rozumu, by nie próbować walczyć.

– Maurycku, to ty? – Odmruczał cichutko. W jego głosie niespodziewanie zabrzmiał ton wstydu. Jego wielkie zielone oczy wpatrywały się we mnie pełne przerażenia. Brązowe uszy położył po sobie gestem poddania.

– Nie udawaj, Kitek. Kto miałby być, cesarz chiński?

– Maurycy, zupełnie zapomniałem, że to twoje podwórko. Tyle czasu… Wybacz.

– Na cwaniaka wyszedłeś Kitek, dla ludzi kradniesz? – Zapytałem oburzony. Nie mieściło mi się w głowie, żeby ktoś w ten sposób wykorzystywał kota. Zaś by Kitek współpracował, jak jakiś myśliwski kundel? Niesłychane.

– Robię to dla niej, ona mnie kocha i rozumie.

I gadaj z takim. Przykre to było, ale musiałem przycisnąć go mocniej i wyciągnąłem z niego wszystko słowo po słowie.

Właśnie ta dziewczyna od kolędników zajęła się wtedy Kitkiem. On był biedny, poraniony, przerażony. Dziewczyna znalazła go skulonego w piwnicznym okienku. Zabrała do swojej klitki na poddaszu. Opatrzyła mu ogonek, głaskała, karmiła, mimo, że sama niedojadała. Pokochali się serdecznie. Aż pewnego razu, by pokazać swoją wdzięczność, przyniósł jej wyciągnięty ze skrzyni za oknem kawał szynki. Od tego czasu się zaczęło. Jedzenie kradł wpierw tylko dla niej. Po paru tygodniach okazało się, że gąb do wyżywienia jest więcej. Cała szajka uliczników. Kitek zaczął więc znosić i ludzkie błyskotki, które nieuważne panie domu zostawiły przy otwartym oknie. Zbójecki fach miał w łapkach.

Chwilę tak gwarzyliśmy, kolędnicy zaczęli się niepokoić. Przekonywałem Kitka żeby został. Nie chciał. Twierdził, że nie może zostawić swojej opiekunki. On ją kocha. I to ma być kot?

Cóż ja mogę? Żal mi Kitka. Biedak wciąż wygląda nie najlepiej, widać nie utuczył się na tym kradzionym wikcie. Eh, pozna on jeszcze kiedyś ludzką niewdzięczność… Puściłem go. Zająca mu darowałem. Obiecał mój rewir omijać, wiem, że dotrzyma słowa. Czemu puściłem? Jestem kotem, a nie policjantem od łapania drobnych rzezimieszków. Pilnuję domów, nie ganiam za złodziejami.

Uwolniony spod mej łapy Kitek skoczył w sam środek przedstawienia i pobiegł tulić się do nóg białej anielicy. Kolędnicy głupi nie byli. Zorientowali się, że tu już nici z większego łupu, zgarnęli rzucane im przez służbę groszaki, złupionego zająca i zniknęli. Ja oczywiście posłałem słowo kocią pocztą, by uprzedzić inne koty domowe.

Sami widzicie. Święta, świętami, ale czujnym być trzeba. Patrole wystawione. Wszystkie koty w pogotowiu. Wesołych Świąt wam życzę!

Wydany właśnie “Awans”  dostępny:

nawet z moim autografem na allegro ale i zwyczajnie na bonito i w dobrych księgarniach

i jako ebook np. na smashwords lub z polskich stron na woblinku i ebookpoint

wprowadza nas w Warszawę końca XIX wieku i pozwala na zajrzenie w kilka zakątków miasta.

Warszawa, 1889 rok, czasy panowania cara Aleksandra III. „Trzecia stolica” carskiego imperium budzi się z popowstaniowego paraliżu. Andrzej Zaleski, porucznik carskiej policji, przypadkiem trafia na sprawę morderstwa rodziny rejentostwa Wolskich. Ofiary z poderżniętymi gardłami, w progu zabita służąca, skradzione tysiące rubli. To już trzeci taki napad w tym roku… Zaleski rozpoczyna śledztwo. Wchodzi do świata, gdzie oficerskie zabawy w lupanarach przeplatają się z działalnością rewolucyjnych socjalistów.

Kim naprawdę jest porucznik Zaleski? Sprzedawczykiem? Cwanym karierowiczem? A może po prostu rzetelnym stróżem prawa? Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za awans? Są wszak i tacy, którzy wydają się poza zasięgiem ręki sprawiedliwości…

Warszawa na lewym brzegu

Większość akcji rozgrywa się na lewym brzegu:

Pierwsza scena książki dzieje się na trasie łączącej dawny Pałac Namiestnikowski na Krakowskim Przedmieściu (wtedy wykorzystywany jako głównie sale balowe) z Mariańską, mieszkaniem Zaleskiego. To, co spotyka go na Placu Zielonym wprowadza nas w kryminalną atmosferę Warszawy.

Koszykowa, gdzie rozgrywają się kolejne sceny, była prężnie rozwijającym się obszarem, gdzie chętnie osiedlali się zamożni Warszawiacy. Tam właśnie Zaleski pierwszy raz natyka się na ślady morderstwa.

Nieistniejący Dworzec Wiedeński był miejscem gdzie oprócz wykwintnych pasażerów I klasy, w poczeklani III klasy można było napotkać tłumek bezdomnych, których wtedy w Warszawie nie brakowało.

Też nieistniejący Gościnny Dwór, obok którego wyrosną wkrótce Hale Mirowskie, był wtedy rynkiem wyższej klasy, a efektownej żeliwnej hali nie powstydzono by się w Paryżu czy Londynie.

W centrum Warszawy odwiedzimy piękny, do dziś zachwycający proporcjami, kościół protestancki zaprojektowany przez Zuga: https://jakubbielikowski.com/opowiadania/andrzej-zaleski-na-tropie/w-kosciele-sw-trojcy/

Na chwilę zajrzymy też w podbrzusze Warszawy – na Solec, do “tunelików” (podłych spelun) na Tamce, do fabryki Lilpopa, do baraków Woli.

Na Powiśle prowadzi nas “okładkowy” fragment : https://m.facebook.com/story.php?story_fbid=4187238938056057&id=100003099779271

No i oczywiście Zaleski będzie zmuszony szukać śladów w słynnych w tamtych czasach lupanarach, wszak Warszawa była miejscem rozrywki dla całego Imperium.

Spotkamy też mieszkańców kamienic i grzebiące w śmieciach kościarki.

A by zażyć odpoczynku popłyniemy na Bielany.

https://www.facebook.com/100259575203145/posts/277356920826742/

 

Warszawa na prawym brzegu

Na Pradze, która wtedy nie była wcale kryminalnym centrum Warszawy, lecz jej zapleczem komunikacyjnym i żywnościowym, rozegra się kilka kluczowych scen.

Szczególnie ciekawa jest ulica Wołowa – obecnie fragment Targowej, zwana tak od stad krów i wołów stepowych pędzonych do rzeźni (nomen-omen, przy Krowiej) z głębi Imperium Rosyjskiego. Krowy pędzono tędy jeszcze w międzywojniu. Ja zaś pamiętam niszczejące budynki rzeźni, które oglądałem z Tatą.

Szmulowizna została właśnie włączona do Warszawy, zachowała jeszcze mocno podmiejski charakter, ale to właśnie ona oraz Dworzec Terespolski odgrywają w powieści ważną rolę. Spójrzcie tylko:

 

https://m.facebook.com/story.php?story_fbid=4199951733451444&id=100003099779271

Zapraszam do XIX wiecznej Warszawy!

 

Prolog

Kleszczyn, wtorek 7 czerwca 1898

Piąta rano, a mimo wczesnego poranka, słońce grzało już mocno i mokra ziemia parowała obficie. Tygodnie deszczów nasyciły ciężką, gliniastą glebę i teraz pod czerwcowymi promieniami nad polami i drogami unosiła się warstwa srebrzystej mgły.

“Ciepły czerwiec, mokry maj, będzie żyto niby gaj” Magda wspomniała stare przysłowie. I rzeczywiście. Nie tylko żyto. Zielony łan sześciu mórg młodego jęczmienia spełzał ze wzgórza szeroką wstęgą w kierunku ciemnozielonego pasma drzew, które skrywały potok Ruziec i przesłaniały lśniącą taflę jeziora Bobrówiec. Wiatr leciutko kołysał wysokimi źdźbłami zboża. Te srebrzyły się nachylając ze słońcem i prostując się błyskały soczystą zielenią. Jak jezioro, fala za falą szły w poprzek pagórka, usypiającym rytmem. Rozbijały się za miedzą, jak o brzeg, o ciemnozielone liście dziwnych buraków na pańskim polu. Magda osłaniając oczy, wpatrywała się w jej skarb, własną ziemię.

̶  Mamo, ziemniaka obiecałaś.

Piskliwy głosik Franka wyrwał ją z zamyślenia.

̶  Czekaj synku – uśmiechnęła się i weszła do chałupy. Wyjęła z garnka dwa jeszcze gorące ziemniaki, położyła na lniany gałganek i nie szczędząc, posypała solą. Zawinęła starannie. Spojrzała na blat kuchni i po chwili dołożyła jeszcze pół jajka, z tych, co je z pokrzywą dla gąsiąt siekała. Niech ma. Podeszła do małego i wsunęła obiad do sakiewki przewieszonej przez ramię.

̶  Naści Franiu.

Oczy małego zalśniły łakomie na widok jajka, uśmiechnął się i przylgnął chłodnym policzkiem do ręki matki.

̶  No ruszaj już, krowy głodne. I na Piętkę uważaj, by łakomczucha mokrej koniczyny się nie opchała.

Chłopak machnął wierzbową witką, raczej dla dodania sobie animuszu, jako, że krowy drogę dobrze znały i głód je pospieszał lepiej niż jakikolwiek bacik w dziecięcej rączce.

Magda patrzyła za nimi w ślad uśmiechając się. Powolne klekotanie krowich kołatek i leniwe ruchy ciężkich zadów zwierząt, znowu wprawiły ją w nastrój kontemplacyjny.

Jej bogactwo – leniwa Siwa, Piętka, łakomczucha z czarnymi, jakby ubłoconymi nogami i czerwona Mućka, wszystkie mleczne krowy, mała Łatka i wesoła Ruda – dwa tegoroczne cielaki. No i klejnot w koronie, trzyletni byk Łysy, z charakterystycznym przetarciem na brązowym łbie między wygiętymi rogami. Już za bykowe wiosną piękne stadko gąsek nabyła. Młode gąsięta wyrosną, przed boćkami je ochroni, podhoduje i z piętnaście rubli srebrem na jesieni za nie weźmie.

Do wszystkiego doszła samodzielnie. Inne dziewuchy na korale, pantofle, błyskotki wydawały. One podeszła do tego jak przemysłowiec. Wiedziała, że woda, mydło, włosy chmielem wypłukane i skręcone w loki, wypięta pierś i szczery uśmiech dają więcej niż jakieś szatki. Już jako młoda dziewczyna nauczyła się warzyć zapachy, zainwestowała dwa ruble w srom bobrowy i z jaśminem, tłuczonymi płatkami róży i nutą sosny poczyniła takie perfumy, że panom oczy z pożądania na wierzch wyłaziły. Rubel do rubla składała, ziemię i bydlęta kupowała, targowała się lepiej niż chłop. I na wiano uzbierała, że najznamienitsi gospodarze synów swoich do niej wypychać zaczęli, sam syn organisty cholewki smalił.

Ale ona zwieść się nie dała. Chłopa znalazła, takiego jak trzeba. Niby cygan czarniawego, kędzierzawego, smagłego, że aż oczy rwał. Nie pije, nie bije, w karty i kości nie grywa. Tylko do roboty tego swojego Antka zmuszać musi, w polu pożytków z niego niewiele. O już po piątej, a on cięgiem śpi. Za dnia tylko by w szopie siedział i w drewnie się bawił.

Myślała, że choć nastruga Chrystusów frasobliwych, najświętszych panienek, czy świętych Antonich, co zguby odnaleźć pomogą, czy Florianów od ognia chroniących. To by śród sąsiadów za gotowy grosz by poszło. Lub zabawki wyrzeza, cacka dla dzieciaków, co na jarmarkach przedawać można. Ręce wszak ma zręczne, zdolna bestia. Ale on nie, pokazać nie chciał, szopę zapartą trzymał, sekrecił.

Babska ciekawość Magdzie żyć nie dała i cztery lata temu, zaraz po urodzeniu Franka, wiosennym świtem klucz śpiącemu Antkowi ściągnęła, zawiasy sadłem przesmarowała, by nie skrzypnęły i do komórki się zakradła. Aż jej dech zaparło. Takich zberezeństw nawet na pańskich obrazkach nie widziała. Wiedźmy i południce ze sterczącymi cyckami, ponętnymi pośladkami i długimi, drapieżnymi paznokciami. Wbijające ostre zęby w ujeżdżanych nagich chłopów. Oczy mężczyzn wytrzeszczone z rozkoszy i przedśmiertnego przerażenia. Czuła jak wpatrują się w nią, świdrują, przeszywają. Diabły z ogromnymi, sterczącymi przyrodzeniami. To najłagodniejsze, co spostrzegła, nim prędko drzwi zawarła. Oj, jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie mogła. Odtąd na swego łagodnego i w łóżku małżeńskim raczej leniwego Antka, inaczej już patrzyła.

Machnęła ręką chcąc odgonić głupie myśli. Podejdzie szybko do Studzianki, w cudownym źródełku twarz obmyje, co ponoć urodę utrzymać latami pomaga, w kaplicy najświętszej panience się pokłoni. Potem wracać trzeba, gąsięta nakarmić, by Jóźka i Alka jajek posiekanych nie wyjadły, no i śniadanie Antkowi naszykować.

Droga do ukrytej wśród wysokich drzew kaplicy obeschła. Bose nogi Magdy głucho dudniły po twardym błocie. Przeżegnała się przechodząc obok drzwi i zeszła do studzienki ukrytej przy małym strumyczku. Zdjęła wiszący na żelaznym haku czerpak, zaczepiła go na drągu i nachyliła się nad cembrowiną by zaczerpnąć cudownej wody. W studni jak w lustrze odbiła się jej twarz. Lecz cóż to, czyżby chustka się jej zsunęła? Odbicie otaczały niesforne blond loki. Nie, chustka na miejscu. Spojrzała w taflę ponownie.

Straszliwy krzyk Magdy przeszył poranne powietrze. Wibrował. Odbił się od ścian kaplicy i popłynął śród wzgórz, miedz i lasów, niosąc alarm gdzieś daleko aż do pól Przyrowy i Ostrowitego.

Ze studni patrzyła na nią urżnięta głowa Stefci, jej najmłodszej siostry.

Rozdział 1

Na Wiśle, piątek rano 10 czerwca 1898

„Są takie przyjaźnie, które trwać powinny wiecznie. Więzy, których próba czasu i zdarzenia losu rozerwać nie zdołają”, myślał Andrzej patrząc w szybki nurt Wisły.

Po majowych deszczach rzeka potężnie wezbrała i bure fale niosły statek pocztowy nie wolniej niż dysząca i plująca gęstym dymem maszyna parowa. Krzykliwe mewy, które zwykle wiernie towarzyszyły niewielkim stateczkom, licząc na okruchy chleba, a głównie na śledziowe łby pozostałe z żołnierskich racji, ledwo dotrzymywały tempa.

Andrzej podniósł oczy na grzejące się w porannym słońcu czerwone mury fortów Georgijewska[1]. Właśnie, wojsko, wspólna pierwsza służba, tworzą taką więź, która kazała mu zostawić żonę, Michała, służbowe obowiązki i wskoczyć na parowiec poczty wojskowej zmierzający do garnizonu w Dobrzyniu nad Wisłą, a potem jechać hen pod pruską granicę. Krótki list znał na pamięć.

 „W Trąbinie, 8 czerwca roku pańskiego 1898

Kochany Andrzeju!

Wybacz, moje milczenie ostatnimi laty, lecz wiele u nas się wydarzyło i gospodarka przywaliła mnie obowiązkami. Teraz jednak piszę do Ciebie, bo Twa pomoc ogromnie mi potrzebna. Dzieją się tu rzeczy straszne, które opisać trudno i w których jedynie Twój rozum i eksperiencja rozebrać się mogą. Jeśli tylko możesz przyjedź do nas do Trąbina jak najpilniej.

Twój oddany przyjaciel.

Roch Górecki”

Zamaszysty podpis z lekko rozchlapanym atramentem, złożony niewątpliwie ciężką ręką starego przyjaciela.

Roch Górecki, wtedy w 1875. Koszary kadetów w Kazaniu. Rzędy drewnianych prycz pierwszoroczniaków. Wiatr stepowy bezlitośnie wywiewający każdą cząsteczkę ciepła z bielonych sal rekruckich.

Ich trzech z Priwiślańskiego Kraju: chudziutki Paweł, prawdziwy olbrzym Roch i on – żylasty i lekko wystraszony młodzian spod Białaczowa. Pierwsze przyjaźnie – smagły jak szczapa Gruzin Sawa, powolny sybirak Losza, chłopaki ze szlacheckich domów rosyjskiej głubinki[2]: bracia Sasza i Igor, ryży Matwiej. Lecz także najgorsi wrogowie – drący pysk sadysta, starszy unteroficer Mikulin oraz znacznie gorsi od niego, trzecioroczni kadeci. „Starzy”, władcy dusz i ciał nowego narybku.

Prześladowanie pierwszoroczniaków zaczęło się od niewinnego żarcików, jak po nocy podpalone wetknięte między palce stóp papiery, drapiące gałęzie stepowych jałowców w pościeli, czy podstawienie nogi po „przypadkowym” popchnięciu. Upadki w drodze do latryny kwitowane rubasznym śmiechem.

Szybko jednak te niewielkie dokuczliwości przeszły w domaganie się usług, ścielenia łóżek, czyszczenia butów, odstępowania „starym” połowy porcji i wymierzanie surowych kar za nieposłuszeństwo. Karna chłosta do krwi nie była niczym niezwykłym.

Sawy „starzy” nieco się bali, bo Gruzin z nożem się nie rozstawał. Dlatego też trzymali się we trzech, Sawa, Paweł i Andrzej, zawsze w gromadzie bezpieczniej. Sawa wyuczył ich też kilku ciosów nogami ze sławnej mkerdoaba, sztuki walki kaukaskich górali, więc pojedynczym trzecioroczniakom nie dawali sobie w kaszę dmuchać.

Rocha też „starzy” początkowo nie ruszali, póki nie poznali, że za niedźwiedziowatą posturą i ogromną siłą kryje się złote serce. Też stał się celem złośliwych żartów, których zdawał się nie zauważać.

Lecz napięcie rosło. Kadeci coraz częściej stawali się obiektem niewybrednych ataków, a trzecioroczniacy otwarcie przejmowali obowiązki dyscyplinowania młodych, wymierzając kary w imieniu podoficerskiej zwierzchności.

Pamiętna listopadowa noc była wyjątkowo ciemna i zimna. Andrzej poczuł jak ktoś gwałtownie zrywa z niego koc. Skupione w lustrze światło wojskowej latarni oślepiło, gdy mocne ręce pchnęły go przed ścianę. Trzymano go z tyłu, dwie pary rąk. Sycząc z bólu zamrugał oczami i zobaczył stojącego obok Pawła, z bezradnie spuszczoną głową. No tak, chudy oczkarin[3] nie był dla nich żadnym zagrożeniem. Sawa leżał przywiązany do łóżka. Naprzeciw nich stanął trzecioroczniak Sasza Gnalin, każący do siebie mówić „jaśnie panie Aleksandrze”, świński blondyn z ponoć wysoko skoligaconej rodziny. Prawdziwy okrutnik.

– No i doigraliście się. Myśleliście, że takie prowincjonalne zera, pierwszoroczne gówna, mogą odmawiać służenia, nam starym? Że ktoś was obroni? – Wysyczał ze złośliwym uśmieszkiem. – Teraz spotka was zasłużona kara.

Przeciągał „s” charakterystycznie, wzorując się na urzędnikach niższego szczebla, tak, że zabrzmiało to jak „zasssłuszszona kara”.

– Teraz będziecie musieli zapłacić za swoją bezczelność.

Skinął ręką za siebie, skąd wychyliło się czterech „starych” niosących w rękach ciężkie sznury i cienkie, stangreckie baty.

– Dostaniecie po pięćdziesiąt batów, byście zrozumieli, kto tu rządzi i nauczyli się szacunku. A parszywy Gruzin dostanie dodatkowo po dziesięć wyciorów w pięty.

Pięćdziesiąt batów? To znaczyłoby zoranie skóry na plecach, nogach, całym ciele. Cienkie baty ból zadawały niewyobrażalny, rżnęły do żywego mięsa. Potem przyjdzie gorączka, niezdatność do służby i kolejne kary za symulanctwo, już przez podoficerów wymierzone.

Andrzej wrzasnął i rzucił się do przodu, ale silne ręce pociągnęły go w tył, a dwa ciosy bata spadły z wielką siłą na jego ramiona i piersi, przecinając i paląc jak rozżarzonym żelazem.

Z bólu zebrało mu się na wymioty, gdy nagle trzymające go ręce puściły, a uderzony z siłą parowozu oprawca przeleciał obok posyłając kolejnego trzecioroczniaka z batem na przeciwległą ścianę. Obok ucha świsnęła mu wielka jak bochen chleba pieść Rocha, uziemiając drugiego napastnika. Andrzej kopnął na oślep, tam gdzie przed chwilą stał kadet ze sznurem w rękach. Paweł, ze zwinnością, której nikt by się nie spodziewał, rzucił się do łóżka Sawy, przecinając niewielkim nożykiem krępujące Gruzina więzy.

Wywiązała się krótka walka. Straszliwe ciosy pięści Rocha rzucały trzecioroczniaków z plaskiem na ziemię, a celnie wymierzony kopniak Sawy trafił prosto w uśmiechnięty pysk Saszy Gnalina. Już po chwili napastnicy wiali, zostawiając swoje sznury, baty i wojskową latarnię.

Andrzej i przyjaciele dostali za to po trzy dni karceru, ale odtąd trzymali się we czwórkę razem i omijano ich szerokim łukiem.

Roch po roku odszedł z kadetów. Zaraza zabrała jego ojca i starszego brata, zostawili mu ziemski majątek, którym trzeba było się zająć. Ale przyjaźń przetrwała. Pisali do siebie długie listy. Z okazji kapitańskiego awansu Roch podarował mu zadziwiająco piękny kompas berlińskiej roboty z kompletem jeneńskich szkieł powiększających. Pewnie z przemytu. „Byś zawsze drogę właściwą i ślad do celu prowadzący znaleźć potrafił” głosiła grawerowana inskrypcja. Andrzej na urodziny Rochowego syna przysłał mu jeszcze z Sachalina skórę tygrysa ussuryjskiego, pięknie wyprawioną, ze szklanymi zielonymi oczami i groźnymi zębiskami. Też prawdziwe cacko.

Dwoma ostatnimi laty kontakty stały się faktycznie rzadsze. Lecz otrzymawszy Rochowy list Andrzej ni chwili się nie wahał. Przyjaciel musiał być nieźle wystraszony, bo proszenie o pomoc nie leżało w jego naturze. Więc teraz, gdy niewielki pocztowiec pruł wiślane fale, na jego pokładzie kapitan Andrzej Zaleski zmierzał do Dobrzynia. Tamtędy wiodła najprostsza droga do Rypina, a stamtąd do przygranicznego Trąbina.

Zmrużył oczy oślepiane promieniami odbijającymi się w mętnej wodzie. Robiło się upalnie. Rozpiął górne guziki żandarmskiego munduru i usiadł na wyścielonej specjalnie dla niego ławeczce w cieniu kapitańskiej budki. Wyciągnął z walizeczki podniszczoną książkę.

Bratia Karamazowy” ostatnia powieść Dostojowskiego. Już nie nowość[4], lecz w domu jakoś nie miał okazji zabrać się do lektury. Pamiętał swoją pierwszą fascynację wielkim pisarzem, gdy prawie dwadzieścia lat temu czytał „Zbrodnię i karę”, jeszcze zanim ukazało się polskie tłumaczenie. Teraz tamta powieść wydawała mu się nieco wydumana.

Oczywiście w swojej śledczej karierze spotkał wielu przestępców, którzy jak Raskolnikow uważali, że eliminując swoje ofiary spełniają uczynek, za który ludzkość winna być im wdzięczna. Iż okradając, lub mordując lichwiarzy, złodziei, bankierów, ladacznice czy burżujskich pasożytów stają się narzędziem owej sprawiedliwości społecznej. Lecz były to wyłącznie nędzne wymówki, pozwalające usprawiedliwić ich własną rządzę pieniądza, lub zamiłowanie do przemocy. Nie zdarzyło mu się jednak, by sprawca nękany wyrzutami sumienia z łupu rezygnował i by dobrowolnie chciał poddać się karze. No może jakaś zrozpaczona dzieciobójczyni.

Zaś lektura „Braci” wciągnęła go tak bardzo, że tylko machinalnie popijał donoszoną mu herbatę. W Płocku przekąsił szybko pierożki z rybą, nie zwracając uwagi, ni na samo miasto, ni na sterczące na skarpie dumne wieże katedry.

Do Dobrzynia dopłynęli na tyle wcześnie, że postanowił nająć wygodną i szybką podwodę, nie chcąc zatrzymywać się w nadwiślańskim garnizonie. Wysłał Rochowi telegram, że nocować planuje w Rypinie. Do Trąbina pojedzie z samego rana. Do Rypina niecałe 60 wiorst, pewnie dotrze  mocno po zmroku, ale nie było czasu do stracenia.

Lecz sprawy nie zawsze idą jak po maśle.

Droga z Dobrzynia do Rypina, noc z piątku na sobotę, 10 / 11 czerwca 1898

 

[1] Gierogijewsk – rosyjska nazwa Modlina

[2] Głubinka (ros.) prowincja

[3] Oczkarin (ros.) okularnik

[4] Pełne wydanie Braci Karamazow ukazało się w 1890r.

Warszawa, 2 września 1890

Dzień był pogodny. Wczesnojesienny. Chmury białymi piórami szły wysoko nad zadymionym warszawskim niebem. Czuło się ciepło prawdziwego babiego lata. Dobrze w taki dzień przejść się po mieście.

Andrzej najpierw zajrzał do księgarni na Świętokrzyskiej. Pobuszował w nowościach i dostał w swoje ręce niedawno wydaną Krejcierowu sonatu[1] Tołstoja. Nie mógł się powstrzymać przed powąchaniem nowej książki. Uwielbiał zapach papieru i świeżego druku. Było w nim coś magicznego, jak zapowiedź nowej przygody. Pieczołowicie schował nowelkę do kieszeni płaszcza. Nowości z Pitera wolno docierały do Warszawy, nie było na nie zbyt dużego zbytu. Żołnierze wszak nie czytali, a Polacy mieli swoich pisarzy.

Zadowolony z siebie skręcił we Włodzimierską[2]. Lubił tędy chodzić. Najbogatszy rejon Warszawy, piękne domy, kwietniki przy ulicy. Tu w pierwszej kolejności zlikwidowano rynsztoki, a chodniki wyłożono gładkim kamieniem. Stróże w liberiach, jak oficerowie na paradzie. Ruch mniejszy, pilnowano, by ulicę omijały chłopskie wozy i biedne zaprzęgi. Bruk co prawda nie był ani drewniany jak na Marszałkowskiej, ani nie asfaltowy jak na niedalekiej Mazowieckiej, lecz jeszcze kamienny, lecz i tak lśnił w słońcu. Każdy ślad zostawiony przez konia znikał w trymiga. Parasolowate kule drzew złociły się pierwszymi oznakami jesieni. Po lewej stronie królował oczywiście gmach najważniejszy dla wszystkich stołecznych kamieniczników – Towarzystwo Kredytowe Miejskie. Tu za białymi ścianami zdobionymi klasycystycznymi kolumnami, za łukami ogromnych okien, gdzieś w gabinetach przy dymie cygar decydowano, komu przyznać hipotekę, która budowa w mieście ma szansę przetrwania, a która zginie w zarodku.

Skinął pobłażliwie stojącemu na rogu uczastkowemu i z Berga[3] wyszedł prosto na pękatą rotundę kościoła Świętej Trójcy. Po lewej, za monumentalną, reprezentacyjną gazową latarnią, jakie stawiano na najważniejszych skrzyżowaniach, rysował się kolejny gmach, dostojny jak pałace w Wenecji. To prawdziwe finansowe serce całej guberni, tu mieści się Towarzystwo Kredytowe Ziemskie. Tutaj zjeżdżają ziemianie, by błagać o kredyt, rozwijać gospodarkę, wykupić sąsiada lub po prostu zastawić się i przehulać ojcowiznę.

Przesłaniając oczy przed promieniami popołudniowego słońca, skręcił w Erywańską[4] i podszedł do kościoła.

Dzieło Zuga imponowało rozmiarem, szczególnie wobec otoczenia: stajni, remiz[5], warsztatów siodlarskich i wszystkiego, czego może potrzebować współczesny właściciel powozu. Przeszklone zwieńczenie kopuły, wzorowanej na rzymskim Panteonie, umożliwiało spojrzenie na całą Warszawę i jej okolice. Andrzej słyszał, że widok stamtąd zapiera dech w piersiach. Warto by zobaczyć to na własne oczy.

Minął potężne kolumny, przy których poczuł się jak mrówka, i wszedł do zalanego światłem wnętrza kościoła. Wrażenie potęgowała wszechobecna biel, marmurowe kolumny, brak tego przepychu tak wszechobecnego u katolików. Uwagę skupiał tylko prosty krzyż, a naprzeciw niego, na górze, imponujące organy. W tym wnętrzu, niczym w jakieś sali koncertowej, czarna, mocno zaokrąglona sylwetka pastora nikła gdzieś między ławami i wśród odblasków na lśniącej białym marmurem podłodze.

Proboszcz zaprosił Andrzeja do siebie do domu. Tusza sprawiała pastorowi pewną trudność w chodzeniu. Więc z początku ciężko dyszał, nic nie mówił, patrzył na gościa uważnie zza okrągłych szkiełek okularów, po czym pogłaskał się po łysinie i wypalił bez ogródek.

– O rozwód wam, poruczniku, przecież nie chodzi?

Zaleski poczuł, jakby go kto obuchem zdzielił. Rozwód? Dlaczego znowu rozwód?

– Gdzież tam, proszę… – tu Andrzej zawahał się, jak właściwie ma go tytułować. „Proszę pastora”?

– Do mnie „proszę księdza” może być. – Gospodarz wyraźnie był domyślny, widać nie pierwszy raz zetknął się z tym problemem. – A do superintendenta, czyli biskupa, tak jak u was, „wasza eminencjo”.

 

“Dalszego ciągu zdradzić nie mogę, chociaż i miejsce na to i czas” (za “Goryl” Brassensa, tłum. Filp Łobodziński Zespół Reprezentacyjny) – sam czekam z niecierpliwością na ukazanie się “Awansu” w druku.

 

[1] Sonata kreutzerowska Lwa Tołstoja, wydana po raz pierwszy w 1889 r.

[2] Włodzimierska – obecnie ulica Czackiego.

[3] Berga – obecnie ulica Traugutta.

[4] Erywańska – obecnie ulica Kredytowa, nazwa nadana ulicy w 1865 r. na cześć Paskiewicza, który nosił tytuł hrabiego Erywania.

[5] Remiza – tu w znaczeniu stajni powozów na wynajem.

Cmentarz Żydowski na Bródnie, 18 Kislev 5651 / 30 listopada 1890

Fajwer Krysal z Chewra Kadisza[1] obrócił się w stronę okutanego w futro mężczyzny i z szacunkiem wskazał na główną aleję cmentarną.

– Pozwolicie reb Broches. Sto metrów dalej mamy świetne miejsce, niedaleko reb Zbytkowera[2], w sam raz na miejsce spoczynku małżonki waszej miłości.

Mecenas Leon Broch zmrużył poczerwieniałe od łez i mrozu oczy. Nacisnął na głowę bobrową czapę.

Koledzy z palestry kręcili głowami. Żeby żonę porządnego Żyda chować na Bródnie? Toż to cmentarz dla biedaków. Ale mecenas miał swoje zasady. Od dwudziesty lat wspomagał tutejszą Chewra Kadisza hojnymi datkami, miał swój udział w remoncie domu pogrzebowego, zapłacił za jedną z nowych studni artezyjskich, przynajmniej połowa drzew wzdłuż głównej alei zawdzięczała swoje życie funduszom Leona Brocha. To było jego miejsce. Tu chciał leżeć, wraz ze swoją rodziną. Zresztą Praga rozwijała się błyskawicznie, rodacy inwestowali w przemysł i domy, a tacy jak on pociągali za sznurki w magistracie, aby Ratusz o niej nie zapomniał. Bulwaru jakim była Targowa nie powstydziłby się i sam Piter. Więc dlaczego on miałby się wstydzić spoczynku na Bródnie? Szczególnie, że to wszak dzięki i jego staraniem cmentarz znalazł się w tym roku w granicach miasta.

Przez lata myślał, że młodsza o siedemnaście lat Sara przeżyje go i nawet w ostatnim roku naszkicował jej swój nagrobek. Klarował co i jak. A tu przyszła zimowa gorączka i młoda jeszcze żona zeszła w tydzień. Bóg tak chciał.

Teraz przyjdzie ją pochować, tu jako pierwszą z rodu Brochów. Nie jakiś tam Brochesów, dorobkiewiczów z kujawskiego. Lecz starego Fajwera nie poprawiał. Znali się od tylu lat. Jeszcze z czasów zaraz po powstaniu, gdy syn włocławskiego kupca Lejb Broches przybył do Warszawy terminować w kancelarii prawnej.

Tak po prawdzie, to pomocy Fajwera w wyborze miejsca nie potrzebował. Sam dawno wybrał to niedaleko Rozalii Lowenstein, suchą kwaterę na górce. Pod jednym z „jego” drzew.

– Prowadźcie szybciej, bo ziąb dziś okrutny.

Ruszyli zaśnieżoną aleją. Dwóch pomocników z Chawera Kadisza w czarnych chałatach dreptało krok z tyłu. Raz by okazać szacunek, dwa by móc kląć po cichu na niespodziewaną wizytę mecenasa, a wszak czekały na nich trzy rodziny biedaków, szlochających przed dzisiejszymi pochówkami, i tylu innych, którym było spieszno zdążyć przed Chanuką.

W dwie minuty byli na miejscu. Leon Broch rozejrzał się z zadowoleniem. Właśnie to miejsce. Stąd w sądny dzień będzie mógł ruszyć najkrótszą drogą ku Jerozolimie.

Wiewiórka skoczyła z gałęzi na gałąź i niewielka czapa śniegu pofrunęła w dół, wprost za kołnierz mecenasa. Ten wzdrygnął się gwałtownie, odskoczył w prawo i wtedy jego wzrok trafił na niespodziewany widok.

– Fajwer, widzicie to co ja? Skąd to się tu wzięło?

Nadzorca cmentarza podążył we wskazanym kierunku i zawołał półgłosem.

– Reb Broches, niech pan tu lepiej podejdzie.

Zza krzaka wystawała stopa. Stopa w eleganckim pantoflu. A za krzakiem spoczywał dalszy ciąg tej stopy, półnaga postać młodej dziewczyny, lekko przyprószona świeżym śniegiem, a delikatne strużki krwi z jej rąk i boku zakrzepły w niewielkie plamy.

– Niczego nie dotykajcie Fajwer. – Mecenas obrócił się do posługaczy. – Prędko, lećcie na dworzec po żandarmów.

Trup. Na żydowskim cmentarzu. Chrześcijański, bez wątpienia. Siedemnastoletnią Katarzynę Mazurek mecenas Broch znał wszak doskonale. Nie miał pojęcia skąd tu się wzięła, ale doskonale wiedział co jej ciało oznaczało. Kłopoty. Kłopoty dla niego i dla całej Gminy.

Kolej Nadwiślańska, 30 listopada 1890

Sanie dorożki zatrzymały się na samym końcu Sierakowskiej. Oficer rzucił woźnicy monetę i wyszedł na plac pod głównym podjazdem. Długie ściany dworca Kowelskiego[3] ciągle błyszczały świeżym drewnem. Misternie rzeźbiona arkada podparta na żelaznych słupach osłaniała wejście.

Andrzej Zaleski przeszedł przez nową salę biletową, niedbale odsalutował kontrolerowi i schronił się przed drobnym śniegiem pod dachem peronu. Przestępując z nogi na nogę czekał na roboczą drezynę parową, co zgodnie z ustaleniami ponieść go miała wprost na dworzec Praga.

Po chwili dołączyło na peron czterech kolejarzy. Trzymali się z boku i z ukosa zerkali na błękitny żandarmski mundur. Wyraźnie nie w smak była im podróż z nadzorem. Skręcili papierosy z podłej machorki i spluwali ukradkiem.

Lecz Andrzej myślami był już na Pradze i cieszył się na samą myśl o odwiedzeniu warsztatów kolejowych. Uwielbiał atmosferę pracy na kolei. A już warsztaty na Pradze miały dla niego ten szczególny urok. Nowe widne hale, sufity podparte odlewanymi słupami z fantazyjnie wygiętymi podporami, ustawione na deskach maszyny, wiszące silniki. Robotnicy ubrani w pracy nie gorzej niż mundurowi policjanci. Zapach smaru, kutego metalu, gwizd parowozów. Lubił zaglądać do remontowanych wagonów, podziwiać jak starannie dobierane są poszczególne elementy, cieszył oko lśniącym mosiądzem. Może było w tym coś z dziecięcej fascynacji cudem kolei, symbolu nowoczesności i postępu. Może podziw dla sztuki inżynieryjnej, którą opanowano w krótkim czasie i która stała się motorem rozwoju Królestwa.

W kłębach pary podtoczył się niewielki wagonik. Na platformie dwóch kolejarzy dzierżyło znane tylko robotnikom kolejowym narzędzia, w środku siedział już stary wagonowy. Kapitan chwycił lśniącą mosiężną klamkę i otworzył drzwi. Widząc błękitny mundur żandarmski stary odsunął się jak od zapowietrzonego. Andrzej rozsiadł się na polerowanym drewnianym siedzeniu, przodem do kierunku jazdy. Zawiadowca machnął chorągiewką, rozległ się przenikliwy gwizd i ruszyli.

Nie upłynęło nawet piętnaście minut, gdy pojazd wjechał na peron dworca Praga. Za elegancką drewnianą konstrukcją piętrzyły się czerwone mury warowni Fortu Śliwice[4].

– Witajcie Andriej Stanisławowicz – Zamachał do niego żandarm kolejowy, ubrany w czarny mundur z naszywkami sztabskapitana.

– Witajcie Stiepan Aleksandrowicz, cieszę się że znów was widzę.

Sztabskapitan chwycił Andrzeja pod ramię, okręcił wokół osi i świsnął z podziwem.

– O przepraszam, wasze wysokobłagorodie, zapomniałem o waszym blestiaszczym[5] awansie. Świetnie wyglądacie w tym mundurze. Mam nadzieję, że wasze wysokobłagarodije wybaczy mi nie oddanie salutu. – Podstarzała twarz żandarma kolejowego zmarszczyła się wesoło.

– Stiepan Aleksandrowicz, gdyby nie wasza mądrość i nauki, to młody podporucznik spod Białaczowa nie przeżyłby w Warszawie i tygodnia. To wy zawsze dla mnie będziecie starsi rangą i wzorem pracy w policji.

– Eh, było minęło. Zapomniałem już jak to było prowadzić śledztwo poza światem kolei. I nawet nie myślę o tym by opuścić żelieznodorożnoje carstwo[6]. Teraz to całe moje życie.

Obaj mężczyźni weszli do budynku dworca i skręcili w stronę poczekani pierwszej klasy. Usiedli wygodnie tuż obok lśniącego mosiądzem bufetu z dwuwiadrowym[7] brzuchatym samowarem.

– Nawet nie wiecie, jak chciałem się z wami zobaczyć Stiepan Aleksandrowicz. Niby tylko piętnaście miesięcy, a zda się inna epoka.

– Jak to wasi mawiają, sporo wody w Wiśle upłynęło, choć to u was zaszło więcej zmian niż u mnie. Ja po staremu tłukę się na kolejowym szlaku. Tylko co z Kolei Transkaspijskiej[8] wróciłem. Z basmaczami walczyć musieliśmy. Lotne brygady potworzyć. Niełatwo się cywilizuje nasz Turkiestan[9], dla koczownika pociąg to jak karawana, skrzynia z łupem na kołach. Sami rozumiecie, mamy prawie dwadzieścia tysięcy wiorst dróg żelaznych. Pół ziemi opasać można. Jest czego pilnować, do emerytury mam zajęcie.

– Jak pamiętacie Stiepan Aleksandrowicz kolej zawsze mnie fascynowała. Mam nadzieję nie tylko pogawędzić, ale też że pokażecie mi również kawałek swojego wspaniałego królestwa. – Powiedział Andrzej dmuchając na filiżankę gorącej herbaty.

Stary siorbnął długi łyk herbaty i przegryzł łupinką cukru.

– Przejdziemy się na Cmentarz Bródzieński i jak czas pozwoli, to zaprowadzę was potem do lokomotywowni. Widzieliście ją? Prawdziwa, okrągła, z obrotnicą. Tam bije serce Kolei Nadwiślańskich i całego węzła Warszawskiego.

– Na cmentarz?

– Dziś ostatni listopada, trzy lata minęło od śmierci Jana Filipowicza.

Kapitan poczuł jak rumieniec wstydu wypływa mu na policzki. Jak mógł zapomnieć o radcy Mościckim? Ojczulek Jan, jak go nazywali. Mistrz i opiekun, uważany za jedynego sprawiedliwego w warszawskiej policji za niesławnych rządów Buturlina[10]. Odszedł na emeryturę cztery lata temu, kupił niewielki folwarczek na Bródnie, miał uprawiać ukochane tulipany i sczezł w ciągu roku. Bezczynność go zabiła. Faktycznie leżał tu, na nowiutkim Cmentarzu Bródzieńskim[11]. A dziś przypada rocznica śmierci. Pokłonić się prochom ojczulka wypadało.

– Wybaczcie Stiepan Aleksandrowicz, zupełnie zapomniałem.

– Tak, tak, wielki świat. Nikt od sławnego Andrzeja Zaleskiego nie wymaga by pamiętał o jakimś dawno zmarłym starym dziadzie. – Sztabskapitan puścił oko. – No wypijmy po jednym i idziemy.

Machnął rękę na eleganckiego bufetowego, który podsunął im dwa rżnięte kieliszki i nalał angielskiej wódki.

Wypili. Andrzej rzucił politnika i machnął ręką. Wyszli na peron nie czekając na resztę. Przedostali się na drugą stronę torów. Tu przez pola wiodła ledwo wydeptana droga.

– Mamy sanie? – zapytał Andrzej.

– Odetchnąć świeżym powietrzem dobrze mi zrobi, rozruszam stare kości. – Pokręcił głową Stiepan i ślizgając się po śniegu ruszyli przez pola w kierunku porośniętych nędznymi sosenkami wydm Cmentarza Bródzieńskiego.

Ledwo minęli po lewej nowe budynki kolejowe, gdy zerwał się wiatr i robiło się coraz chłodniej, dobrze, że po tej stronie Wisły nie padało. Andrzej zaciągnął mocniej poły płaszcza. Płaszcza, który zupełnie nieregulaminowo, acz w sposób nie widoczny dla laika, mistrz kuśnierski podbił mu mięciutkimi futerkami zajęczymi zapewniając rozkoszne ciepło. Szli milcząc, pochłonięci wspomnieniami. Nagle za nimi, od strony dworca pokazały się sanie, zabrzęczały dzwonki na uprzęży koni.

Od stacji pędziły sanie.

– Ależ to kapitan Zaleski, co za zbieg okoliczności! – Zabrzmiał tubalny głos. – Wasze wysokobłagorodie, mamy sprawę u Żydów, zabójstwo na ich cmentarzu. Może wasza wysokość się z nami zabierze? Ach i sztabskapitan Sierow! Prosimy bardzo!

Z sań wychylił się żandarm, i gestem zaprosił do środka.

– Na cmentarzu żydowskim? Co za licho? Dobra pojedziemy. – Zarządził kapitan.

– Ja nie jadę. – Twardo uciął żandarm kolejowy. – To wasz teren Andriej Stanisławowicz, ja tylko pętać się będę. Jana Filipowicza tylko dziś odwiedzić mogę, bo jutro muszę jechać do Mławy. Na was, Andriej Stanisławowicz, nasz ojczulek wszak poczeka.

– Taka służba Stiepan Aleksandrowicz. Pójdziemy razem, jak znad granicy wracać będziecie.

– Jak Bóg da. Kto wie co przyszłość przyniesie? Na granicy bywa różnie. Przemytnicy i u was, w Przywiślańskim Kraju, nie żartują. No, ale lećcie już do tego waszego nieboszczyka, bo wam go jeszcze Żydzi na macę wykradną.

Andrzej skrzywił się. Drażniły go stare antysemickie żarty. Pokiwał więc tylko przyjacielowi dłonią i sanie ruszyły w kierunku muru i bramy cmentarza żydowskiego.

Bródno, 30 listopada 1890

Żandarm w saniach to był starszy filer Michaił Ilicz Potapow. Andrzej poznał go niedawno, na pierwszej odprawie po swoim awansie. Potapow był doświadczonym policjantem i mówiono, że ma rozległą siatkę informatorów w kręgach rzemieślniczych i wśród praskich handlarzy. Chętnie współpracowali z nim też żandarmi wojskowi, co przy ogromnej liczbie stacjonującego na Pradze wojska miało niemałe znaczenie.

Pod bramę podjechali z rozpędem, mało nie wbijając się w kłębiący się tłumek żydowskiej biedoty.

Wyskoczyli z sań i od razu skierowali się w stronę postaci w bobrowej czapie, jak domyślili się, najważniejszej wśród zebranych osoby.

– Ah, kapitan Zaleski – zawołał mężczyzna – cóż za szczęście, że to wasze wysokobłagorodie raczył przybyć, paskudna sprawa.

Po jesiennych publikacjach w prasie twarz kapitana była znana powszechnie. Andrzej podszedł bliżej. Mężczyzna wyciągnął rękę.

– Leon Joselewicz Broch, adwokat – przedstawił się.

– Andrzej Stanisławowicz Zaleski, żandarmeria. Bardzo mi miło, pomimo okoliczności. Wiele o panu mecenasie słyszałem. – Powiedział Andrzej ściskając dłoń. O wiele silniejszą i bardziej kościstą, niż można by się spodziewać po kancelaryjnym prawniku.

– Mam nadzieję, że nie samych oszczerstw niezadowolonych prokuratorów?

– Raczej o pańskiej społecznej działalności na Pradze, mecenasie. Ale cóż, nie traćmy czasu na mrozie. Co my tu mamy?

– Dziewczyna, młoda, sądząc z włosów i urody chrześcijanka. Zamordowana chyba gdzie indziej i porzucona tu, na cmentarzu.

– Oho, daleko idące wnioski panie mecenasie. Z czego pan to wnosi?

– Nie znam się na tym, ale zwykle półnagie dziewczyny nie biegają po śniegu w cienkich pantoflach.

– Różne rzeczy się widuje, ale niech pan prowadzi do trupa i po drodze opowie mi wszystko.

Obejrzał się w kierunku filera.

– Potapow, przesłuchajcie no pracowników cmentarnych i spiszcie wszystko co wiedzą.

– Wedle rozkazu wasze wysokobłagorodie.

Zaleski i Broch ruszyli aleją pod szpalerem ośnieżonych drzew w kierunku wzniesienia w centralnej części cmentarza.

– No więc, co pan tu robi w niedzielny poranek, mecenasie?

– Miejsce na pochówek żony przyszedłem wyznaczyć. W środę będziemy chować Sarę.

– Och, moje najszczersze kondolencje. Nie wiedziałem. Choroba? Wypadek?

– Gorączka zimowa kapitanie. Nikt się nie spodziewał, dopiero trzydziesty drugi rok jej szedł. Trójkę dzieciaków osierociła. Najstarsza Lea, ma ledwie osiem lat, wyręki z niej żadnej jeszcze nie będzie.

Andrzej pokiwał głową. Trzydzieści dwa lata. Gorączka zimowa. Więc raczej mecenas nie pozbył się podstarzałej żony. Cholera, przeklęte policyjne spojrzenie na świat, przecież nie o żonę Brocha tu chodzi, lecz o trupa jakiejś dziewczyny znalezionej na cmentarzu. Czemu dopatruje się związku, którego pewnie nie ma? Jednak z drugiej strony, czy to na pewno przypadek, że zwłoki młodej panienki odkrył właśnie adwokat? Na razie myśl odłożył do szufladki w głowie oznaczonej etykietą, „przejrzeć i jak niepotrzebne zapomnieć”.

 

[1] Chawera Kadisza (jid.) – Święte Bractwo, żydowskie towarzystwo pogrzebowe.

[2] Szmul Zbytkower – 1721-1801, najsłynniejszy żydowski obywatel Pragi, ogromnie zasłużony w XVIII wieku dla jej rozwoju, od jego imienia jest nazwa „Szmulowizna”. Fundator Cmentarza Żydowskiego na Bródnie.

[3] Dworzec Kowelski – nowy dworzec Kolei Nadwiślańskich otwarty w 1880, mniej więcej w tym miejscu znajduje się dzisiejszy Dworca Gdańskiego.

[4] Jeden z okalających Warszawę fortów carskich, zlokalizowany nad Wisłą na Bródnie. Ze względu na owe fortyfikacje na Bródnie nie wolno było wznosić budynków murowanych by nie przesłaniać pola ostrzału.

[5] Blestiaszczy (ros.) – imponujący, dosł. błyszczący

[6] Żelieznodorożnoje… (ros) – królestwo kolei żelaznych.

[7] Wiadro – dawna rosyjska miara objętości, ok 12,3 litra.

[8] Kolej Transkaspijska – budowana od 1880 roku kolej łącząca w 1890 Samarkandę i Bucharę z nadkaspijskim portem Kransowodsk (obecnie Turkmenbaszy w Turkmenistanie)

[9] Turkiestan (ros.) – nazwa regionu obejmującego dzisiejszy Uzbekistan, Turkmenistan i Kazachstan

[10] Nikołaj Buturlin, nieślubny syn cara Aleksandra II, oberpolicmajster Warszawy do 1884 roku, znany z korupcji i konszachtów z przestępcami.

[11] Cmentarz Bródzieński (Bródnowski) został formalnie otwarty w 1884 roku.

Gwiazdka Maurycego

Wtorek, 23 grudnia 1890, 16:30

Jutro Wigilia. Pomyślał  Andrzej Zaleski, gdy przed wejściem do bramy oskrobał buty z zimowej brei i schronił się w elegancko wykafelkowanym przejściu jasno oświetlonym gazową lampą. Dobiegające z podwórza pogwizdywanie „Nie zawracaj kontrafałdy” umilkło i okutana w kożuch sylwetka stróża pojawiła się od strony podwórka.

Cieć błyskawicznie poznał kapitana, ceremonialnie zdjął czapkę i głośno zawołał

– Witam w domu wasze wysokobłagorodie!

– Witam, panie Maciejak – odpowiedział Andrzej i starannie odsalutował. Nigdy nie nazywał stróża „Józefem” jak wszyscy w kamienicy. Uważał, że ludziom prostym należy się szacunek i oni potrafią to docenić. – Roboty widzę, ma pan dziś huk.

– Oj, nawaliło śniegu wasze wysokobłagorodie, ale nie z taką zimą człek sobie radził. – Odparł spokojnie stróż i znacząco podniósł potężną szuflę, po czym wrócił do przerwanego uprzątania podwórza.

Andrzej już miał skręcić do klatki i paradnych schodów, gdy nagle poczuł nieodparte wrażenie, że ktoś mu się przypatruje. Rozejrzał się – nikogo. Aż wyjrzał na ulicę – pusto. Wrócił do bramy i znowu to wrażenie. Czyjeś spojrzenie niemal świdrowało go na wylot. Spojrzał w głąb podwórza. Na murze, w samym rogu, od posesji po stronie Pańskiej siedział wielki kot.

Kawowo-mleczny, potężny. To on wpatrywał się z w niego fioletowawymi oczami. Kapitan widywał takie koty na wschodzie, ponoć przywożono je aż z Syjamu, ale ten był ze dwa razy większy i puchaty, niczym żbik.

Podszedł kilka kroków.

– Co się mi tak przypatrujesz stary? Posesji pilnujesz? Dobrze, dobrze. Mnie tu przebywać wolno, od frontu na drugim piętrze mieszkam. Chyba żeśmy się już gdzieś widzieli. – Uśmiechnął się do zwierzaka.

Kot lekko kiwnął głową, otworzył szeroko czerwoną paszczę i ziewnął, po czym z ogromnym zainteresowaniem zabrał się do zlizywania płatków śniegu z prawego boku.

– No tak, widzę, że dziś sobie nie pogadamy. – Powiedział Andrzej, zawrócił i ruszył na górę do domu. Alina pewnie czeka z obiadem, a dziś miała być sztukamięs z chrzanem. Wczoraj widział wielką kość szpikową, starannie pociętą w grube plastry. Na samą myśl kapitanowi aż zaburczało w brzuchu.

Wtorek, 23 grudnia 1890, 15:32

– A więc taki jest ów słynny kapitan Andrzej Zaleski. – Pomyślałem. – Niczego sobie jak na człowieka.

Obserwowałem go już od miesiąca, gdy tylko objąłem podwórko przy Mariańskiej. Stary Tygrys koniecznie chciał, żebym go poznał. Kapitan to ważna osobistość w kamienicy, ważniejszy nawet do zajmującego pierwsze piętro radcy z magistratu. Zasłużony i ponoć jak na salcesona[1] porządny. Oczywiście dla nas nie tak ważny jak wąsaty Miotlarz, z którym szybko się zaprzyjaźniłem. Bo w końcu nie każdemu psu na imię Burek. Tutejszy stróż rozumiał, że my, koty jesteśmy niezbędne by uchronić dom przed plagą szczurów lub myszy.

Temu całemu Zaleskiemu przyjrzałem się dobrze, gdy chadzał do piwnicy. Nigdy nie podniósł głosu na kota, nawet schylał się by pogłaskać dzieciaki Lizy. Przynosił in śledziowe łebki. Może faktycznie jest lepszy niż zwykły Gwizdkowy? Kapitan ma w piwnicy dziwny pokój pełen tajemniczych urządzeń, na których wyrabia jakieś wygibasy. Śmiesznie wtedy wygląda, choć z takiego huśtania u niego na linie to nawet sam skorzystałem. Fajne.

W ogóle dom robił dobre wrażenie i Tygrys wyraźnie niechętnie mi go przekazywał. Lecz był już stary, ledwo łapami powłóczył i gdyby nie myszy, które znosiła mu Łatka, dawno by zdechł z głodu. A jak wiadomo, każdy dom potrzebuje swojego kociego opiekuna, a dla mnie kolejna kamienica nie stanowiła problemu. Mariańska i sąsiednie posesje – przy Pańskiej i przy Twardej, to było teraz moje królestwo. Porządna dzielnica, nie jakaś dzicz po drugiej stronie Leszna. Tam porządny kot wolał się nie zapuszczać.

Tak więc objąłem Mariańską 4 wraz z jej kocim przychówkiem – Łatką i Lizą, kocimi damami, Rysiem, największym ale i najbardziej fajtłapowatym kotem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, Małym Kotem, zwinnym jednoroczniakiem i siódemką urodzonego latem kociego drobiazgu– bratem i siostrą czarnymi jak smoła, czwórką wesołych chłopaków burasków i niezwykłą trzykolorową łaciatką, zwaną nie wiadomo czemu Luną.

Właśnie skończyłem kolejny obchód. Szła zima i domu pilnować trzeba. Na pierwszym piętrze za oknem wisiały dwa zające, na trzecim, u starego zatabaczonego kawalera, wielki bażant i dwie kuropatwy, wszystkie skrzynie za oknami aż pachniały od wędzonych boczków, kiełbas, szynek, a w oficynach i na poddaszach od połci słoniny. Takie zapasy ściągały nie tylko wredne szczurzyska, które i po gzymsach wędrować potrafiły. Odpędzać trzeba i łakome wrony i sroki, ba nawet małe sikory funt masła, gdy niezabezpieczony, w noc wydziobać potrafią. A pojawiały się i wędrowne kocury, co swojego domu nie mają i potrafiły tu przyplątać się aż gdzieś z Woli. Hołota bez wychowania. Kot domowy pilnować wszystkiego musi, to poważna praca.

– Melduję, że wszystko w porządku. – Jak duch pojawił się przede mną biały kształt Małego Kota.

– Sprawdziłeś śmietnik i przejście na podwórko od Ciepłej? – Upewniłem się.

Mały Kot energicznie skinął łebkiem.

Musiałem uważać. Nawet nie uwierzycie, gdy opowiem wam, co mnie wczoraj spotkało.

Poniedziałek, 22 grudnia 1890, 17:40

Siedziałem u siebie na strychu. Pilnowanie suszącego się prania przed pajęczarzami nie należy oczywiście do kocich obowiązków. Od tego są Miotlarze i Gwizdkowi. Ale Mariańska dwa to mój dom rodzinny. Tutaj się urodziłem i tu, po naukach kocich strażników, które pobierałem przy Gościnnym Dworze u samego słynnego kociego mistrza Bonifacego, powróciłem, aby objąć pierwsze podwórko. Dlatego przy okazji pilnowałem i strychu.

Pomyślcie sobie jak to jest. Śpisz spokojnie, nagle słyszysz delikatne kroki po ławie kominiarskiej. Klapa dachowa unosi się bez jednego skrzypnięcia. Do środka wskakuje osobnik z wielkim worem i umazaną sadzami twarzą. A ty już prężysz się na belce pod sufitem. Jeden skok i z bojowym okrzykiem lądujesz na głowie amatorowi kradzieży pościeli i bielizny. Pazurami orzesz mu czoło. Ten wrzeszczy. Miotlarz się budzi, pędzi zasapany po schodach chwytać złodziejaszka. A pajęczarz wieje gdzie pieprz rośnie.

Lecz wczorajszy wieczór był spokojny. Gosposie z zakupami dawno wróciły do domu. Nieustanny potok obnośnych handlarzy, druciarzy, ostrzących noże, skupujących szmaty i przeróżnych indywiduów oferujących świąteczne ozdoby rozpłynął się w ciemnościach. Okna frontowych mieszkań płonęły gazowym blaskiem, państwo siadali do wieczerzy. Do mieszkań w oficynie powracali sklepikarze i rzemieślnicy. Z sutereny dobiegał warkot maszyny krawieckiej Klimontowej, a mistrz Tępiński właśnie zamykał swój warsztat introligatorski. Na podwórku panował typowy przedświąteczny pośpiech. Inżynier kolejowy Kowalski dźwigał wielki snopek siana. Wszystko na jutrzejszą wigilię. Z kuchennych okien buchała para, a zapach kapusty i grzybów wypełniał podwórze.

Elegancka pani mecenasowa z pierwszego piętra wychodziła właśnie z córkami na kiermasz dobroczynny. Wrócą za dwie godziny z lokajem objuczonym pudłami i upominkami. Ale co to? Już miałem zwinąć się drzemki, gdy ujrzałem ruch w kącie podwórza. Kitek!

Kitek był niegdyś przemiłym kotem, takim co tylko głaskać i bawić się. Trwało to do czasu jak uprzedniej wiosny chłopaki przywiązali mu pęcherz z grochem do ogona. Łobuzy, zabawę sobie znaleźli.

Kot, biedaczysko. Zaczął biegać jak szalony. Próbowałem go zatrzymać, w końcu nauczono mnie, jak uwalniać zwierzęta z takich pułapek, lecz on nic. Latał, wił się, miauczał, pędził przez okoliczne podwórka. Żebyście słyszeli te świdrujące wrzaski i płacz. Zaś chłopaki skręcali się ze śmiechu. W końcu skoczył na płot i pęcherz uwiązł między sztachetami. Szarpnął raz, drugi, trzeci i o ostry kant ogonek ciach, na pół. Został mu tylko krótka kitka, stąd i imię. Kitek po tym zdziczał, podejść do niego nie można, zadaje się z podejrzanymi typami. Nie widziałem go od tego czasu i na sam widok otworzyłem czujnie oczy.

Kitek rozglądał się po podwórku, po czym wskoczył na murek i przyczaił się w kącie. Coś się szykowało.

Zabrzmiały dźwięki bębenka i harmonijki. Wysoki dziewczęcy głos zaśpiewał „Hej kolęda, kolęda”. Przez bramę weszła piątka przebierańców: koza, diabeł, żołnierz, wielki, bury niedźwiedź i pasterz. Na ich czele kroczyła dziewczyna z białymi anielskimi skrzydłami, kręcącą barwną gwiazdą. Wkoło kręciło się troje dziecięcego drobiazgu z koszykami i kilkoro miejscowych urwisów. Kolędnicy, już dzisiaj? Nie spodobało mi się to.

Przedstawianie ruszyło. Żołnierz nałożył brodę, wcisnął koronę i wygłosił tyradę Heroda, potem pasterz bronił stajenki przed żołnierzem, a diabeł porwał złego króla do piekła.

„Krakowiaka koza powiedzie, powiedzie,

W pierwszą parę pójdzie z niedźwiedziem, z niedźwiedziem”

Ja się ludzkiej na muzyce nie znam, lecz dziewczę chyba głos miało piękny, koza skakała, żołnierz i diabeł sypali żartami, że wyglądające z okien gosposie aż trzęsły się ze śmiechu.

Zwykle dzieciaki chodzą z kolędą w drugi dzień świąt i aż do nowego roku. Ci zaś przyszli przed wigilią. Dziwne. A co się dzieje z Kitkiem? I wtedy go zobaczyłem.

Korzystając z zamieszania Kitek śmiało kroczył po gzymsie, w kierunku wiszącego za tylne łapy zająca. Skoczyłem przez okno, ale dzieliły nas dwa piętra dwa piętra. Nie zdążę. Widziałem jak kot szybkim ruchem otarł się o sznur, ten pękł, zając niezauważony przez nikogo zleciał na dół, jeden z chłopaczków schował go płynnym ruchem za pazuchę i ulotnił się przez bramę. Ani Miotlarz, ani gosposie, nic nie spostrzegli.

Gdy zrównałem się z nim, Kitek właśnie zmierzał w kierunku pary bażantów wiszących u mecenasostwa. Tak był skupiony, że nie spodziewał się mojej łapy.

– Witaj przyjacielu, co robisz na moim terenie? – Miauknąłem poważnie.

– Maurycku, to ty?

– Nie strugaj głupa, Kitek, kto miałby być, cesarz chiński?

– Zapomniałem, że to twoje podwórko. Tyle czasu.

– Na cwaniaka wyszedłeś Kitek, dla ludzi kradniesz?

– Dla niej, ona mnie kocha i rozumie.

I gadaj z takim. Wyciągnąłem z niego słowo po słowie. Dziewczyna zajęła się Kitkiem. Opatrzyła mu ogonek, głaskała, karmiła. A on? Pewnego razu przyniósł jej wyciągnięty ze skrzyni za oknem kawał szynki i od tego czasu się zaczęło. Kradł dla jej szajki jedzenie, a jak dobrze poszło to i błyskotki. Zbójecki fach miał w łapkach.

Chwilę tak gaworzyliśmy, kolędnicy niepokoić się zaczęli, przekonywałem Kitka by został. Nie chciał. Cóż ja mogę? Puściłem go. Obiecał mój rewir omijać. Nie jestem Gwizdkowym od łapania szemranych. On skoczył w sam środek przedstawienia, grający zorientowali się, że nici z większego łupu, zgarnęli rzucane im przez służbę groszaki i zniknęli. Poślę słowo kocią pocztą, by uprzedzić innych chłopaków.

Kitek na odchodnym szepnął „Uważaj Maurycku, Łysy po okolicy się kręci, a to nic dobrego nie wróży”.

Jeszcze mi tego kociego bandyty brakowało. Takie dzisiejsze złodziejaszki to przy nim małe piwo. Tak więc sami widzicie. Święta, świętami, a czujnym być trzeba. Patrole wystawione, wszystkie koty w pogotowiu.

Wigilia, Czwartek, 24 grudnia, 1890, 8:30

Nie dziwcie się zatem, że gdy następnego dnia usłyszałem rozpaczliwe :

– Maurycku! Maurycku! – Nie mieszkając poderwałem się na łapy.

To była Łatka. Wzrok miała błędny, podskakiwała nerwowo.

– Co się stało Łatko?

– Wczoraj zniknął Czarny, a teraz nie ma i jego siostry.

– Wczoraj?  Łatko, znasz swojego młodego, to straszny włóczęga, na pewno gdzieś grzebie w śmieciach.

– Sama tak myślałam, ale zawsze wracał rano, bo wie, że przynoszę smakołyki, a teraz nie ma i Czarnulki, jego siostry. Ktoś ukradł moje dzieci. – Głos kotki brzmiał histerycznie.

– Zaraz tam ukradł, komu potrzebne twoje dzieciaki – odburknąłem, bo nie lubię gdy mnie budzić. Tym niemniej zszedłem z nią na podwórko, po drodze wysłuchując niezwykle zawiłej historii zniknięcia kociąt. Po prawdzie nie było w niej nic nietypowego. Choć to, że nie ma Czarnulki, było dość dziwne. Mała zawsze trzymała się podwórka. Widziano ją o brzasku, a teraz przepadła jak kamień w wodę. Obiecałem Łatce rozpytać się i rozejrzeć.

I wtedy na podwórze wpadł zdyszany Mały Kot. Łapy ubłocone, futro posklejane śniegiem.

– Widziałem ją! Czarnulkę. Niesie ją w pysku wielki, czarno-biały kocur, z okropną plamą na łbie.

No tak, diabli nadali. Opis pasował jak ulał do Łysego. Ten miał wielką bliznę po tym jak oparzył się próbując w młodości dobrać się do garnka z rakami. Stąd i imię. W takim razie nie było czasu do stracenia.

– Gdzie?

– Na podwórku przy Twardej, szedł o tam. – Mały Kot kiwnął głową z stronę muru.

Czyli podąża w kierunku Żelaznej. Jest szansa. Trzeba działać.

– Mały, pilnuj podwórka, ja biegnę! – I zanim ktokolwiek zareagował wybiłem się z całych sił i już byłem na dachu szopy. Biegłem najkrótszą drogą, murem, rynnami, jeśli dobrze myślę, złapię go przy Żelaznej.

Z dachu nad drugim piętrem oficyny zobaczyłem Łysego jak na dłoni. Szedł szparko, lecz bez zbędnego pośpiechu, w pysku faktycznie trzymał popiskującą cicho Czarnulkę. Obliczyłem odległość. Wysoko, ale dam radę. Nagle kątem oka zobaczyłem czającego się w oknie piwnicy rudego kota, ale było już za późno na zmianę planów. Skoczyłem.

Zaskoczenie było pełne. Wylądowałem na miękkich łapach i od razu rzuciłem się na Łysego. Ten błyskawicznie puścił kociaka i zdążył odbić mój pierwszy cios łapą. Wtedy zaatakował rudy kot z piwnicznego okienka. Trafił Łysego pazurami w grzbiet. Ten zawył, przekręcił się w niewiarygodnym salcie w powietrzu, odepchnął rudego napastnika swoim ciężarem, tak, że tamten grzmotnął o mur i sam pomknął w kierunku bramy. Wyskoczyłem by go złapać, ale w zębach zostało mi tylko trochę sierści z ogona.

Przypadłem do Czarnulki, żyła. Była niesamowicie wystraszona.

– To ja Maurycy! – Zawołałem. – Wiesz gdzie jesteś?

– Nieee. – Odpisknęła mała.

– Dobra, wskakuj na tę budkę i czekaj. Ja, mama albo Mały Kot zjawimy się po ciebie. Nigdzie z nikim nie łaź, rozumiesz?

Kiwnęła czarnym łebkiem i zaczęła gramolić się po ośnieżonym krzaku na daszek komórki.

– Gońmy go! – Krzyknął mój niespodziewany towarzysz.

Ruszyliśmy.

– Cezary jestem. – Zawołał mój sojusznik nie zwalniając biegu. – Śledzę tego bandytę od trzech dni. Ukradł cztery kociaki z mojego podwórka przy Śliskiej.

– Maurycy. – Przedstawiłem się, ledwo łapiąc oddech. – Musimy uważać, Łysy to niebezpieczny przeciwnik.

Z daleka zobaczyliśmy jak ścigany przestępca znika w jakiejś bramie po drugiej stronie Prostej. Nie było po co biec, należało raczej być ostrożnym. Zakraść się. Usiłowałem sobie przypomnieć rozkład podwórek i wskazałem na sąsiednią kamienicę.

– Tamtędy, przejdziemy dachem warsztatu.

Łysy nawet specjalnie się nie krył. Bez trudu zobaczyliśmy go na kolejnym podwórku. Właściwie trudno dziwić się jego nonszalancji. Wtedy, przed Żelazną, zaskoczyliśmy go, więc zwiał, lecz w bezpośredniej walce, nawet we dwóch, nie mieliśmy z nim dużych szans. Tu zaś, oprócz kociego bandyty, podwórka pilnowały dwa wściekłe kundle. Na długich łańcuchach krążyły wokół klatki zamkniętej na ciężką kłódkę. Tam siedziało z tuzin straszliwie smutnych czarnych kociąt.

Jakby tego było mało, drzwi warsztatu skrzypnęły i wylazł nich wielki grubas z mocną lagą w dłoni. Zobaczywszy Łysego odłożył ją i uśmiechnął się szeroko. Z daleka sprawiali wrażenie będących w świetnej komitywie. Co więcej, wyglądało jakby kocur wydawał polecenia człowiekowi, jakkolwiek nieprawdopodobne to by się wydawało.

Siedzieliśmy więc na dachu i wpatrywaliśmy się w naszych wrogów. Jak wiecie, koty nie mają świetnego węchu, lecz smród wyprawianej skóry był nam świetnie znany. Nie potrzebowaliśmy wysilać wyobraźni, by zrozumieć jaki los czeka nasze kocięta.

Obaj z Cezarem zrozumieliśmy, że nie mamy szansy wyrwać maluchów z łap Łysego i grubasa, nie kiedy tak zamkniętej klatki pilnują jeszcze te dwa zbójeckie kundle. Cezar opuścił pyszczek i miałem wrażenie, że oczy mu zwilgotniały.

Więc powiedziałem prosto:

– Tylko głupiec załamuje się, gdy napotka przeciwności. Wojownik przyjaciół szuka, by wrogów pokonać.

Wigilia, Czwartek, 24 grudnia 1890, 15:05

Andrzej przy Wigilii służbę skończył wcześniej, a z dowództwa żandarmerii do domu były dwa kroki. Cieszył się na spokojną kolację. Tomasz z Michałem pojechali do Białaczowa, zabrali Agatę, która dwór ojcowy zobaczyć chciała nim go pan Broel-Platter na warsztaty zamieni. Będą więc z Aliną sami. Cisza, odpoczynek po tym szalonym roku. Jak zwykle szybko wbiegał na schody, gdy u ich szczytu zatrzymał się jak wryty.

Przed drzwiami siedział ten wielki kawowy kot, niczym posąg egipskiego bożka i wpatrywał się w niego fioletowymi ślepiami.

– Mraauu – ni to mruknął, ni to miauknął głośno.

– Witaj panie kocie, życzysz sobie czegoś?

– Mraauu.

– Chyba nie bardzo rozumiem. Wpraszasz się na wigilijną wieczerzę? – Zażartował.

– Mraauu – ale tym razem pełne gniewu i z pokazaniem ostrych zębów.

– Nie to, ale wyraźnie czegoś chcesz…

– Miauu – tym razem zabrzmiało zgodniej. Kot podniósł się, otarł o nogi Andrzeja i skierował na schody.

– Mraaaau – wyraźnie przynaglił kapitana.

– Mam iść z tobą? – Andrzej spojrzał na zegarek. Alicja nie spodziewała się go jeszcze przez pół godziny, może chyba pójść za tym dziwnym kotem.

Kocur obejrzał się za siebie i widząc, że Zaleski podąża za nim, trochę przyspieszył. Wyszli na Mariańską. Andrzej poprawił płaszcz i czapkę. Zwierzak nie zwracał uwagi na śnieg i skręcił w kierunku Twardej. Dopiero teraz kapitan przypomniał sobie, że kot czekając na niego miał mokre łapy i futro jak posklejane od śniegu.

Prowadził Andrzeja jak na sznurku, szli szybko. Ludzie rozstępowali się na widok żandarmskiego munduru, a wielu oglądało się za dziwną parą.

Nawet nie zauważył, jak znaleźli się na rogu Żelaznej i Prostej. Akurat latarnik zapalał narożną lampę gazową. Kocur przystanął przed ulicą. Czekał.

– Mraau – powiedział po swojemu.

– Aha , czyli mamy przejść? – Andrzej machnął ręką, stójkowy na rogu gwizdnął, potok wozów wstrzymał się na chwilę, by pan oficer mógł przejść.

– Mam nadzieję, że nie idziemy daleko. Szarży nie wypada.

Kot nagle skręcił w bramę pod 22. Długie podwórze wypełnione było tajemniczymi warsztatami. Po tej stronie Żelaznej dominował przemysł i zatłoczone żydowskie domy. W powoli zapadającym zmroku przeszli obok wozu załadowanego pakami, małej fabryczki pachnącej musztardą. Andrzeja uderzył w nos smród wyprawianych skór. Tutaj? Garbarz? Ciekawe.

Kocur szedł teraz powoli i jakby się rozglądał. Przystanął. Ruszał uszami, chyba nasłuchiwał. Nagle bez upredzenia skoczył na mur, potem na daszek szopy i z dzikim wrzaskiem na dół. Rozległ się potworny hałas.

Zaleskiemu nie pozostało nic innego jak obiec rozwalającą się budę i wskoczyć w sam środek tego pandemonium.

Na niewielkim podwórku, oświetlonym kopcącym płomieniem lampy sztormowej, wśród klatek zwierząt, kotłowały się koty i dwa wielkie psy. Z budy wypadł jakiś blond grubas i z dzikimi przekleństwami kopał w zwierzęcy kłąb. Po chwili zawył z bólu, gdy kawowy kocur przeorał mu pazurami twarz.

– Cisza! Stać! – Krzyknął co sił w płucach kapitan i na ten okrzyk, niczym na magiczne zaklęcie, wszystko zamarło. Dwa koty skoczyły na dach budy, na placu boju pozostały podzwaniające łańcuchami warczące psy, czarno-biały kocur, wielki na ponad arszyn i dyszący wściekłością grubas, z którego poharatanych brwi spływały strumyczki krwi.

– Co tu się do cholery wyrabia? – Andrzej rozglądał się bystro i podszedł do wielkiej klatki w której siedziało kilkanaście rozpaczliwie miauczących kociąt. Wszystkie czarne. – Wytłumaczyć mi natychmiast, co tu się dzieje.

– Wwwasza wysokość – bełkotał grubas ocierając krew z oczu. – Ja tu warsztat garbarski mam. Nagle napadnięto mnie. Jakieś potworne kocury. Nic nie wiem.

– A te kociaki, po co ci? – Andrzej celowo mówił na „ty”, by podkreślić swoją rangę, coś mu w warsztacie nie pasowało, nie bardzo jeszcze kojarzył co.

– Na szczury szkolę, wasza wysokość, by futer nie popsowały. – Garbarz wyraźnie dochodził do siebie i jego głos nabierał aroganckiego tonu. – Nie rozumim…

Wtedy Zaleski, mimo głębokich cieni skrywających warsztat, zauważył to, czego szukał. W dwóch szybkich krokach znalazł się za wielką balią i wyciągnął zza niej niewielkie białe futerko.

– To co niby ma znaczyć? Futro z kota?

– Ależ wwwasza wysokość – cała buta uleciała z grubasa jak z przekłutego balonu.

– Czy wiesz człowieku, co ci grozi za wyprawianie kocich skórek? Łamanie przepisów sanitarnych? Oszukiwanie na towarze? – Andrzej zdawał sobie sprawę, że dobranie się bydlakowi do skóry nie będzie łatwe. I po co? Z grzywny czy kilku dni paki za naruszenie norm sanitarnych nic nie przyjdzie. Bo przecież mordowanie kociąt, to dla władz żadne przestępstwo. Trzeba załatwić sprawę od razu. Zresztą dziś Wigilia i nie miał ochoty psuć sobie całych świąt jakimś śledztwem. – No?!

– Allle, jja…

– Słuchaj. Wypuścisz zaraz te kociaki. Ja tu mieszkam niedaleko, jeszcze raz zobaczę w twojej okolicy kota w klatce, to własnoręcznie ci skórę wygarbuję.

– Tak jest, wasza wysokość. Dziękuję uniżenie waszej miłości. – Grubas trzęsącymi się rękami otworzył klatkę i kociaki czmychnęły na wszystkie strony. Psy szarpiąc się na łańcuchach ujadały za nimi w ślad, a wielki łaciaty kocur zniknął bez śladu.

Przed klatką pozostał tylko młody czarny kot, który wyraźnie rzucał kocie przekleństwa pod adresem garbarza.

– Ty co, zostajesz? Taki morus jesteś? – Zapytał się go Andrzej, roześmiał pod nosem i powoli odwrócił się w kierunku bramy na Prostej. Kotek podreptał za nim, a po chwili dołączył do nich kawowy kocur, wyraźnie zadowolony z załatwienia sprawy.

Przy Żelaznej stójkowy obdarzył ich jeszcze bardziej zdziwionym spojrzeniem, a kapitan wziął czarnego kotka na ręce, by maluch nie ugrzązł w rozjeżdżonym śniegu. Gdy dotarli do bramy domu dochodziła czwarta. Alina już się pewnie niepokoi.

Andrzej postawił kotka na ziemię.

– No panie kocie, dziękuję za wspólną akcję – powiedział i pokłonił się kawowemu kocurowi.

Ten skinął łebkiem i miauknął poganiająco do małego.

– Żegnaj morusie. – Kapitan zwrócił się do czarnego zwierzaka.

Ten jednak nie zamierzał człowieka wcale zostawić i szedł po schodach, tuż przy nodze, nie zwracając uwagi na miauczące przywoływania starszego kolegi.

– Wybierasz się ze mną? – Andrzej spojrzał kotkowi w zielone oczy, a ten tylko cicho pisnął, zawinął ogon jak precelek i zaczął się gwałtownie ocierać o nogawkę żandarmskich spodni.

Stanęli przed drzwiami. Zaleski pochylił się i wziął kociaka na ręce. Nacisnął dzwonek.

Było słychać tupot stup i drzwi otworzyły się na oścież.

– Witaj kochanie, Wesołych Świąt! A to w prezencie: Morus.

– Miaauu – powiedział Morus, wpatrując się uważnie w zdumione oczy Aliny.

[1] gwar. policjant

Poniedziałek, 4 maja 1925r.

Andrzej Zaleski telepał się tramwajem 21 do pętli na Wysockiego. Nieliczni o tej porze pasażerowie wysiedli przy warsztatach kolejowych i teraz w wagonie siedział on, jakaś babina, pewnie jadąca do jednego z domków na Ustroniu, i starszy konduktor.

Z poranną pocztą przyszła wiadomość od Michała, która skłoniła go do tej podróży „Przyjedź koniecznie do mnie do szkoły. Mamy problem i może twoje umiejętności nam pomogą, sam nie daję rady. Michał”.

Jego stosunki z przybranym synem Michałem były napięte. W 1882, po śmierci rodziców Michała, chłopów z rodzinnego Białaczowa, w opoczyńskiej epidemii cholery, Andrzej adoptował ojcowego chrześniaka i zajął się nim formalnie. Już wcześniej, zgodnie z ostatnią wolą swego ojca, zabrał chłopca do Warszawy i dbał o jego wykształcenie. Michał skończył szkołę kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, a że miał talent matematyczno-techniczny, potem Instytut Politechniczny w Petersburgu. Młody inżynier praktykował w Belgii. Wybuch wojny, a potem rewolucja, przerwały kontakt prawie na 5 lat. W wolnej Polsce ich drogi się rozeszły.

Sam Andrzej nie bardzo potrafił się odnaleźć. Początkowo, jak wszyscy, był pełen entuzjazmu. W czasie wojny bolszewickiej, z oddziałem zebranym po stepach Rosji i Ukrainy, przedarł się pociągiem do Kijowa. Dostał dowództwo batalionu, ale dość szybko go odsunęli. Legionowi dowódcy i hallerczycy nie lubili socjalistów rosyjskich i zapamiętano mu czerwono-zieloną[1] flagę na lokomotywie, gdy wjeżdżał do miasta. Po wojnie bolszewickiej wrócił do policji.

To było jego przeznaczenie, świat, który lubił. I co tu dużo ukrywać, był w tym dobry.

Niestety, okazało się, że były carski policjant, nie jest dobrze widziany. Siedział w wydziale finansowo-gospodarczym, jako zastępca komisarza, kilka stopni niżej, niż wskazywałaby jego przedwojenna ranga, wszak odpowiednik majora żandarmerii. O stopień nie miał żalu, szkoda mu było służby czynnej. Tylko i tam długo się nie utrzymał. Wypchnięto go do policji rzecznej. Ot, uczestniczył w oględzinach trupów, dokumentował wypadki, od wszelkiej roboty trzymali go z daleka. Gdy rok temu odezwał się bark, uszkodzony w akcji jeszcze w 1890, chętnie skorzystał z okazji do emerytury, ze względów zdrowotnych. Uścisnęli mu rękę, na odchodne dali Virtuti Militari za to przebicie się do Kijowa i szybko o nim zapomnieli.

Michał zaś, w nowej rzeczywistości, czuł się jak ryba w wodzie. Odbudowywał i rozbudowywał zniszczoną przez wojska zaborców infrastrukturę kolejową, realizowano jego projekty inżynierskie. Fotografował się i z narodowcami z ZLN[2] i z byłymi pepeesowskimi legionistami gromadzącymi się wokół Piłsudskiego. Niedawno został też dyrektorem nowej szkoły kolejowej[3].

Kłócili się z Andrzejem o różne sprawy – nieprzeprowadzoną reformę rolną, sprawiedliwość społeczną, losy ludzi pod zaborami. Michał uważał, że podstawowy obowiązek państwa to budowa nowoczesnej Polski – usunięcie zniszczeń wojennych, a tych, szczególnie na kolei, nie brakowało, rozwój gospodarki. Na zadbanie o biedotę, w większości niepiśmienną, która wciąż stanowiła prawie 80% społeczeństwa, którą wyniszczyła inflacja i niedawna reforma walutowa[4], przyjdzie czas potem.

Andrzej był wierny swym socjalistycznym przekonaniom. Jego zdaniem na krzywdzie i biedzie silnego państwa zbudować się nie da. Choć, po doświadczeniach rosyjskich, od komunistów trzymał się z daleka. Oczywiście przedwojenną przyjaźń z Karolem Wójcikiem i metalowcami, sięgającą jeszcze czasów rewolucji 1905r. utrzymał. Nawet sympatyzował z poczynaniami Karola jako działacza związkowego. Wiadomo, robotnicy o swoje prawa walczyć muszą.

Lecz z Michałem widywali się coraz rzadziej. Czasem, siedząc w domu na Ząbkowskiej, ze swą żoną Anisą i dwoma kotami, Andrzej czuł się okropnie samotny i niepotrzebny. Tak więc list od syna wywołał w nim radość, pomieszaną ze złością – bo, z jednej strony, jeszcze go potrzebują, z drugiej zaś, odzywają się tylko wtedy, kiedy mają kłopot. Nie lubił też mieszać się do spraw policji. Jest prawo, jest policja od jego pilnowania. Cywile niech trzymają się przestrzegania przepisów.

Tym niemniej, wskoczył w niedawno uruchomione „oczko” – jak od numeru nazywano tramwaj 21 – i już dojeżdżał do pętli. Cisza i pustka na Wysockiego kontrastowały z pracą wrącą w warsztatach kolejowych, tam przy Białołęckiej. Można by pomyśleć, że jest się gdzieś na głębokiej prowincji. Wiosenny dzień był szary i chłodny. Bruk był mokry od deszczu, a słupy trakcyjne odbijały się w taflach kałuż. Nacisnął głębiej kapelusz i kuląc się od chłodu poszedł w kierunku szkoły i bursy, błyszczących zza drzew klinkierową elewacją i cynowymi parapetami.

Stary woźny poznał go bezbłędnie.

– Dzień dobry panie komisarzu. Do dyrektora?

– Dzień dobry panie Wojciechu, jaki ja tam komisarz, emeryt jak i pan. – Andrzej przygładził siwe wąsy, w których osiadły kropelki rosy. Nosił się z duchem czasu, „na Dziadka”.

Wspiął się na górę. Zapukał do znajomych drzwi.

– O, dzień dobry, panie komisarzu – starsza pani pilnująca spokoju Michała i prowadząca całą korespondencję szkoły, uśmiechnęła się smutno, okulary skrywały zaczerwienione oczy.

– Dzień dobry pani Janino, ależ pani do twarzy w tej modnej fryzurze.

– Komplemenciarz z pana, komisarzu. – Zarumieniła się. – Dyrektor czeka.

Wszedł do umeblowanego nowocześnie gabinetu. Metal i szkło, czarne drewno. Szkoła kolejowa to w końcu symbol nowoczesnej Polski. Mapy i wykresy ukazywały rozwój kolei w ostatnich latach, ogromny wysiłek powojennej odbudowy i spajania ziem różnych zaborów.

– Witaj, ojcze. – Michał poderwał się i uścisnął Andrzejowi rękę.

– Witaj, Michale, przypomniałeś sobie o mnie, co?

– Wiesz jak to jest w robocie, jak mówiliście za cara „podetrzeć się nie ma kiedy”. Odbudowa idzie pełną parą, a ta szkoła pochłania resztę wolnego czasu. Dobrych kadr trzeba nam jak powietrza, a tu jeszcze ta sprawa. Boję się, że za tymi kradzieżami może kryć się coś gorszego.

– Może wyrazisz się jaśniej. – Andrzej usiadł i z uśmiechem wziął filiżankę mocnej herbaty z rąk pani Janiny.

Michał poczekał, aż drzwi się zamkną i spokojnie kontynuował.

– Od kilku miesięcy mamy plagę drobnych kradzieży, głównie złote łańcuszki, medaliki i pieniądze. Nikogo nie złapaliśmy, ale to uciążliwe. Zebrało się strat na ponad pięćset złotych.

– Pięćset – mruknął Andrzej – ładny pieniądz.

– Tak, a ostatnio pani Janinie ktoś zdjął z ręki złotą bransoletkę, jeszcze po prababci, biedaczka ciągle płacze. Duża sprawa.

– Co na to policja? To chyba ich rzecz.

– Wiesz, my jesteśmy w takim dziwnym miejscu. Podlegamy pod kolejową XVIII[5], a dla nich „towary, urządzenia kolejowe, pasażerowie to priorytet”, szkoła ich mało obchodzi. Zaś w XXV na taki problem tylko machnęli ręką. Teraz komunistów tropią, co tu na Annopolu i w fabrykach się mnożą. Niesłychane, agitują nawet wśród kolejarzy. Zaś na samym Bródnie kryminaliści nie próżnują. Niemal każdego dnia kogoś z poderżniętym gardłem znaleźć można. Dla policji nasze kradzieże to drobiazg. Ja zaś, po pierwsze nie mam czasu…

– A po drugie, nie lubisz się bawić w śledczą robotę. Pamiętam, pamiętam. – Andrzej uśmiechnął się na wspomnienie o nieudanych próbach wciągnięcia Michała w policyjne zadania. – Opowiadaj więc ze szczegółami, co i jak, po kolei, po inżyniersku.

– Zaczęło się cztery miesiące temu. Antkowi, uczniowi z kursu przygotowującego do studiów inżynierskich zginął duży złoty krzyżyk, prezent od chrzestnego. Jeszcze w tym samym tygodniu w VIIIa zginęło 10 złotych, a w IXa złoty sygnet, co go chłopak na chwilę zdjął w łazience. Od tego czasu nie ma tygodnia bez dwóch, czy trzech, takich kradzieży. Bardzo zmyślne. Po gimnastyce ktoś zauważa brak złotego medalika, z kieszeni ginie dwuzłotówka. Ogłosiliśmy, by oddawać do depozytu, ale zaraz, następnego dnia, zginęły stamtąd dwa złote łańcuszki.

– Skradziono wszystko, co oddano w depozyt?

– Nie, srebra i zegarków nie ruszono, tylko złoto. Kiedy zaś zginęła bransoletka pani Janiny, postanowiłem zwrócić się do Ciebie. Jesteś na emeryturze, ale może takie małe ćwiczenie policyjne Ci nie zaszkodzi.

Andrzej chrząknął. Nie lubił, gdy wypominano mu emeryturę i gdy mówiono o jakimkolwiek śledztwie jako o rozrywce. W pracy policjanta nigdy nie wiadomo co skończy się tragedią. Pamiętał jak na wsi pod Kijowem tłum zabił wiejskiego głupka za podkradanie jajek. Z jego doświadczenia, młodzi chłopcy potrafią z równą brutalnością wymierzać sprawiedliwość po swojemu. Sprawą trzeba się zająć.

– Dobrze, pogadam z chłopakami. No i z panią Janiną oczywiście. Za dwa, trzy dni powiem ci co się dzieje. Aha, daj mi też przepustkę na miesiąc do warsztatów, uprzedź, że powęszę. Tam mogą być powiązania.

Po prawdzie wątpił, że akurat u kolejarzy znajdzie jakiekolwiek ślady, lecz okazji posiedzenia w warsztatach, wdychania znowu zapachu smaru i kutego metalu, popatrzenia z bliska na wagony i parowozy, tej przyjemności odmówić sobie nie potrafił. Jak dla typowego dziecka XIX wieku, kolej i przemysł były jego miłością. Dzięki kolei schwytał najważniejszego w swym życiu złoczyńcę. To pociąg pancerny przywiódł go z powrotem do kraju. A kto wie czy taki emeryt jak on, będzie mógł kiedyś jeszcze zanurzyć się w trzewiach hal mechanicznych?

Czwartek, 7 maja 1924r.

Przez kolejne dni Andrzej chodził po szkole, rozmawiał z uczniami, nauczycielami, woźnymi, pracownikami szkolnych warsztatów, zajrzał oczywiście i do zakładów. Potrafił wejść w rolę niegroźnego starszego pana, wzbudzającego zaufanie. Kolejarze chętnie z nim gadali, czuli prawdziwą pasję. Ze starszymi chłopakami wypalił papierosa, z młodszymi pogadał o domu i szkole, z robotnikami posiedział w warsztatach, z nauczycielami wypił herbatę, z woźnymi, po godzinach, kieliszek starki ze swojej piersióweczki. Nie spieszył się. Notatki robił po rozmowie, nie lubił gdy rozmówca widział, że coś pisze. To rozpraszało.

– Jak ci idzie? Widzę, że Michał wciągnął cię mocno w tę swoją sprawę. – Zapytała Anisa trzeciego dnia, gdy wrócił później niż zwykle. Tramwaje już nie kursowały i musiał tłuc się dorożką. – Przemęczasz się.

– Nie rób ze mnie starego dziada. – Powiedział z uśmiechem głaszcząc czarne futro Morusa. Kot skorzystał z jego powrotu do domu, by wskoczyć na kolana i dopominać się pieszczot. – Daję radę. Podejrzewałem wpierw, że chłopaki grają w karty z miejscowymi i przegrywają. Ale to niespójne z ginącymi przedmiotami. Gracz nie pogardziłby srebrnym ryngrafem czy zegarkiem. Tu zaś giną tylko pieniądze i złoto.

Anisa postawiła przy nim talerz z jego ulubionymi tatarskimi pierożkami z baraniny. Wiedziała, że gdy pracuje, lubi przekąsić, wtedy nie chce odrywać się od myślenia na wspólną kolację. Wolał siedzieć w swoim miękkim fotelu, w łagodnym świetle lampy. Głaskał kota i czasem notował. Tym razem światło nie zgasło, aż do późnej nocy.

Piątek, 8 maja 1925r.

Nazajutrz na Ząbkowskiej wciąż zamyślony Andrzej przeciskał się przez poranny tłum Żydów wychodzących z koszernych jatek, gospodyń dźwigających kosze zakupów z Bazaru Różyckiego, robotników idących na Kawęczyńską, podróżnych spieszących między dworcami, wozów wyładowanych towarem ciągnących z hukiem po bruku. W nos uderzał zapach chały, smażonej cebuli, spoconych ciał, końskiego moczu. Tłum przy Dworcu Wileńskim był nie mniejszy, a gdy zobaczył „oczko”, pozostało mu wiszenie na stopniach. Tramwaj był nabity robotnikami fabrycznymi pachnącymi smarem i tytoniem lub mydłami z nowych zakładów Schichta[6]. Kilku kolejarzy w mundurach patrzyło z góry na robociarską brać. Oni byli prawdziwą elitą, wiadomo, państwowa, bezpieczna posada. Przy Konopackiej i Szwedzkiej rozluźniło się nieco, a gdy lichy bruk Białołęckiej zastąpił lśniący asfalt Odrowąża, w tramwaju było już praktycznie pusto.

Michał czekał nań niecierpliwie.

– I co odkryłeś ojcze? Co się dzieje?

– Co, to jest jasne, na razie tylko nie wiem kto i dlaczego.

– Co niby, jest jasne?

– No modus operandi[7]. Działa u was dwóch, lub trzech, kieszonkowców. Metody klasyczne, kradzież w tłumie, jeden odwraca uwagę, drugi kradnie. Albo, gdy chłopcy mają coś innego na głowie. Ktoś ma bardzo zręczne palce. Posłuchaj opowieści pani Janiny: „Uczniowie wchodzili na apel klasami, pod przewodnictwem nauczycieli. Wtem mały Janek z VIIb się potknął i zrobił się tłok. Starsze klasy ze śmiechem pchały się naprzód, młodsi piszczeli. Podbiegłam by pomóc, długo to nie trwało. W czasie przemowy dyrektora coś mi nie pasowało. Wychodzę z sali, a tu bransoletki nie ma. Panie komisarzu, była w mojej rodzinie od stu lat, za Napoleona pradziadek przywiózł ją dla narzeczonej, z samej Hiszpanii.” Popłakała się. Oni, moim zdaniem, działają pod wpływem chwili. Occasio facit furem[8].

– Straszne, kieszonkowcy w szkole kolejarskiej. Pomyśl, kiedyś zostaną kolejarzami i będą okradać pasażerów. Nie możemy do tego dopuścić. Złap ich.

– Powiedz, czy któremuś z twoich chłopaków możemy zaufać?

– Uczniowi? Edek Popławski i Julek Mazur są zastępowymi, starzy harcerze, ręczę za nich. Myślę też, że Antek Poświatowski jest poza podejrzeniami. Ziemiańska rodzina z tradycjami, rodzice regularnie przysyłają mu pieniądze, po co by mu to było? Dorabia już w warsztatach, bardzo zdolny, no i jemu pierwszemu skradziono złoto. O innych, podpytaj wychowawców.

– Gotów jesteś wydać parę złotych na złapanie sprawców?

– Ile? – Michał nie słynął ze szczodrości.

– Będę potrzebował pomocy z Bródna. Znam dwóch takich. Zapłacisz im teraz po pięć złotych, a po tygodniu, jak dostarczą wyniki, po piętnastaku. Zadanie na wieczory.

– Razem cztery dychy, niemało, ale może być. Ty tu znasz kogoś?

– Kiepski byłby ze mnie policjant, jakbym pomocników na Bródnie znaleźć nie potrafił. Znam takich cwaniaków. Mieli robotę na Szmulowiźnie, ale fabrykę zamknięto po podniesieniu podatków i są bezrobotni. Gotowy grosz im się przyda. Z normalną policją by nie współpracowali, ale dla mnie zrobią co trzeba. Teraz pogadam z tym Edkiem i Julkiem.

– Z Antkiem też?

– Póki co, wolę tylko harcerzy.

– Jak sobie chcesz, masz wolną rękę. Ci, co ich zatrudniasz, jakoś się nazywają?

– Wystarczy ci, jak będziesz wiedział, że to Stasiek i Benek.

– Benek, żydek?

– Żyd, mądry chłopak – Andrzej nie lubił antysemickich odzywek Michała.

– Dobra, dobra, twoi ludzie.

Andrzej wydał instrukcje, porozmawiał z Edkiem i Julkiem. Wieczorem odszukał Staśka, a ten szybko spiknął go z Benkiem. Gadali spokojnie przy piwku, jak dawni znajomi, nie jacyś policyjni agenci. Opracowali plan.

Teraz pozostawało znowu czekać. W robocie policyjnej, czekanie to często najtrudniejsza i najważniejsza rzecz.

Wtorek, 12 maja 1925r.

Edek i Julek przyszli z raportem we wtorek. Solidne, harcerskie typy.

– Panie komisarzu – zaczął Edek – działaliśmy zgodnie z poleceniem. Tu jest lista wszystkich, co wychodzili wieczorem z internatu. Spisane kiedy i co robili, póki nie przekazaliśmy ich pana chłopakom z Bródna.

Andrzej przyjrzał się liście: Antek Poświatowski i Franek Kowalski z ostatniej, Paweł Boruc z dziewiątej, Wojtek Łyńka z ósmej, ci regularnie, pozostali najwyżej raz, łącznie z dziesięć osób. Antka widziano całującego się z ładną kobietą, Franka czekającego pod bazarkiem Kobuszewskiego[9] na gimnazjalistkę, Paweł zawsze wsiadał do tramwaju, czujnie oglądał się za siebie, więc dalej go nie śledzili.  Wojtka przekazali Staśkowi w uliczkach Bródna. Tak to wygląda. Popytał jeszcze o drobiazgi, kazał dalej obserwować.

Gdzież to mógł jeździć Paweł? Oglądał się? Czyżby sprawdzał czy ktoś go nie śledzi? Znaczy się Andrzej sam musi sprawdzić.

Czwartek, 14 maja 1925r.

Dla starego policyjnego wygi śledzenie chłopaka nie było żadnym problemem. Kto by zwrócił uwagę na dziadka w spranej bluzie byłego pracownika gazowni, czyściutkiego emeryta, który stoi obok ciebie na przystanku? I nikogo nie zdziwiłoby, że wysiada przy Szwedzkiej, wszak w okolicy zakładów przemysłowych nie brakuje. Paweł szedł spokojnie, aż do bramy „Pocisku” i tam rozpromienił się na widok postawnego mężczyzny wychodzącego po fajrancie z fabryki.

– Ah, jakie to szczęście, że dziś wuja spotkałem! – Radosny okrzyk Pawła przeznaczony był wyraźnie dla uszu pozostałych przechodniów.

– Pawełku! Co tam u was na kolei? – Zabrzmiał w odpowiedzi bas robotnika, sądząc z dostatniego ubioru i nowej cyklistówki, co najmniej majstra.

Dopiero uważny obserwator dostrzegłby lekką sztuczność w objęciach zaserwowanych przez „wuja” chłopaka. A ruch ręki, który umieścił niewielki pakiecik w robociarskiej kieszeni umknąłby uwagi nawet wytrawnego agenta. Lecz kto uważa na emeryta grzebiącego końcem laski w rynsztoku i wydobywającego stamtąd z okrzykiem tryumfu dziesięciogroszówkę?

Paweł i robotnik postali razem tylko chwilę. „Wuj” wyraźnie gdzieś się spieszył, a chłopak coś wspomniał o bibliotece i ruszył w kierunku Wileńskiej. Andrzej mógł sobie darować dalsze śledzenie.

„Wuj” chłopaka był mu dobrze znany. Stary pepesowiec. Ale jeszcze bardziej był mu znany tłusty młodzian o świńskich oczkach, który obserwował obu z fabrycznego tłumu. Czarnek, zwany „Pęcherzem”, obrzydliwy gość. Był więc prosty sposób na sprawdzenie tropu i przy okazji oddanie małej przysługi.

Sobota, 16 maja 1925r.

Podejrzana kawiarnia u Wicka na Targowej 27 słynęła głównie jako siedziba bandyty Szmaji i jego brata. Do ich stałego stolika przy oknie, czy siedzieli za nim rośli mężczyźni i grali w warcaby, czy był zupełnie pusty, nie odważyłby się podejść nikt bez zaproszenia. Z królami handlu mięsem na Bazarze Różyckiego nie należało zaczynać. Miejscowa policja obok lokalu ślepła i głuchła.

W sobotę po południu było tu właściwie pusto. Szmaja robił ostatnimi czasy za religijnego Żyda i pojawi się dopiero po szabasie. Interesu pilnował jakiś miejscowy chłopak o fizjonomii przeżutego bandyty. Andrzej, jako zadbany kupiec, z lekko posiwiałym, rudym, sumiastym wąsem nie wzbudził większego zainteresowania. Trafiali tu czasem tacy zbłąkani prowincjusze i szybko znikali, czasem lżejsi o pugilares. Wszedł spokojnie i podszedł do pogwizdującego melodyjnie za ocynkowanym barem rosłego mężczyzny. Melodia była niepokojąco znajoma. Gdzie to Zaleski ostatnio ją słyszał?

– Haberbusza jasnego, pozwolisz, chłopcze.

Nie przerywając gwizdania barman nalał pełny kufel i zainkasował dwudziestogroszaka.

Andrzej obrócił się i skierował w stronę stolika w ciemnym rogu, przy którym wokół wąsatego mężczyzny kłębiło się kilku nieco obszarpanych młodzieńców. Ledwie postawił kufel na stoliku gwizdanie ucichło jak nożem uciął, jeden z chłopaków sięgnął jednoznacznie za pazuchę, gdzieś z tyłu rozległo się cichutkie skrzypnięcie sprężyny.

– Je-jeszcze ra-ranek nie tak, tak bliiiski – wyseplenił Zaleski z mocnym rosyjskim akcentem.

Wąsacz ruchem dłoni posłał chłopakom uspokajający znak.

– Słowik to, a nie skowronek się zrywa. – Odpowiedział mężczyzna z pewnym zdumieniem, po czym zaczął się wpatrywać uważnie w postać przybysza. Po chwili jego twarz rozjaśniła się radosnym uśmiechem i obrócił się do kompanów. – Zostawcie, proszę, nas samych.

Gwizdanie zza baru znów rozbrzmiało wesołą melodią.

– Towarzysz Słowik, cóż za niespodzianka! – Powiedział mężczyzna podsuwając Andrzejowi krzesło i szybkim ruchem ręki chowając leżący na stole papier.

– Witajcie Karolu, dawnośmy się nie widzieli. Przychodzę ze sprawą.

Karol Wójcik, bo właśnie to właśnie był ów sławny związkowiec z „Drucianki”, co obrał sobie podejrzaną spelunkę Wicka jako regularny punkt kontaktowy, uważnie nastawił uszu. Nie dopytywał się skąd Andrzej wiedział jak go znaleźć, takie sprawy wśród dawnych towarzyszy pomijało się milczeniem.

Karol wysłuchał historii o kradzieżach w szkole kolejowej z dziwną miną. Na opowieść o Pawle przekazującym przesyłkę do „Pocisku” tylko lekko uniósł brew.

– No dobrze, towarzyszu Słowik, a właściwie czemu do mnie z tym przychodzicie?

– Muszę być pewny, że chłopaka nie łączy nic z kradzieżami w szkole.

– Myślicie, że każemy dzieciakom okradać kolegów, by finansować działalność rewolucyjną? – Wójcik zapytał niby prześmiewczo, ale twarz miał kamienną, lekko złą.

– Karolu, wiecie, że nigdy bym tego nie podejrzewał. Lecz może chłopak wpadł na jakiś swój pomysł realizacji „walki klasowej”? Wiecie, jak to jest z młodymi.

Karol skinął głową i milczał dłuższą chwilę. Potem powiedział.

– Nie podoba mi się wasz trop towarzyszu Słowik, lecz przez wzgląd na dawne czasy pomogę wam sprawdzić. Skontaktuję was z kimś z warsztatów, znad piątki Pawła, z samym zastępcą komisarza. Dowiecie się z pierwszej ręki. Na spotkanie pójdziecie w skórzanej cyklistówce i kanarkowej apaszce. Czekajcie na informację kiedy. A teraz już idźcie, zawiodłem się na was towarzyszu, takie podejrzenia. Nieładnie. Chyba zbyt długo służyliście w policji.

Andrzej uśmiechnął się kwaśno i podniósł powoli. Prawie niedostrzegalnym ruchem ręki położył na stole karteluszkę. Gdy odszedł od stolika Karol zauważył ją, podniósł, przeczytał i nagle rozchmurzył się. Bez zastanowienia odsalutował wychodzącemu Zaleskiemu ma pożegnanie. No tak, zdemaskowanie „Pęcherza”, agenta policji w szeregach fabrycznych, to niewątpliwie pożyteczna informacja.

Poniedziałek, 19 maja 1924r.

W poniedziałek rano Zaleski schodził jak zwykle do piekarni, bo sam lubił wybierać chrupiące bułeczki, kiedy w bramie minął go mały obdartus.

– Towarzysz „Młot”, o pierwszej dwadzieścia na Oliwskiej. – Głosik był cienki, nijaki i w pierwszej chwili myślał, że się przesłyszał. Gdy się obejrzał, to smarkacza już nie było. Aha, kontakt od Karola. No cóż, czeka go kolejna wycieczka na Bródno.

Andrzej czuł się nieco jak pajac w skórzanej cyklistówce i jaskrawej apaszce, dobrze, że Anisa dobrała do tego odpowiednią marynarkę i skórzaną teczkę narzędziową, to choć wyglądał jak komiwojażer z podrzędnej firmy. Tutaj, koło warsztatów kolejowych, największego zakładu mechanicznego w okolicy, tacy jak on podejrzeń nie budzą.

O tej porze na Oliwskiej było pusto. W warsztatach warczały maszyny, waliły młoty, przez duże okna i kominy buchały kłęby dymu. A tu cichutko, tylko jakaś chuda, zabiedzona kobitka zamiatała chodnik pod domkiem stróży. Nigdzie ni śladu mitycznego towarzysza „Młota”. Nic to, przejdzie do końca ulicy, może „Młota” coś zatrzymało.

– Słowik to, a nie skowronek się zrywa… – Dobiegło niespodzianie jego uszu.

– Towarzysz Młot? – Zdumiony obrócił się w kierunku dziewczyny.

Czy to chuchro, odziane w jakieś nędzne szmaty, to miałby być ów towarzysz Młot, zastępca komisarza komunistów na całe warsztaty kolejowe? Z drugiej strony, w szczupłej twarzyczce dziewczyny płonęły stalowo-siwe oczy, szczękę miała zdecydowaną, a dłonie, choć niewielkie, wyglądały na mocne i pewnie trzymały kij od miotły, jak broń średniowiecznego rycerza.

Kobieta roześmiała się wesoło.

– Prawda, że nikt by się nie spodziewał? Kobieta może być łączniczką, kolporterką ulotek, pracownicą drukarni, ale komisarzem w zakładach zatrudniających prawie samych mężczyzn? Nigdy w życiu. Żaden tajniak tego nie rozpracuje.

Andrzej zatrzymał się udał, że kobieta prosi go o papierosa i majestatycznie sięgnął do kieszeni. Wyciągnął woreczek z tytoniem i bibułkę, i powolutku zaczął zwijać solidną porcję.

– Pytaliście towarzyszu Słowik o Pawła. Jak pewnie żeście się domyślili, Paweł jest naszym łącznikiem z „Pociskiem”. To zakłady rządowe, produkcja amunicji, policja sprawdza każdego i musimy niezwykle uważać. Ale też nasi robotnicy cieszą się z takiej współpracy. Dla nich to oznaka zaufania. Sami rozumiecie, że chłopak w mundurze szkoły kolejowej, spotykający się tam ze swoim wujem jest właściwie poza podejrzeniami. Jeździ do biblioteki, siedzi i czyta z godzinę, jedynie wy zwróciliście uwagę.

– I Czarnek. – Wtrącił Andrzej.

– No tak, musimy zmienić sposób kontaktowania się organizacji, choć ze spotkań chłopaka z wujem lepiej nie rezygnować. To dopiero byłoby podejrzane.

– Lecz bądźcie gotowi na rewizję. Nigdy nie wiadomo, co „Pęcherz” wie i co powie zwierzchności.

– Macie rację towarzyszu Słowik.

– Odbiegliśmy jednak od sprawy, z którą do was przyszedłem.

Towarzyszka Młot zaśmiała się ponuro i zaniosła ciężkim, gruźliczym kaszlem. To przynajmniej wyjaśniało jej chudość i płonące oczy. Gruźlica dziesiątkowała rodziny robotnicze w całej Warszawie.

– Pytałam Pawła. Wiem, że mówi prawdę. Nie dałabym się oszukać. Chłopak był oburzony. Prawie odebrało mu mowę. Dał mi rewolucyjne słowo honoru, że nic z tym nie ma wspólnego. Gadał też coś o zmanierowanych paniczykach, lecz więcej z niego nie wyciągnęłam. Nie wiem o co chodzi, wygląda mi to na jakąś uczniowską tajemnicę.

Andrzej skinął głową. Od początku nie bardzo wierzył w ten trop, jednak sprawdzić musiał. Kiełkowały w nim pewne podejrzenia i zdecydowanie młody Paweł do nich nie pasował.

– Dziękuję wam towarzyszu Młot. Nie wiem, czy życzyć wam powodzenia. Po tym co widziałem u sowietów, jakoś odebrało mi apetyt na rewolucję. Ale dbajcie o siebie, nie podoba mi się ten wasz kaszel.

– Dajcie spokój towarzyszu Słowik, potrafię o siebie zadbać, a wy zajmijcie się swoim śledztwem, łapcie swoich złodziejaszków, urządzajcie tę swoją wymarzoną Polskę. Zobaczymy, na koniec kto z nas będzie miał rację.

Sięgnęła szybko do ręki Andrzeja i odsypała sobie z woreczka solidną porcję tytoniu. Schowała do kieszeni, po czym, jak gdyby nigdy nic, wróciła do miotły. Już dla niej nie istniał.

Czyli z tego wątku nici. Teraz cała nadzieja była w raporcie Staśka i Benka.

Zobaczył się z nimi wieczorem, przyjechali do niego na Ząbkowską. Oddał im za tramwaj, poczęstował porządną kolacją. Ogromne porcje, stale uzupełniane przez Anisę, pałaszowali z wilczym apetytem.

Blondyn Stasiek wyglądał biednie w zniszczonej kurtce, fantazji dodawał sobie czerwoną apaszką i czapką w kratę, ale buty ledwo trzymały się podeszwy. Andrzej sprawdził rozmiar i przypomniał sobie o przedwojennych trzewikach Michała, będą w sam raz. Potężny Benek sprawiał bardziej zawadiackie wrażenie, grał w „Makabim”[10], chciał zostać policjantem, niestety wpierw przyjmowali byłych żołnierzy. Dla Żyda dostanie się na państwową posadę, bez protekcji, było praktycznie niemożliwe. A szkoda, bo to on był szefem tej dwójki i przygotował raport. Niezwykle ciekawy.

– Dziękuję chłopaki, zrobiliście świetną robotę. Wasz trop powinien doprowadzić mnie do rozwiązania. Muszę tylko im się przyjrzeć, zajrzeć do ich meliny i posłuchać, co dokładnie planują.

– Może to my, panie komisarzu, podsłuchamy, tam trudno się dostać.

– Ale mówiliście, że na dach da się wejść od tyłu?

– Niełatwo, trzeba przyjść już koło trzeciej, gdy ludzie wracają z warsztatów i nikt nie zwróci uwagi. Potem długo czekać. Niewygoda.

– Dam radę i w komisariacie uwierzą łatwiej, jeśli będę naocznym świadkiem.

– Jak pan komisarzu chce, jeśli pomoc będzie potrzebna, to wystarczy sygnał.

– Dziękuję, jutro wtorek, pójdę rano do warsztatów, obejrzę okolicę, zobaczę tę waszą królową, a po południu, jak mówicie, będę na Siedzibnej.

Chłopaki zebrali się niechętnie. Wyraźnie obawiali się o Andrzeja, mimo iż ten tryskał energią i pewnością siebie.

Stasiek zapierał się, butów michałowych brać nie chciał. Wstyd widocznie mu było. Dopiero jak Anisa rugnęła go porządnie, zmieszał się i wdzięczny przypadł całować ją po rękach. Zaleskiemu, aż głupio się zrobiło, takie sprytne chłopaki i ledwo koniec z końcem wiążą. Nie to co on, pan emeryt w czteropokojowym mieszkaniu od frontu i służącą, siedząca gdzieś tam w służbówce przy kuchennych schodach. Cholerne szklane domy.

Wtorek, 19 maja 1925r.

Rano Andrzej wysiadł z „oczka” i skręcił w brukowaną Palestyńską. W niewielkim, czerwonym, budynku portierni uważnie obejrzeli jego przepustkę, zaraz po wejściu poszedł w prawo. Obsypane świeżymi liśćmi drzewa skrywały drewniany budynek dyrekcji, ale Andrzej zdążał w kierunku ceglanych hal warsztatowych z wielkimi oknami. Tam uczniowie mieli zajęcia i dorabiali na obrabiarkach. Patrzył na dotaczanie mosiężnych części do kotła, naprawianie miedzianej instalacji wodnej w wagonach, popytał się majstrów. Nic. Dopiero ostatnim warsztacie, skąd widać było w całej krasie słynny, okrągły, kształt praskiej parowozowni, jeden z robotników opowiedział mu dziwną historię.

– A wiesz pan, myślelim nawet, że chłopaki kradną. Cuś w karmanach wynosili. Stary Mizgalski, co tu pilnuje, nawet im rewizyję zrobił. I wiesz pan? Ale się obśmialim! Opiłki. Dzieciuchy kieszenie opiłkami mosiądzu i miedzi napychali. Gadali, że jakieś eksperymenta chimiczne robio.

– Uuuu – przenikliwy gwizd lokomotywy, wytaczającego się w chmurze dymu i pary z wielkich wrót wiodących od obrotnicy, przerwał im rozmowę. Czekali, aż czarne cielsko przetoczy się ze zgrzytem.

– Głupstwo, nawet zamietlim je dla nich na kolejny raz. – Kontynuował robotnik.

– Pamiętacie może, którzy to?

– Kto by tam ich spamiętał? Najwięcyj ten wysoki z konopiastą czupryną, jak mu tam, Antek, ulubiony jeich derektora. I taki mały rudy. Jeszcze dwóch, lebo trzech. Wiela tego.

Ciekawe. Opiłki. Powoli układało mu się w głowie. Skręcił wśród drzew i powolutku poszedł do wyjścia przy Kiejstuta.

https://staremelodie.pl/piosenka/1586/Gdy_zobaczysz_ciotke_ma

O pierwszej siedział w knajpie u Popielarskiej[11] przy oknie i obserwował Białołęcką. Z sąsiedniej sali dobiegał stukot bilarda. Patefon grał głośno „Gdy zobaczysz ciotkę mą, to jej się kłaniaj, ”. Szlagier ośpiewywało ostatnio pół Warszawy, a nogi same przytupywały pod stołem w rytmie foxa. Teraz dopiero skojarzył. Właśnie tę piosenkę pogwizdywał barman na Targowej.

Zamówił duże piwo i galaretę. Piwko było świeże, delikatnie spienione, nie za zimne, ot w sam raz na wiosenny dzień. Nóżki doskonałe, mocno pieprzne i z solidnymi kawałkami mięsa, a nie nafaszerowane marchewką. Chałka pachniała jak z najlepszej żydowskiej piekarni. Rozkoszował się smakiem i czekał. Na wszelki wypadek położył przy talerzu pięćdziesiąt groszy, by móc wyjść w każdej chwili. Tak, znad kufelka, mógł i parę godzin śledzić co się dzieje na ulicy.

Lecz, jeśli chłopaki byli precyzyjni, niedługo powinna się pojawić. Rzeczywiście. Szejne szikse[12], jak opisał Benek. W bródnowskim tłumie płynęła jak królowa, o pół głowy wyższa od przechodniów. Jakże inna od miejscowych, przysadzistych i cycatych blondynek. Smukła, czarne włosy obcięte krótko, zgodnie z modą z najlepszych salonów Warszawy. Malutki fioletowy toczek, harmonizował z takimże płaszczykiem, krótkim, odsłaniającym zgrabne łydki. Jak ona przejdzie błotnistą Oliwską? Poderwał się, wskazał kelnerowi monetę i szybko wyszedł, żeby przeciąć dziewczynie drogę.

Przechodząc delikatnie ją potrącił, po czym zaczął przepraszać wylewnie, może nazbyt, całować rączki. Dało mu to czas przyjrzeć się jej czarnym oczom, takim, że utopić się w nich można, delikatnym ustom, podbródkowi z dołeczkiem i ostro zarysowanym kościom policzkowym. Prawdziwa piękność, choć jej „dajta już pokój dziadu”, powiedziane chrapliwie, z praskim akcentem, nie świadczyło o wykształceniu. To była słynna Tyczka, bródzieńska zdobywczyni serc.

Jeśli miał jakąkolwiek wątpliwości czy podjął właściwy trop, to spotkanie rozwiało je zupełnie. Na nadgarstku królowej przedmieścia połyskiwała złotem hiszpańska bransoleta pani Janiny.

No tak, już wiedział „kto”, trzeba tylko zidentyfikować całą szajkę i upewnić się „dlaczego?”. Choć już chyba wiedział. Kawałki układanki wpadały na swoje miejsce.

Zgodnie z instrukcjami agentów poczekał do trzeciej. Ulice zagęściły się tłumem wychodzących z warsztatów. Nie było łatwo dostać się na dach piętrowego, niczym niewyróżniającego się, drewniaka przy Siedzibnej. Na szczęście jabłonie kwitły i zasłoniły Andrzeja, gdy mozolnie wspinał się od strony ogrodu. Ułożył się na dachu i wyjął swój stary, policyjny wynalazek. Gumową rurkę z lejkiem na końcu. Wpuszczenie jej przez okno wymagało nie lada akrobacji. Dzięki niej dźwięki z dołu będą biegły wprost do jego ucha.

Teraz czekał. Godziny wlekły się noga za nogą. W maju zmrok zapada dopiero koło dziewiątej, zrobiło się chłodno.

Piętnaście po dziewiątej, w świetle płonącej regulaminowo lampki numerowej, zobaczył sylwetkę Tyczki. Nie do pomylenia. Obok niej wysoki Antek. Objęci. Chwilę całowali się namiętnie. Zaraz za nimi pojawiła się jeszcze jedna, niska postać w szkolnej kolejarskiej kurcie. A kwadrans potem dwóch zwalistych osobników w płaszczach. Nie spodziewał się bródzieńskich kryminalistów.

Trzaski drzwi, charczenie, szuranie nóg.

– Macie? – Rozległ się przepity głos o praskim brzmieniu.

– Jutro wieczorem szefie, musimy jeszcze rozdrobnić pył i przesypać w woreczki. – To Antek.

– Tylko nie skrewcie, bo… – nieznany mężczyzna zawiesił głos.

– Spokojnie, szefie. Antka mundur przecież jak kolejarski, wzbudza zaufanie. Będzie doprowadzał do młodego. On robi za uciekiniera z sowietów, co rodzinne skarby wyprzedaje. Od takiego młodego chętnie wezmą, połaszczą się na zysk – głos Tyczki był niski, powabny – ja będę naganiać.

– Ty szefie i Rudy musicie być obstawą, by komuś nie przyszło do głowy oszukać, wziąć nas na rympał, to duże pieniądze. – Wtrącił Antek.

Andrzej posłuchał jeszcze trochę. Uśmiechnął się. Dokładnie jak dziś się domyślił. Złoty piasek. Stary warszawski numer. Prawie o nim zapomniał. Dobra, czas iść na policję.

Ruszył się, by zwinąć rurę i wtedy poczuł jak zsuwa się z dachu. Nie było czego się złapać. Rozłożył szeroko ręce i nogi by spowolnić ruch. Próbował chwycić rynnę, lecz była pełna mokrych kwiatów i liści, palce mu się ześlizgnęły. Cholera, nie da rady, wyląduje przed samym wejściem, będzie poruta, Antek pozna go i zwieje. Zawalił, cholera, zawalił.

To była ostatnia myśl, nim z łomotem wylądował na ziemi. Dwadzieścia lat temu, to nawet by nie poczuł i jak sprężyna odbił się na równe nogi. Ale lata już nie te. Zabolało ramię, znowu lewe, aż krzyknął. Drzwi otworzyły się z hukiem. Poczuł uderzenie w głowę. Stracił przytomność.

Ocknął się od kopnięcia w żebra. Wokół ciemność. Leżał w wilgotnym błocie. Mięśnie zesztywniały mu od chłodnej ziemi. Czuł jak sznur wbija mu się w nadgarstki, krępuje nogi. Był związany jak baleron. Głowa pulsowała bólem.

– Żyjesz dziadu? – Pochylona nad nim postać wionęła przetrawionym alkoholem. – To się ciesz, bo już niedługo. He, he.

Gdzie ja do cholery jestem? Wytrzeszczył z wysiłkiem oczy. Ceglany mur, zimne błoto, obok ciemne kupy ziemi. W słabym świetle lampki dostrzegł krzyże. Aha, Cmentarz Bródnowski, akurat miejsce na koniec życia.

– Słyszysz? – Znów owionął go smród podłej gorzały i cebuli – To Rudy kopie ci grób.

Przyjemniaczek, nie ma co. Głupio kończy się jego historia. Wyjść cało z rąk kaukaskich przemytników, wymknąć się spod noża żydowskim alfonsom, nie dać się angielskim szpiegom w dalekim Nepalu, przeżyć ostrzał artylerii tureckiej w czasie Wielkiej Wojny, wyrwać się z łap czechosłowaków i bolszewików, a dać się wykończyć nędznym urkom[13] z Bródna.

Zgrzyt metalu o kamień. Fałszywe pogwizdywanie. Znowu „Gdy zobaczysz ciotkę mą”. Co za cholerna melodia, miał nadzieję na nieco lepszy marsz pogrzebowy. Za plecami bandyty pojawiła się postać z łopatą.

– No dobra, dziadu…

Nagle świst, wrzask, mlask padających w błoto ciał.

– Piękna noc, panie komisarzu – zabrzmiał spokojny głos Staśka.

Zabłysła mocna latarka elektryczna. W jej świetle zobaczył jak Stasiek chowa za pazuchę paragraf – ołowianą kulę na sprężynie, straszliwą broń uliczników.

– Pan to prawdziwy meszunge[14], komisarzu. Nocne spacery po Cmentarzu Bródnowskim – dodał prześmiewczo Benek, przecinając więzy i stawiając Andrzeja na nogi. – Jak tam głowa?

– Przeżyję – odparł ciężko, powstrzymując siłą woli zawroty i starając się nie czuć straszliwego pulsowania na potylicy. Powoli rozcierał stężałe mięśnie. – Uratowaliście mi życie, chłopaki.

– Oj panie komisarzu, mówiliśmy, że to sami zrobimy. Woleliśmy mieć na pana oko, ale mogliśmy włączyć się dopiero tutaj, gdy Rudy i Edek zostali sami. Nie chcieliśmy zepsuć akcji.

– Co z nimi?

– Będą żyć. Czy mamy pochować? – Zapytał ze śmiechem Stasiek.

– Dajcie spokój, związać i niech zbierze ich policja. Sprawą powinien zająć się komisarz Rylski, beczkę soli razem żeśmy zjedli, porządny człowiek. Pomożecie?

Odprowadzili go do samych drzwi XXV komisariatu. Uściskał ich serdecznie. Tacy w policji pracować powinni. Hmm, właściwie świtał mu mały pomysł…

Młody posterunkowy, pełniący dyżur nocny, obrzucił podejrzliwym wzrokiem porwane i ubłocone ubranie Andrzeja.

– Czego pan sobie życzy?

– Muszę rozmawiać z komisarzem Rylskim. Połączcie mnie proszę, powiedzcie, że major Andrzej Zaleski ma pilną sprawę.

Połączono go, szarża zrobiła wrażenie.

– To ty Andrzeju? Już myślałem, żeś o starym druhu zapomniał. Wpadłeś do mnie na Bródno na kieliszeczek starki? – W słuchawce huknął radosny głos Rylskiego.

– Dzisiaj niestety służbowo. Przyjedź, proszę, do komisariatu. To pilne.

Komisarz Rylski, pojawił się za mały kwadrans. Gładząc gęste siwe włosy, wysłuchał uważnie opowiadania Andrzeja, od czasu do czasu, zadając celne pytania. Po chwili wezwał posterunkowego i wysłał go na cmentarz

– Faktycznie nietypowa sprawa. Szajka, to starzy znajomi z Bródna. Ten szef, to oczywiście Czarny Julek, znany charakternik, postrach miejscowych kupców. Tyczka, panna Izabella, jego ponoć była, a może i obecna, flama. Rudy, to Rudy Kosa, już niejednego smykiem przeciągnął. Edek marny pijaczyna, tu i tam wdeptuje w podejrzane sprawy, choć po tym uderzeniu paragrafem nieprędko wróci do bandytki.

Te twoje dzieciaki z kolejówki wdepnęły w paskudne towarzystwo. Musimy natychmiast działać, bo nie wiadomo, jak długo chłopaki przeżyją. Samego wkładu złota za sześć stówek, gotowy towar bandyci sprzedaliby za co najmniej trzy tysiące. Czarny Julek nie będzie się takimi pieniędzmi dzielił.

– Dobra, to do roboty.

– O nie Andrzeju, ty jedziesz do domu i do łóżka, dorożka czeka. Od roboty jest Policja Państwowa.

Chciał dyskutować, ale po próbie gdy gwałtownie wstał, zakręciło mu się w głowie tak, że do dorożki musieli go sprowadzić. W domu Anisa na widok poturbowanego Andrzeja załamała ręce, ale nie pisnęła złego słowa. Opatrzyła mu bark, nadgarstki, kostki, przykładając maść pachnącą stepowymi ziołami. Napoiła go obrzydliwie gorzkim wywarem, rozpoznał smak kory wierzbowej i kwas cytryny. Obejrzała guza z tyłu głowy i machnęła lekceważąco ręką. Nawet nie pamiętał jak zasnął.

Środa, 20 maja 1925r.

Obudził się dopiero po dziesiątej, wypił filiżankę podsuniętego przez żonę bulionu i chwycił za telefon.

– Z mecenasem Adamem Brochem.

Słuchawkę odebrała sekretarka, ale gdy tylko się przedstawił, zabrzmiał wesoły głos Adama.

– Panie majorze, czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Czy jest cokolwiek co biedny Adam może zrobić dla przyjaciela domu?

Adam Broch, może i żartował, lecz dług wdzięczności był niewątpliwie prawdziwy. W końcu gdyby nie zdecydowanie Andrzeja, chłopak w wieku czterech lat zostałby sierotą. Jego ojciec, znany mecenas Leon Broch, miał w 1890 niewielkie szanse by samemu wywinąć się z oskarżeń o morderstwo. Dotychczas Zaleski nie korzystał z pomocy syna, teraz był właściwy moment by poprosić o drobną przysługę.

– Tak, tak, rzeczywiście, ciekawy chłopak – mecenas Broch słuchał z zainteresowaniem historii Benka. – Niech zgłosi się do radcy Seidenmana, to mój znajomy z Syjonistów, z rady gminy żydowskiej. Szepnę mu to i owo do ucha. Potrzebujemy odważnych i doświadczonych w naszej służbie porządkowej.

– Dokładnie tak myślałem. – Zaleski z zadowoleniem pogłaskał wąsy i uśmiechnął się tryumfująco do Anisy. Może żydowska służba porządkowa, to nie państwowa policja, lecz formacja solidna, z dobrą renomą w środowisku. Żona, wcześniej z wyraźnym zainteresowaniem przysłuchująca się rozmowie, czule pogładziła go po głowie.

Pogadał z mecenasem jeszcze chwilę, umówili się w przyszłym tygodniu u Simona i Steckiego, gdzie ostatnio pojawił się nowy kucharz, a wina wciąż były wyborne.

Po południu Andrzej siedział w gabinecie Michała. Bark miał starannie opatrzony przez Anisę, jeszcze bolał, ale ślady na nadgarstkach znikły po maści, syn nie zauważył nawet obrażeń ojca.

– Powiedz, o co właściwie chodziło? – Niecierpliwił się Michał.

– Numer jeszcze z czasów imperium. Sprzedają złoty piasek. W normalnych woreczkach z bankowymi pieczęciami. Tylko, że w woreczkach złoto jest tylko na wierzchu, a pod spodem opiłki miedziane. Woreczki mają pewnie jeszcze z banku Rosji, kazionne[15]. Niejeden dał się na to nabrać. Okazja kupić złoty piasek, za pół ceny. Teraz ludzie też się boją o losy nowej złotówki i chętnie czegoś bezpiecznego poszukają. Sierota, uciekinier z sowdepii, wyprzedaje przemycony z narażeniem życia majątek rodziców. Pomaga mu dobry, polski kolejarz. Historia wyciskająca łzy i wabiąca amatorów łatwego zarobku. Dlatego chłopaki kradli złoto i pieniądze, by mieć na tę górną warstwę. Gdybym wcześniej wiedział, że wynoszą z warsztatów opiłki, to może od razu bym zrozumiał, co planują.

– Nie mogę uwierzyć, że to Antek. Taka ziemiańska, patriotyczna rodzina, pieniędzy sporo mu posyłali. Gotów byłem za niego zaręczyć – Michał nerwowo pocierał dłonie i wykręcał palce.

– Zakochał się, a taka miłość kosztuje. Izabella, zwana Tyczką, piękna kobieta. Owinęła chłopaka wokół palca. Najpierw wyciągnęła z niego wszystko, co mu rodzina posyłała i co dorobił w warsztatach. Wiesz, ile kosztuje taki płaszczyk? – ze dwie stówki. Jak już był goły, chciała go rzucić. Wtedy Antek zalazł Wojtka Łyńko, biedaka, co ma zręczne palce. Omamił go sutym udziałem. „Podzielimy równo na trzy, dostaniesz tysiąc złotych”. Dla piętnastolatka to fortuna. Razem podszkolili się i kradli. Benek był świadkiem, jak Wojtek wyciągnął pugilares urzędnikowi kolejowemu.

– Ukradł, na ulicy? – Michał poczerwieniał i prawie krzyknął.

– Nie, oddał go, wsuwając w inną kieszeń, dowcipniś. Robota majstersztyk, chłopak ma w rękach talent. Plan był prosty. Pieniądze wydane na złoto, złoto starte na opiłki. Miedź z mosiądzem na spód. Miłość jest ślepa i głupia, choć pomysłowość wyzwolić potrafi.

– Co się stanie z chłopakami?

– Znam komisarza Rylskiego, da im szansę. Twoje chłopaki są przerażeni, sypią równo, pomogli policji odzyskać skradzione złoto i pieniądze. Czeka ich więzienie, ale łagodny wyrok za współpracę. Może trafią z dala od prawdziwych urków.

– Szkoda Antka, zmarnował się przez dziewczynę.

– No wiesz Michał – Andrzej żachnął się – nikt go nie zmuszał, żeby okradać kolegów. Nauczka teraz, póki młody, da mu szansę na otrzeźwienie. Z bogatej rodziny jest, nie zginie. Przynajmniej pani Janina odzyska bransoletkę, widziałem ją na ręce u Izabelli. Widać twój Antek nie dołożył jej do puli, ale potraktował jako osobisty prezent dla kochanki. Wojtek, który ściągnął bransoletę, nawet o tym nie wiedział. Ale to Wojtek będzie musiał sobie poradzić z wyrokiem na koncie. Antek wciągnął go, a wszak dlatego dzieciaka szkoła kolejowa to była życiowa szansa. Z takimi palcami byłby świetnym mechanikiem. Biedna rodzina go nie uratuje, a bez pomocy państwa Wojtek znajdzie się na marginesie życia.

– Masz chyba rację ojcze. Wojtkowi państwo i rodzina nie pomogą. – Zapadła cisza. – Oni nie, ale my możemy. Warto zainwestować parę setek. – Michał sięgnął po czarną słuchawkę telefonu. – Pani Janino, niech mnie pani połączy z mecenasem Śmiarowskim[16].

Andrzej patrzył na syna, naprawdę zaskoczony.

 

[1] Czerwono-zielone kolory używane były przez Partię Socjalistów-Rewolucjonistów (eserów) w Rosji

[2] ZLN – Związek Ludowo-Narodowy, współtworzący rząd od 1923r.

[3] Na prawach utworu literackiego, autor przesunął otwarcie Państwowej Niższej Szkoły Technicznej Kolejowej na warszawskiej Pradze z 1927 na lata 1923-24

[4] Wprowadzenie nowej waluty – złotówki w styczniu 1924r.

[5] XVIII, XXV numery komisariatów Policji Państwowej w międzywojennej Warszawie

[6] Otwarte w 1921r przy Szwedzkiej na Pradze zakłady wyrobów kosmetycznych

[7] łac. „Sposób działania”

[8] łac. „Okazja czyni złodzieja”

[9] Bazarek, będący własnością Edwarda Kobuszewskiego, ojca Jana, przy ulicy Julianowskiej na Bródnie

[10] Żydowski klub sportowy w przedwojennej Warszawie

[11] Restauracja na przy Syrokomli na Białołęckiej (obecnie ulica Wysockiego)

[12] jidysz „Ładna dziewczyna” (nie-Żydówka)

[13] gwarowe „Złodziejom”

[14] jidysz „Wariat”

[15] Oficjalne, z pieczęciami skarbowymi

[16] Znany przedwojenny adwokat warszawski, polityk.

Warszawa, 24 października 1889

Następnego dnia w południe Andrzej stał wyprężony przed generałem majorem Dowłatowem. Ten spojrzał jednym okiem na raport, a potem uważnie wpatrywał się w porucznika.
Brązowe oczy generała wydawały się zamglone i łagodne, lecz wzrok staruszka był czujny, przenikliwy. W ogóle nie przypominał twardego wojskowego. Okrąglutką głowę, łysą jak kolano, okalały siwe, kędzierzawe bokobrody, przydając jej komicznego charakteru. Wbrew stylowi generalicji nie nosił wąsów ani brody. Usta miał miękkie, błyszczące jak u smakosza. Gdy mówił, twarz marszczyła mu się jak pyszczek małego pieska.

– To wy napisaliście ten raport?
– Tak jest, wasze priewoschoditielstwo [1].
– Hm, ciekawe. A gdzie wasz Georgijewski kriest [2]?
Krzyż Św. JerzegoFaktycznie, Andrzej nie miał zwyczaju zakładać wstążki orderowej. Uważał, że nie ma się co chwalić dawnymi czynami.
– Bo to, wasze priewoschoditielstwo, właściwie za nic.
– Za nic? Jerzego za nic się nie dostaje. Opowiadajcie, tylko ze szczegółami.
Tego się Andrzej nie spodziewał, że generał zamiast rozmawiać o morderstwach i możliwym śledztwie, będzie chciał słuchać jakichś starych historii.

Porucznik wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać:

– To było osiem lat temu, w górach Armenii. Byłem młodym praporszczykiem [3] i dowódcą patrolu. Teren przygraniczny, niespokojny. Walk żadnych nie było, choć Azerowie i Ormianie zawsze są gotowi skoczyć sobie do gardeł. No i normalni bandyci, rabusie owiec, czasem przemytnicy.
– Opium?
– Głównie opium. – Andrzej przypomniał sobie, że generał długo stacjonował w Azji Środkowej i dobrze znał tamtejsze stosunki. – Złoto, kobiety, broń, co tam właśnie szło u Persów i u naszych.
– Kontynuujcie.
– Prowadziłem patrol. Pięciu ludzi i ja. Rutynowo. Dzień był spokojny, późna wiosna, śniegi zeszły, jeszcze nie za gorąco. Jeździliśmy parę godzin, cisza, nic się nie dzieje. Chłopcy chcieli zjeść i zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Ja postanowiłem rozejrzeć się po okolicy. Wdrapałem się na skały i wyciągnąłem lornetkę. Skierowałem wzrok w stronę granicy. Cisza, nikogo. Obróciłem się w naszą stronę, kamień obsunął mi się pod butem i upadłem. Upadek uratował mi życie. Dokładnie w tym samym momencie rozległ się huk karabinu, kula świsnęła tam, gdzie mgnienie oka wcześniej była moja głowa. Padłem na ziemię i udawałem trupa.
Czekałem. Po piętnastu – dwudziestu minutach pojawiło się dwóch Azerów. To, że żyję, zdziwiło ich. Śmiertelnie. Udało mi się załatwić ich bez hałasu. Widziałem z góry, jak z tuzin basmaczy prowadzi piątkę moich żołnierzy związanych jak cielęta. Ruszyłem ich śladem. Te dwa trupy wrzuciłem na jednego ich konia, starą chabetę, sam dosiadłem drugiego. Jechałem wzdłuż przepaści. Niewiele myśląc, zrzuciłem tamtych dwóch, a starej chabecie poderżnąłem gardło i też pchnąłem w dół. Z góry wyglądało, jakby sami spadli, jeśli tylko nikt by się im z bliska nie przyglądał.
Pozostali bandyci obozowali w dolince, pamiętałem ją z mapy. Trochę rozeznaję się w turecczyźnie, podsłuchałem, o czym gadają. Banda przemytników. Postanowili, zgodnie ze swoim muzułmańskim zwyczajem, ściąć niewiernych, czyli moich żołnierzy, na chwałę Allacha. O wschodzie słońca, po modlitwie. Powoli zapadała noc, a ja nie miałem żadnej szansy sprowadzić na czas pomocy. Nawet jeśli trafiłbym w ciemności do obozu, nie dotarlibyśmy z powrotem przed świtem, nasi żołnierze nie przywykli do nocnych marszów.

Musiałem działać. Tylko jak? Ich tuzin, ja sam. Miałem co prawda dwa rewolwery, jeden nieregulaminowo, lubię dobrą broń. Z tych, co ich ubiłem, jeden miał piękny belgijski karabin automatyczny. Cacko warte małą fortunę. Drugiemu zabrałem starą myśliwską dubeltówkę.
Generał siedział zasłuchany, widać było, że opowiadanie obudziło w nim jego własne wojenne wspomnienia.

Andrzej kontynuował:
– Ale nawet z takim arsenałem w bezpośredniej walce byłem bez szans. Jedyna nadzieja to rozproszyć bandytów, niech zwieją, myśląc, że zaatakował ich nasz cały oddział. Dolinka była długa i to sprawiło, że wpadłem na pewien pomysł. Jeśliby wypalić od północnej strony z obu strzelb jednocześnie, kilka razy, a samemu zbiec, strzelając z rewolwerów, mogliby w panice skoczyć na koń i uciec. Jedyny plan. Zacząłem się przygotowywać.
Czekałem i w tym czasie z nabojów dubeltówki zrobiłem kilka petard. Podpalone jednym lontem dadzą złudzenie, że strzela kilka karabinów.
Wolno zapadał zmrok i wtedy z dolinki czterech bandytów ruszyło na poszukiwanie brakujących towarzyszy. Pozostali czujnie obserwowali okolicę. Ja leżałem bez ruchu, nie używałem lornetki, by przypadkowy błysk w szkle nie zaalarmował przemytników. Urwisko było półtorej wiorsty stamtąd, więc gdy wrócili, było już prawie zupełnie ciemno. Echo odbijało krzyki grupy poszukiwawczej. Bandyci zobaczyli z góry ciała i wypadek wydał im się prawdopodobny, szczególnie że obok konia leżał mój mundur i zmiażdżona czapka. Dobry początek.
Zapadła noc. Było zimno, jak to w górach. Ręce mi grabiały, gdy mocowałem po lewej stronie doliny instalację ogniową. Petardy z nabojów, stara dwururka i mój jednostrzałowiec miały wypalić prawie naraz po pociągnięciu za sznurek. Po prawej stronie umocowałem wielostrzałową belgijkę. Tu pociągnięcie spustu kilka razy wymagało małego przełożenia. Byleby zadziałało.

Usypałem też spory kopiec kamieni, który po kopnięciu sprawi hałas, jakby biegło kilka osób. Niepotrzebnie się obawiałem, że przemytnicy mnie usłyszą. Porządnego wartownika postawili przy koniach, ale od mojej strony tylko jakiegoś łachmytę. Nie spodziewali się niczego. Palili fajki, pewnie z haszyszem, i po turecku wymyślali moim towarzyszom. Nie kryli swoich planów. „Jutro wasze świńskie łby zetniemy na chwałę Allacha” – to były najłagodniejsze obietnice.
Na dwie godziny przed świtem zlikwidowałem wartownika od swojej strony. Spał, obok stara pistonówka. Tej pukawki już użyć nie mogłem.

Teraz byleby nie zasnąć. Zimno było przejmujące, bałem się, że zesztywnieję i nie dam rady biec. Rozciągałem się, napinałem mięśnie, by się rozgrzać. Najważniejszy był odpowiedni moment. Gdy tylko niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć, bandyci poderwali się z ziemi i rozłożyli swoje dywaniki modlitewne.
„Allachu Akbar” zabrzmiało z charakterystycznym zaśpiewem. I wtedy uderzyłem. Strzały z trzech stron, spadające kamienie i mój wrzask „Job waszu mać” – wszystko to sprawiło, że poderwali się w panice. Potracili głowy. Gdy wypaliłem z obu rewolwerów, myśleli już tylko o ucieczce. Strzelałem za nimi, trafiłem jednego wiejącego w plecy, drugiego w nogę, wciągnęli go na konia. Galop, wściekłe okrzyki. Przemytnicy zniknęli gdzieś na górskiej drodze.
Szybko rozciąłem więzy moich żołnierzy, zebraliśmy broń, bo napastnicy mogli przecież wrócić. Teraz uzbrojeni, byliśmy gotowi. Bandyci nie wrócili. My zaś dotarliśmy bezpiecznie do obozu. Tam już szykowali oddział poszukiwawczy, na ratunek. Akurat by przybyli na zebranie trupów.

Potem się okazało, że przemytników zostało tylko dziewięciu, ten, co go trafiłem, albo sam spadł w przepaść, albo kamraci go dobili, żeby nie wsypał.
– To czekajcie, dwóch od razu – generał zaczął liczyć, zginając po rosyjsku palce – ten, jak mówicie, wartownik łachmyta, ten, coście go trafili z rewolweru, i ten ostatni. – Pokazał zaciśniętą pięść. – Pięciu basmaczy żeście własnoręcznie ubili?
– Tak się złożyło, wasze priewoschoditielstwo.
– I dlaczego uważacie, że Griegorijewski kriest wam się za to nie należy? Swoich odbiliście, pięciu bandytów mniej, widno pticu po poliotu [4]. Gieroj.
– Przecież gdybym wystawił wartę, to nie wpadlibyśmy im w łapy. Wtedy całe to moje bohaterstwo nie byłoby potrzebne. Tak byłoby lepiej. Jeden z moich żołnierzy ciężko to odchorował, sznury, co był nimi związany, poraniły mu nadgarstki, krzyczał w nocy, na koniec musiał iść w odstawkę z niesprawną ręką. Moja wina.
– Obwinianie się, gdybanie, babskie gadanie. Czyny się liczą, poruczniku. Jerzego macie, noście go, bo to duma i chwała rosyjskiego żołnierza.
– Tak jest, wasze priewoschoditielstwo.
Zapadło milczenie.
– Czyli wtedy właśnie wstąpiliście do policji?
– Tak jest. W wojsku dostałem regulaminowy awans na podporucznika, a gdy mi wręczano Jerzego, spotkałem radcę nadwornego [5] z policji z Moskwy, wizytował Baku. Zapytał, czy nie chcę wstąpić. Jakoś po tej przygodzie w górach odeszła mi chęć do wojaczki. Pomyślałem, że mogę służyć imperium lepiej.
– I wstępując jako podporucznik, od razu mieliście sekretarza gubernialnego, trzynasty czyn przeskoczyć wam się udało.
– Tak jest, wasze priewoschoditielstwo.
– Niegłupi jesteście. – Generał wyciągnął brązową szkatułkę z papierosami i wskazał Andrzejowi krzesło. – Siadajcie i zapalcie, pogadamy o waszej sprawie.

 

[1] Wasze priewoschoditielstwo – tytuł przysługujący wysokim oficerom, od rangi generał majora i urzędnikom od szczebla rzeczywistego radcy państwowego.

[2] Georgijewski kriest (ros.) – Krzyż Orderu św. Jerzego, odznaczenie nadawane za zasługi wojenne, bohaterstwo. Charakterystyczna wstążka orderowa to dwa pomarańczowe pasy przedzielone czarnym.

[3] Praporszczyk (ros.) – dosł. proporcowy, najniższy stopień oficerski, czyli pochorąży.

[4] Widno… (ros.) – poznasz człowieka po czynach (dosł. rozpoznasz ptaka po jego locie).

[5] Radca nadworny – stopień służbowy w administracji, odpowiednik podpułkownika.