Wiosna na Łąkach

Zaledwie Filip wyszedł z domu, już wiedział. Nareszcie pojawiła się Wiosna. Bez wątpienia. Jeśli raz to zrozumiesz, wtedy nic, ani wiatr, ani niskie szare chmury, czy nawet przypadkowy płatek śniegu, nie sprawią byś zmienił zdanie. Wystarczyło spojrzeć na lśniące szmaragdową zielenią źdźbła oziminy. I ten zapach. Nos Filipa nigdy się nie mylił. Nic nie może równać się z gęstym, błotnistym zapachem ziemi na wczesną wiosnę.
– Zaczęło się – powiedział do siebie półgłosem. – Znakiem tego, czas na huśtawkę.
Od kiedy najstarsi mieszkańcy Łąk pamiętali, z dniem nadejścia Wiosny pojawiała się zawieszona huśtawka. Jasne jak słońce. Teraz każdy wiedział, że nastał czas wietrzenia i sprzątania nor i zimowych domków, obgryzania świeżych pączków, soku brzozowego, ćwierkania, i szalonych wiosennych harców. Zima wreszcie się zmyła.

http://pazyna.pl/ewa/index.php/galeria/ilustracje-kolorowe#&gid=1&pid=9

Filip wskoczył na rozpiętą między konarami wierzby huśtawkę. Oho. Od pól zadął silny wiatr, próbując rozplątać i porwać jego długi szal. Był to wiatr ciepły, wiosenny. Przyniósł pierwsze miękkie krople deszczyku. Lecz nic nie zepsuje Filipowi humoru, wszak nie jest z cukru. Huśtamy się. Takie to cudowne uczucie, gdy huśtawka leci wysoko w górę, w przód i w tył, a ty huśtasz się po prostu. Czujesz świst wiosennego powietrza koło uszu i nic nie musisz robić. W górę, coraz wyżej i wyżej, a potem w dół. Buj, buj.

– Filipie, Filipie, słuchaj, słuchaj mnie – skrzypiący piskliwie głos wwiercił mu się boleśnie w uszy. To jego sąsiad Rudy Lis darł się co sił w płucach.
– Cóż się stało Lisie? – zapytał Filip zwalniając nieco tempo huśtawki. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek widział sąsiada tak zdenerwowanego.
– Tymon zginął.
– Jak to zginął?
– No gdzieś przepadł. Bez śladu. Wszyscy go szukają. – Lis próbował złapać oddech. – I wiesz co jeszcze? W Lesie wciąż panuje zima. Leży śnieg. Grubą, zlodowaciałą skorupą. Wiatr wieje lodowaty. Żadnych śladów, nie tylko wiosny, ale nawet przedwiośnia. Ani świeżych pączków i listków, ani źdźbła trawy. Zwierzęta głodują. Co robić? Co mamy robić?
Filip długim łukiem zeskoczył z huśtawki.
Jego Tata opowiadał mu podobne historie. Wiosna się spóźnia. Jesienne resztki traw wyskubane. Zapasy zimowe wyjedzone. A wiosny ani widu, ani słychu. Zwierzęta obudziły się ze snu zimowego i jedzenia brak. Co słabsze zwierzaki umrą. Właśnie urodzone maluchy marzną. Ale nigdy, jak pamięcią sięgnąć, nie zdarzyło się by Wiosna przyszła na Łąki, a ominęła Las. Coś musiało się wydarzyć. Bardzo zagadkowe. Tkwi w tym jakaś ponura tajemnica.
– Wszyscy mówią, że to przez to, że znikł Tymon – ciągnął Lis zadowolony, że udało mu się przyciągnąć uwagę Filipa. – Pamiętasz ostatnią Jesień?
Jakby mógł zapomnieć. Jego najlepszy przyjaciel – Tymon, był niezwykły. Nie tylko dużo większy od zwyczajnej polnej myszy. Lecz Tymon władał tajemniczymi mocami. Miał dziwny dar. Mówiono, że to dar przewidywania przyszłości. Cokolwiek przewidział sprawdzało się. Dlatego zwierzęta z różnych stron ściągały do Tymona po radę. Tymon często odmawiał. Mlaskał coś niewyraźnie i chował się w zakamarkach najgłębszej nory. Ale jeśli już coś doradził, to zawsze słusznie. Spełniało się co do joty. Nigdy, nigdy się nie pomylił.

Ostatniej jesieni Tymon zachowywał się bardzo dziwnie. Biegał tu i tam bez celu. Mruczał pod nosem, z nikim nie rozmawiał.

http://pazyna.pl/ewa/

Tamtego dnia Filip spotkał Tymona w jego ulubionym miejscu, pod wielkim, czerwonym muchomorem usianym gęsto białymi kropkami. Tymon zwykle siadał tam i rozmyślał. Lecz dziś Mysz był naprawdę ponury i zatroskany. Nawet nie chciało mu się udawać, że bawią go stare dowcipy Filipa i że słucha bzdurnych plotek z Lasu. W końcu i Filip zamilkł. Siedzieli w ciszy oparci o gruby trzonek olbrzymiego muchomora, długie minuty, godziny.

– Mam bardzo złe przeczucie. Bardzo złe – nagle wyrzucił z siebie Tymon.
– Co się dzieje?
– Coś złego dzieje się z Wiosną.
– Z jaką Wiosną Tymonie? Mamy przecież jesień. Nie zanosi się na wiosnę. Liście spadają z drzew, nadchodzą mrozy i zima.
– Dokładnie tak. Każdego roku, o tej porze czuję, że po zimie nadejdzie wiosna. Że Wiosna przyjdzie. Lecz teraz nie. Coś złego się stało. Muszę ją odnaleźć.
– Tymonku, poczekaj. Przecież mamy dopiero październik. Na szukanie Wiosny masz jeszcze czas.
– Nic nie rozumiesz. Nie ma już czasu do stracenia. Muszę wyruszać. W marcu czekajcie na mnie, wrócę i przyprowadzę ze sobą Wiosnę.

To było w październiku. Filip właściwie zapomniał o tej rozmowie. Pomyślał wtedy, że Tymon jest po prostu zmęczony. I zdenerwowany, jak większość zwierząt na jesieni. Teraz więc był nieco zdumiony, że Lis wiedział o tamtej rozmowie. Lecz czemu się dziwić, Rudzielec lubił być dobrze poinformowany i wiele docierało do jego czujnych uszu. Znał prawie wszystkie tajemnice Lasu. Tym bardziej fakt, że Lis nie wie gdzie jest Tymon, zaniepokoił go na poważnie.
– Kurczę, naprawdę mi się to nie podoba. – Filip poderwał się na równe nogi. – Idziemy do Lasu.
Zanim wyruszyli, Filip napełnił kieszenie okruchami herbatników, skórkami chleba, łuskanym słonecznikiem, ziarnami żyta i innym dobrem z szuflad kredensu. Kto wie, co może się przydać?

Zima w Lesie

Wystarczyło przekroczyć próg Lasu, by zorientować się, że coś jest nie tak. Lodowaty powiew wiatru zmroził policzki Filipa. Wiosna kończyła się na granicy Lasu jak nożem uciął. Już po kilku krokach brodził po kostki w śniegu, a po kolejnych trzech metrach śnieg sięgał po kolana.
– Hej, co się tu dzieje?! – Zawołał ze złością próbując uwolnić but, który ugrzązł w śnieżnej zaspie.
– Spokojnie Filipie – flegmatycznie przerwał Lis. – Taki kopny śnieg to tylko kilkanaście metrów przy skraju. Ale cały Las poryty jest zlodowaciałą skorupą.
Mozolnie brnęli dalej w głąb Lasu. Filip rozglądał się uważnie. Zmarznięty mech chrzęścił mu pod stopami. Podążali w stronę łąki, na której po raz ostatni widział Tymona. Po lewej ujrzeli małą grupkę saren. Stojące nieruchomo jak lodowe rzeźby. Dwie dorosłe sarny przytrzymywały między sobą maleńkie sarniątko, drżące z zimna, ledwo trzymające się na cienkich nóżkach. Rosły kozioł na widok Filipa wychrypiał.
– Potrzebujemy twojej pomocy.
– Oczywiście, co mogę dla was zrobić?
– Mały jest głodny. Trawa dawno się skończyła, a zmarznięty mech kaleczy jego delikatny język. Nie da rady dłużej bez jedzenia.
– Czy myślicie, że może zjeść trochę ziarna? – powiedział Filip sięgając do kieszeni.

http://pazyna.pl/ewa/index.php/galeria/ilustracje-kolorowe#&gid=1&pid=6

Mały wyciągnął pyszczek w stronę dłoni Filipa. Łakomie zaczął zlizywać ziarna. Chwilę później języczkiem zgarnął skórki chleba. Sarniątko wpatrywało się w niego wielkimi oczami i czujnie ruszało uszami. Chciało więcej. Migiem wchłonęło wszystkie okruchy herbatnika. Kieszenie Filipa opustoszały. Co znaczy kilka garści pożywienia, nawet dla małego sarniątka?
– Hej, słuchajcie. To przecież nie ma sensu. Dlaczego nie wyjdziecie na Łąki? Przecież tam przyszła Wiosna. Możecie paść się na świeżej trawie. Albo w moim ogrodzie, pełno soczystych pączków i młodych listków. A gdy wrócę do domu przyniosę wam naręcza pachnącego siana.
– Jak to? Na Łąki przyszła Wiosna? Nie wierzę. – Główny kozioł podejrzliwie zmarszczył nos.
– Możecie mu wierzyć. – Wtrącił się Lis. – Sam widziałem jak powiesił huśtawkę.
No tak. To zmieniało postać rzeczy. Lis mógł być znanym krętaczem, ale w sprawie huśtawki by nie kłamał. A wszyscy wiedzieli, że huśtawka oznacza wiosnę. Z tym się nie dyskutowało.
– Jesteśmy tacy osłabieni, a śnieg na granicy Lasu taki głęboki. Mówili, że na Łąkach zimny wiatr zatyka dech, a śnieg zasypie cię w parę chwil. Tak baliśmy się zimy, no i ludzi.
– Tak było kilka tygodni temu. Ale teraz mamy już wiosnę. Musicie natychmiast przenieść się na Łąki.
Sarny nadal się wahały. W końcu samiec podniósł głowę, rozejrzał się, słyszeli jak mruczy „huśtawka” i ruszył w kierunku skraju Lasu. Sarny i mały podreptały za nim.
– Coś dziwnego dzieje się ze zwierzętami. – Filip pokręcił głową. – Ktoś musiał je nastraszyć.
– Wiesz jak to jest z plotkami. – Lis zakręcił się zamiatając śnieg rudym ogonem. – Wszystko wyolbrzymiają. Nawet ja, dopiero wczoraj zdecydowałem się wyjść z Lasu. Wszyscy czekają na powrót Tymona. Chodziły głosy, że jeśli Tymon nie wróci, to Wiosna nigdy nie przyjdzie. Marnie to wygląda.
– Czyli musimy znaleźć Tymona. Nie możemy przecież wyprowadzać z lasu każdego jelonka, zająca, borsuka, wszystkich rodzin dzików i gromad myszy.
– Więc nie gadajmy, tylko znajdźmy go. – Lis zmarszczył nos. – W końcu po to tutaj cię przyprowadziłem.

W poszukiwaniu Tymona

Filip znieruchomiał wyprostowany. Stał, węszył i myślał. Myślał tak intensywnie, jak nigdy dotąd. Starał się przypomnieć sobie każde słowo Tymona, każdy jego ruch, znaleźć jakąś wskazówkę. Lis przestępował cierpliwie z łapki na łapkę, by nie przymarzły mu do podłoża.
– Mam pomysł – powiedział Filip ruszając zdecydowanie w kierunku wydmy porośniętej gęstymi krzakami jałowca.
– Dokąd idziemy?
– Nie mam pojęcia. Po prostu czuję, że musimy udać się w tę stronę, wprost pod górę.
Lis spojrzał się na Filipa z powątpiewaniem, ale nic nie powiedział. Ruszyli.
Okazało się to o wiele trudniejsze niż przypuszczali. Ślizgali się bezradnie na zmarzniętych łachach piachu i mchu. Potykali się o zdradzieckie korzenie jałowca, a kolczaste igły czepiały się ich kostek. Co chwila drogę zagradzały im zwalone przez wiatr gałęzie.
Droga z grzbietu wydmy w dół była jeszcze gorsza. Filip ciągle przewracał się na śliskim podłożu. Był cały posiniaczony, a nogawki spodni wisiały w strzępach. Nawet Lis słynący z pewnego chodu, ledwo utrzymywał się na łapach.
Pokonali jedną wydmę. Potem kolejną, kolejną i jeszcze następne. Nie mogli sobie przypomnieć by w Lesie było tyle wysokich górek. Czy jakiś zły duch plącze im drogę i sprawia, że chodzą w kółko?
Przystanęli ciężko dysząc. Okropnie zmęczeni, drżeli pod podmuchami lodowatego wiatru.
– Słyszałeś to? – Zachrypiał Lis nadstawiając swych czujnych uszu. – Coś piszczy.
Wsłuchali się we wściekłe wycie wiatru. Faktycznie, gdzieś zza krzaków jałowca, spomiędzy korzeni dobiegało jakby cichutkie popiskiwanie.
Rzucili się do przodu rozgarniać kolczaste gałęzie. Szło ciężko, bo odbijały jak sprężyny, raniły dłonie. W końcu zobaczyli. Między kilkoma zeschłymi liśćmi leżał skulony z zimna Jeż i żałośnie kwilił. Jak wiadomo Jeże zimują w cieplutkich gniazdach w solidnych kupach liści, które gromadzą sobie Jesienią. Pod taką pierzynką mogą spokojnie przetrwać najtęższe nawet mrozy. Chyba te okropne wiatry, mimo czujnie wybranego przez Jeża dołka, rozwiały liście i biedny zwierzak zamarzał bez ochrony.

http://pazyna.pl/ewa/index.php/galeria/ilustracje-kolorowe#&gid=1&pid=30

Filip nie zastanawiając się przykucnął, wziął Jeża w dłonie i nie zwracając uwagi na ostre igły zaczął na niego chuchać i dmuchać. Pod gorącym oddechem Filipa igiełki poruszyły się boleśnie, a oczka jak paciorki otworzyły.

– Taki jestem okropnie głodny – zapiszczał żałośnie zwierzak.– Nakarm mnie.
Jeże to prawdziwi królowie jesieni. W sadach dojrzewają owoce, spadają na ziemię, gniją, a w tym wszystkim mnożą się smakowite robaki. Dla Jeży okres uczty, zawsze ich pełno wokół drzew. Ale teraz była Zima. I skąd tu wytrzasnąć zwierzakowi robaki?
– Co ja ci mogę dać mały biedaku? – Filip w myślach przeglądał zawartość swoich kieszeni. Tych kilka okruszków herbatnika nie nadawało się jako pokarm dla Jeża. I wtedy przypomniał sobie, że jak zgarniał okruchy z blatu, były tam też dwie duże, choć wyschnięte jesienne muchy. Tak, ma je w kieszeni.
– Zjesz? – Wyciągnął je na dłoni w kierunku Jeża. – Nie są zbyt świeże, ale mam tylko to.
Jeżowi to nie przeszkadzało. Pożarł muchy, oblizał pyszczek różowym języczkiem i powolutku zaczął dreptać w kierunku Filipowego kaftana.
– Aha, chcesz do kieszeni? Dobra, złóż tylko igły, aby mnie nie pokłuć.
Jeżyk potrząsnął entuzjastycznie łebkiem i nagle jego igły ułożyły się tak jak mięciutkie futerko. Nie było żadnego problemu z włożeniem go do kieszeni. Obserwowali jak zwierzak kręci się przez chwilę, a potem usłyszeli delikatne mlaskanie. Widać znalazł tam jeszcze jakiś smakołyk.
– No dobra, to mamy jeszcze jednego pasażera. – Filip mruknął prostując się i wrócił do przerwanego mozolnego marszu.
Szło się coraz trudniej. Przemarźli na kość. Nogi mieli całe podrapane od jałowców. Niegdyś lśniące futro Lisa, przedmiot jego dumy, przypominało zmierzwiony chodnik. Ogon wlókł się ciężko po ziemi. Filip znowu poślizgnął się i przewrócił boleśnie. Zmarznięty śnieg kruszył się pod nogami i stopy zapadały coraz głębiej. Szli tak godzinę, dwie, może trzy. Nadchodził zimowy zmierzch.
– Czy jesteś pewny, że to dobra droga? – było słychać, że Lis jest kompletnie wyczerpany.
Filip nie zwolnił ani na krok. Szedł uparcie dalej, dyszał ciężko, obłoki mroźnej pary osiadały mu na brwiach i uszach. Mrok gęstniał, w ciemności ledwo było widać pnie i gałęzie drzew. Robiło się też coraz zimniej. Ubranie nie chroniło od lodowatych powiewów. Nawet Jeż w kieszeni obudził się i popiskiwał żałośnie.
– Dalej nie idę – wydyszał Lis i padł bezwładnie na ziemię.
I wtedy do ich uszu dobiegł zupełnie nowy dźwięk.

Mysi korowód

– Tiurli, tiurli, tiu, tiu, tu – zabrzmiała radośnie fujarka. Nie, nie jedna. Kilka świstawek, czy fletów, i bębnienie. Pobrzękiwanie tamburyna. Między drzewami błysnęło światełko.
Filip ruszył naprzód, ale Lis był szybszy. Popędził bez wahania przez krzaki. Jeżyk, jeszcze przed chwilą ledwie żywy, wyjrzał z kieszeni zaciekawiony.

http://pazyna.pl/ewa/index.php/galeria/ilustracje-kolorowe#&gid=1&pid=51

Po wąskiej dróżce, u stóp wydmy, podążał barwny korowód. Do dźwięków dzikiej muzyki myszy maszerowały, pląsały, wirowały jak szalone. Wykrzykiwały jakieś niezrozumiałe słowa wywijając jedwabnymi wstążkami i papierowymi lampionami. A kto szedł na czele tej procesji? – Oczywiście Tymon. Jego zielone oczy błyszczały jak dwie latarnie. Zaś w samym centrum tego pochodu królowała nieruchoma postać. Smutna, bladoskóra, ciemnowłosa. Bez wątpienia Pani Zima.
Lis wpatrywał się w nią osłupiały.

– Tymonie, czy ty oszalałeś?! – Krzyknął Filip. – Obiecałeś nam znaleźć Wiosnę, a kogo nam tu prowadzisz?
– Hi, hi, hi – myszy z korowodu wybuchnęły głośnym śmiechem. – Dlaczego wy jesteście tacy głupi?
– Dajcie spokój – zawołał Tymon nerwowo. – Bądźcie cicho, moi mysi przyjaciele. Muszę im to wyjaśnić. Inaczej wszystko zepsują. Opowiem im po kolei.
Zamilkł na dłuższą chwilę, po czym zapytał. – Filipie, kiedykolwiek widziałeś władczynie pór roku razem? Albo chociaż jak we dwie mijały się gdzieś w Lesie lub w polu?
– No nie – wykrztusił Filip. – Ale czemu zadajesz takie dziwne pytanie?
– Bo chcę byś zrozumiał. Przecież Pani Zima, Pani Wiosna, Pani Lato i Pani Jesień to jedna i ta sama osoba. Tylko my wymyśliliśmy sobie osobne władczynie pór roku, to że walczą ze sobą, że jedna wygania drugą. I czekamy nie wiadomo na co. Czekamy na jakieś mityczne przyjście wiosny. Narzekamy na niekończącą się zimę. Na śnieg, lód i mróz. A przecież musimy po prostu uwierzyć w nieustającą zmianę. W cykl natury. Wtedy zmiana nastąpi sama. Trzeba ją tylko dojrzeć. Sam zrozumiałem to dopiero teraz, po miesiącach poszukiwań. Musisz patrzeć i widzieć.
Filip potarł oczy i wpatrywał się niedowierzając w Panią tkwiącą w środku mysiego kręgu. Lis milcząc, niepewnie ruszał wąsami. Tylko mały Jeż, którego wybiegł na rękaw Filipa, nie wahał się ani chwili – No dajcie spokój, przecież to widać na pierwszy rzut oka.
W tej chwili obaj ujrzeli. I poczuli. Ten z niczym nie dający się pomylić zapach młodej trawy i świeżych poziomek. Policzki Pani Zimy zaróżowiły się, włosy pojaśniały. Jej suknia rozkwitła setkami fiołków i stokrotek. Pani uśmiechnęła się i przyjaźnie zamachała Filipowi i Lisowi. Poczuli ciepły powiew wiosennego wiatru. Wkoło śnieg topniał gwałtownie odkrywając płaty młodego leśnego runa i brązowej, pachnącej ziemi.