Jakie dary morza można skosztować w trzy miesiące, na czterech kontynentach?

Na przełomie roku miałem niesamowite szczęście w ciągu zaledwie 3 miesięcy jeść owoce morza i ryby na czterech kontynentach, w siedmiu krajach, w zupełnie różnych okolicznościach. I właśnie wam o tym opowiem.

 

1. Co nam przyniosło Morze Południowochińskie? Grudzień 2022, Azja, Wietnam, Hanoi

Ha Long Bay, WietnamWietnamskie Morze Południowochińskie kojarzy mi się z pięknymi plażami i spektakularną zatoką Ha Long.

Ostrygi z grilla, WietnamWyprawa nad Ha Long (a jeszcze lepiej na Bai Tu Long Bay) jest obowiązkowym punktem w północnym Wietnamie i naprawdę nie żałuję, że zdecydowałem się na rejs z noclegiem, jeszcze chętniej zostałbym w okolicy na kilka nocy.

Tym niemniej owoce morza, jadłem nie nad Zatoką, ale w Hanoi.

Małże, ślimaki, ostrygi, kraby – to jest najlepsze co mają do zaoferowania Indochiny.

Wietnamczycy są specami od ślimaków. Począwszy od tych wcale nie morskich, lecz zbieranych z pól ryżowych – gotowanych po prostu z imbirem i kolendrą (chyba moje ulubione), poprzez przyrządzanie ich na dziesiątki sposobów. Swego rodzaju ewenementem są ostrygi z grilla z czosnkiem (jadłem podobne i w Szanghaju, Singapurze, w Kalifornii – i te wietnamskie są jakoś najsmaczniejsze).

Małże z imbirem i ziołami, WietnamInnym pomysłem to małże w sosie tamaryszkowym – to akurat nie jest moja ulubiona kombinacja, choć smak słodko-kwaśny bardzo azjatycki. Ja najbardziej lubię takie po prostu, jak tu obok. Zwykłe małże w lekko winnym wywarze z imbirem, cebulką, czosnkiem i kolendrą.

Najlepsze ślimaki na przyrządzane na mnóstwo sposobów jadłem wiele lat temu w specjalistycznych knajpkach w Sajgonie. Był to kulinarnie ósmy cud świata. W Hanoi nie robiłem wstępnego rozeznania i po prostu starałem się znaleźć miejsca ze ślimakami i małżami, moim zdaniem też zdały egzamin, na co najmniej 8/10.

 

2. Czy jedliście kiedykolwiek rybę z Morza Kaspijskiego? Grudzień 2022, Azja, Azerbejdżan, Baku

Od lat marzyłem by zobaczyć Morze Kaspijskie. Więc kiedy pojawiła się możliwość pojechania do Baku nawet chwili się nie zastanawiałem.

Baku to wielkie miasto, raczej niezbyt piękne, z bardzo przyjaznymi ludźmi, dobrym i tanim jedzeniem i zupełnie niesympatycznym reżimem.

Warto będąc w Baku wspiąć się, lub wjechać na Highland Park – wzgórze gdzie mieści się Parlament, słynne Flame Towers – czyli wieżowce, które mają naśladować płomienie wydobywające się z wież wiertniczch, na których wyświetlane są nie tylko flagi Azerbejdżanu i owe płomienie, ale i reklamy wydarzeń, np. w czasie gdy tam byłem – konkursu szachowego.

Widok na Baku

Widok z Highland Park na miasto i Morze Kaspijskie jest zapierający dech. Szkoda, że tamtejsza pogoda i zanieczyszczenie powietrza nie pozwala cieszyć się daleką perspektywą.

Jest też Stare Baku – resztki islamskiego miasta, gdzie można się poczuć jak 150 lat temu, piękne bulwary z okresy naftowej prosperity miasta przed pierwszą wojną światową, sowieckie socrealki, bloki i przedziwne budowle wznoszone na własną cześć przez klan Alijewów.

Muzzein w Starym Baku

Meczet Bibiheybət, Baku, AzerbejdżanZaś na rybę musiałem się wybrać praktycznie poza miasto, do starej części zwanej Bibiheybət. Tam mieści się kilka restauracji rybnych w tym Dərya Fish House. Gdy tam przyszedłem,  ludzi było jak na lekarstwo (zima, zimny dzień, środek tygodnia), a miejsce może pomieścić setki gości.

I rozumiem czemu tam ściągają. Ryby są faktycznie bardzo dobre, fajne przystawki, niezłe wino (wino jest w Azerbejdżanie nieco droższe, ale lokalne warte spróbowania). Będąc nad Morzem Kaspijskim nie mogłem nie spróbować ryby właśnie stąd.

Wsiadłem więc w autobus i po 40 minutach jazdy (na szczęście łatwo, bo nazwy przystanków wyświetlane w autobusie) wysiadłem przy meczecie Bibiheybət. Małe, kręte uliczki prowadziły w głąb historii. Niewielkie domy rodem gdzieś sprzed ponad stu lat, kiedyś pewnie społeczność rybacka.

Baku, AzerbejdżanW pewnym momencie po prostu stanąłem i chłonąłem atmosferę miejsca. Łatwo było wyobrazić sobie, że (gdyby nie zaparkowane samochody) za chwilę wyłoni się postać w tradycyjnym stroju, lub carski oficer prowadzący gdzieś panią swojego serca. Do tego ten księżyc. Dopiero na końcu półwyspu wysyp nowoczesności.

Wracając do jedzenia – obowiązkowe oliwki, bakłażany, ser, a potem już tylko Kütüm – biała ryba kaspijska, lekko słodkawa, może coś pomiędzy sandaczem a linem (mało ości).

Kutum smażony i bakłażany, Baku, Azerbejdżan

Mogłem siedzieć niespiesznie, sączyć ich azerski Gerwurztraminer, a na koniec obowiązkową pyszną, mocną azerską herbatę (taka sama jak turecka 😉) 8/10 (ryba leciutko za mocno wysmażona), value for money 9/10.

Nie martwiła mnie nawet wizja powrotu autobusem (można też taksówką, te w Baku są bardzo tanie, ale miałem bilet 😉), na który doczekałem się po pół godzinie i zaliczyłem jeszcze spacer wzdłuż brzegu Morza Kaspijskiego do hotelu.

3. Najpiękniejsze okoliczności w zimie. Styczeń 2023, Afryka, Maroko, Essaouira

Południowe Maroko w zimie (naszej zimie) jest przepiękne. Każdemu polecam, jeśli nie szukasz upału i nie musisz ciągle siedzieć w wodzie (woda w niepodgrzewanych basenach lodowata, w oceanie zimna).

Plaża Essaouira. MarokoEssaouira – niegdyś mekka hipisów obecnie wabi plażami, zielonymi wzgórzami wkoło (ogromny kontrast z pustynnym lądem) i byciem znacznie spokojniejszą od kurortów Agadiru.

Spędziliśmy tam cudowne 3 dni odpoczywając, łażąc po Medinie i oczywiście jedząc ryby. Bo jesteśmy wszak nad Oceanem Atlantyckim i możemy korzystać z jego bogactw.

Tylko trzeba uważać. Bo pierwszego dnia wpadliśmy w turystyczną pułapkę w małych pawilonikach przy skwerze wiodącym do portu Oszuści. Tutejszy biznes oparty jest niestety na oszustwie. Za niewielką w sumie porcję ryb, kilka krewetek wachlarzowych i garść małży chciano nam policzyć 1000Dhm – czyli 100 Eur. To co najmniej 3 razy więcej niż powinno być. Spryciarze zachęcają też do nielegalnego zakupu alkoholu, co od razu postawiłoby cię na przegranej pozycji. W końcu zapłaciliśmy połowę żądanej kwoty – i tak z dużo.

Krewetki wachlarzowe i ryby z grila, MarokoDobrze, choć, że kalmary były bardzo dobre. Krewetki wachlarzowe pyszne, choć niesłychanie trudne do zjedzenia. Dorada wysuszona.

Na szczęście nie jest to jedyne miejsce na rybę. Już 100m dalej w porcie jest kilka stanowisk grillowych. Czeka się długo, ale wszystko świeże, pyszne i porcje ogromne. Nie daliśmy rady przejeść wszystkiego. Trzeba tylko przymknąć oko na mewy i śmieci wkoło (same stoły i jedzenie czyste). 7/10

Stragan z rybami i owocami morza

Ryby i owoce morza, MarokoJedyna szkoda, że nie można spróbować wszystkiego co jest na straganach – tam wybór ryb niesamowity. Aż chciałbym móc udać się tam na prawdziwą ucztę rybną…

Właściwie to jednak byliśmy na czymś w rodzaju uczty rybnej w małej knajpce koło miejsca znanego turystom w Essaouira. Albowiem mieści się tam  sklep z alkoholem  (polecam czerwone marokańskie wina w cenie około 10Eur, pan trochę potrafi doradzić). A knajpka oferuje ryby, małe lokalne rybki, kalmary i owoce morza smażone na głębokim tłuszczu. Pyszne 9/10. Szkoda tylko, że tam nie można wypić wina…

 

 

4. Wyłowić rybę z pięknego modrego Dunaju. Styczeń 2023, Europa, Niemcy, Ulm

Ulm znane nam najbardziej jako miejsce klęski austriackiej (Pod Ulm, pod Ulm, pod Austerlitz…), nie jest raczej często odwiedzanym miastem w Niemczech. Było bardzo zniszczone w czasie wojny i odbudowane w stylu nowoczesno-naśladowczym. Zdecydowanie zimą ginie jego największa atrakcja czyli kąpielisko nad Dunajem. Bo Dunaj w zimie nie jest ani modry, ani piękny.

Dunaj w Ulm, Niemcy

Ja też nie znalazłbym się w Ulm, gdyby nie to, że mieści się tu główna fabryka Gardeny (przy okazji polecam sklep z „niepełnowartościowymi” produktami Gardeny mieszczący się przy fabryce w części miasta Donautal, ceny naprawdę outletowe).

Dom naprzeciwko Zur Forelle, Ulm, NiemcyAle jak już się jest w Ulm to warto zjeść coś lokalnego. Oczywiście zostały zaliczone moje ulubione schwabische spätzle z różnymi dodatkami. Lecz mając dość mięsa chciałem spróbować lokalnej ryby. W uroczym domu przy Fishergasse mieści się „Pod Pstrągiem” (Zur Forelle), gdzie menu nie ogranicza się do pstrąga w kilku odmianach.

Ja miałem ochotę na dunajskiego suma. Po pierwsze, dlatego, że suma nie widuje się często w menu, po drugie – sum na parze w sosie chrzanowym? Brzmi intrygująco. Wszak normalnie tę dość tłustą i wyraźną w smaku rybę smaży się na patelni, zapieka, panieruje i smaży w głębokim tłuszczu.

Sum na parze z sosem chrzanowym, Ulm, NiemcyJednak pomysł Zur Forelle sprawdził się w 100%. Sum na parze jest delikatny a sos chrzanowy stanowi świetny kontrast do wyraźnego mięsa. Do tego gotowane warzywa i ziemniaczki z wody, nie dominujące smaku ryby. Kieliszek mineralnego wytrawnego rieslinga z Wittembergii dopełnia perfekcyjnej całości. 9/10. Chętnie spróbowałbym ich pstrągów i rybnych gulaszy, które są ponoć od lat specjalnością szefa kuchni.

Swoją drogą dzięki nim wpadłem na pomysł by spróbować suma na parze z imbirem, sosem sojowym i kolendrą. Chińczycy robią tak tylko białą rybę, ale jak się okazało sum też się sprawdza, choć jest o wiele intensywniejszy w smaku.

Psst – w Zur Forelle przystawka z zupełnie nie niemieckich krewetek jest też godna polecenia.

5. Co pod śledzia? Styczeń 2023, Europa, Polska, Warszawa

Własność śledzia ogłasza wiele krajów nadbałtyckich i oczywiście Holendrzy i Norwegowie. I każdy z nich ma swoje sposoby przyrządzania tej niepozornej ryby.

Ja nie jestem wielkim fanem śledzi, poza kilkoma opcjami – holenderski solony śledź z cebulką w słodkiej bułce (najdelikatniejszy ze wszystkich śledzi), szwedzki smażony śledź z puree ziemniaczanym, śledź wędzony, czasem w polskim stylu jeden kawałek śledzia w oleju lub w jakieś nie octowej zalewie z kawałkiem ciemnego chleba.

I do tej listy niedawno dołożyłem własną inwencję.

śledź teryaki, Polska

Wędzony śledź bałtycki, nasz polski, z  Wędzona Rybka na bazarku na Włościańskiej, podsmażony z sosem teriyaki. Kombinacja wędzenia, soli, słodkiego sosu japońskiego ze śladem czosnku i podsmażoną skórką daje połączenie idealne. Można podać na sposób japoński z ryżem i utartą rzodkwią, albo tak ja podałem go tutaj z makaronem udon w wywarze miso-dashi z kawałkami kapusty pekińskiej i kolendrą. Przepyszne danie na zimny dzień.

6. Jedzcie dorsze. Luty 2023, Europa, Szwecja, Jonköping

Huskvarna, SzwecjaSłynne hasło „jedzcie dorsze” ze znanym dokończeniem wyrządza wielką krzywdę tej bardzo smacznej rybie. Tylko w Polsce dorsz jest zwykle zrobiony źle – przesmażony, wysuszony. Dorsz wymaga usmażenia dokładnie w punkt i właściwie tylko w dwóch krajach jadłem dorsza naprawdę dobrego. Anglia i Szwecja.

Więc oczywiście będąc w biurze Husqvarny w Husqvarnie nad zimnym jeziorem Vättern bardzo się ucieszyłem, gdy usłyszałem, że wybieramy się wieczorem do dobrej restauracji w Jonköping. Albowiem u nich w menu figurował właśnie dorsz.

Jonköping to dawne centrum przemysłowe Szwecji, najbardziej chyba znane z zapałek. Dzisiaj teren dawnej fabryki zapałek został zamieniony w kompleks sklepowo-restauracyjno-rozrywkowy, jako żywo przypominający naszego Konesera.

Dorsz, SzwecjaRestauracja Nor ma bardzo mieszane oceny – bo jednak w dużym stopniu służy właśnie korporacyjnym spotkaniom i zupełnie obiektywnie „czwórka” jest na pewno zasłużoną oceną, aczkolwiek w skali gogle powinna być bliżej 4,4.

Zaś ich dorsz był dokładnie taki jak potrzeba. Lekko przysmażony z zewnątrz, zdjęty z ognia dokładnie w momencie gdy środek został ścięty. Mięso wilgotne, soczyste, z tym delikatym smakiem i lekko sprężystą konsystencją. Sos do dorsza jest również istotny. Moim zdaniem mistrzostwem było tu puree z zielonego groszku podawane w Glasshouse pod Kew Gardens w Londynie, ale bisque z owoców morza podane w Nor też było bardzo dobre. Intensywne, maślane, nie przyćmiewające subtelnego smaku dorsza. Może wstążki ziemniaczane były nieco przekombinowane, bo ani to makaron, ani placek ziemniaczany, ani ziemniaki, tym niemniej w skali 0-10 solidne 8/10.

7.  Jak przyrządzić krewetki z Karaibów? Luty 2023, Ameryka Północna, USA, Nowy Jork

W Stanach większość krewetek pochodzi z Azji lub z Karaibów. Do nowego Jorku ryby przylatują z całego świata. Co ciekawe często restauracje podają skąd pochodzi jedzenie, które wyląduje u was na talerzu.

Stek, Nowy YorkBędąc w Wielkim Jabłku oczywiście miałem kilka punktów kulinarnych:

  • Chinatown – dobre Dim Sum
  • Stek – porządna, certyfikowana, amerykańska wołowina
  • Bajgel – no bo jak tu nie zjeść nowojorskiego dania z Polski?
  • Seafood – najchętniej i ryby i sushi, w ogóle dużo.

Pierwszy raz gdy poszedłem na steka. Wyśmienity New York strip (czyli rostbef) w Nick + Steff Steakhouse w Madison Square Garden. A moja żona wolała “fish and chips” tylko zamiast fish były wielkie krewety w lekkiej, tempurowej panierce. Niby nic nadzwyczajnego, ale proste danie „to kill for”. Idealnie usmażone, soczyste, słodkawe, sprężyste krewetki. Uh. 8/10

Małże, Nowy JorkLecz prawdziwa uczta czekała nas w niespodziewanym miejscu. Little Italy, zaraz obok miejsca gdzie mieszkaliśmy. Zia Maria Little Italy. Dość popularna restauracja i szybko zrozumieliśmy czemu.

Wiedząc, że amerykańskie porcje są duże zamówiliśmy jedną przystawkę na spółkę. Doskonałe małże zapiekane z cytryną. Aż ślinka ciekła. Wbrew sugestiom kelnera wzięliśmy czerwone wino, bo takie wolimy (Malbec z Argentyny, bardzo solidna relacja wartości do ceny).

Zaś na główne domowy makaron z krewetkami. Jak wjechał olbrzymi półmisek makaronu z wielkimi krewetami z gdzieś z Karaibów i Zatoki Meksykańskiej, to żona aż westchnęła. „Kto to wszystko zje?”.

Okazało się, że odpowiedź siedziała przy stole. We dwójkę daliśmy radę. Bo zostawić cokolwiek byłoby naprawdę szkoda. Nie wiem jak Amerykanie robią sos pomidorowy, że ma tę cudowną jedwabistość, głębię smaku pomidorowego, leciutką słodycz. Pewnie to trzy tajemnice kuchni francuskiej (masło, masło i masło), nie wiem, lecz właściwie tylko w Stanach (w mojej kiedyś ulubionej restauracyjce w St. Carlos w Kaliforni) i w niewielu miejscach we Włoszech napotkałem taką głębię. Same krewetki bez zarzutu, lecz w kombinacji z makaronem i sosem 10/10. Cholera, żeby Amerykanie wygrali w światowej konkurencji jedzenia?!

To już druga część Nowego Jorku nieco obok najbardziej uczęszczanych szlaków

Miejsce czwarte – cud na Greenpoincie

Pojedźmy na Greenpoint – mówi żona. Lekko się krzywię.

Po co? – pytam.

Bo jestem ciekawa jak tam jest. Chcę zobaczyć. – Z taką odpowiedzią trudno polemizować.

Przesiadamy się więc z jadącego z centralnego Brooklynu na Manhattan metra znowu na zieloną linię wijącą się po Brooklynie. Wysiadamy w zapadającym zmroku na Greenpoincie i od razu rzuca się w oczy hinduski sklep, Thai Cafe, ale jest, jest i polski Mazur Meat Market. Bo na Greenpoincie Polacy mieszają się z Hindusami.

Z ciemności wyłaniają się sylwetki. Starszy pan z panią. Młoda kobieta w beżowym płaszczu. Matka ciągnąca za ręce dwoje dzieci. Rodzice z wózkiem.

Z kościoła wracają – zauważa żona.

Rzeczywiście z głównych drzwi Św. Alfonsa spomiędzy Kolbego i Wojtyły wyłaniają się kolejni ludzie. I to na tyle. Na tyle tego polskiego, niegdyś biednego Greenpointu.

Huron, Freeman, Java street – normalne nowojorskie domy. Oczywiście, nie wiemy czy w środku nadal nie śpią po pięciu w pokoju. Ale chyba to raczej w domach po drugiej stronie  drogi szybkiego ruchu wiodącej na Pulaski Bridge. Tam gdzieś obok fabryczek i warsztatów. Tu jest już zupełnie normalnie, gdyby nie podły dojazd, to można by uznać Greenpoint za prime location.

A na końcu Freeman Street, w małym parczku, czeka na nas niespodzianka. Po prawej stronie wypiętrzyły się nowoczesne wieżowce. Zaś widok do przodu zapiera dech w piersiach. Obok budują kolejne apartamentowce. Raczej nie dla uciekinierów z Podkarpacia. A na dole zapraszają delikatesy z kolekcją włoskich serów i wyborem wegańsko-wegetariańskim niespotykanym w Warszawie. Na lewo nikną w rusztowaniach dawne doki. Za rok-dwa już ich nie będzie.

Stoimy i nie zważając na zimny wiatr ciągnący wzdłuż East River podziwiamy w milczeniu panoramę Manhattanu. Lśniący fioletem Empire State Building, wieżę Chryslera i dziesiątki nowych wieżowców. Jest przepięknie, cicho, spokojnie. Cudowny ten Greenpoint.

Tuż przed powrotem spotkała mnie niespodzianka: we włoskiej „pizza na kawałki” kupiłem prawdziwe racuchy. Takie jak w przedszkolu, gdzie każde z nas dostawało po dwa w papierowej torebce. Z pięćdziesiąt lat nie jadłem takich pysznych, gorących racuchów, chrupka skórka, puchaty miąższ, drożdżowy posmak. Jeszcze jeden ocalał na rano do kawy.

 

Miejsce piąte – ławeczka z najlepszym widokiem w mieście

Roosvelt Island słynie z kolejki linowej. Atrakcji dla tych co, chcą spojrzeć na Manhattan z góry w cenie jednego przejazdu metrem.

My też nią pojechaliśmy – ale w kierunku Central Parku. Wpierw dotarliśmy tam metrem spod domu w Chinatown. I w przeciwieństwie do większości, co zaraz po przyjechaniu wraca „do miasta”, obeszliśmy tę zarządzaną przez prywatną korporację wyspę. Widoki w każdą stronę są wyczesane.

Queens – z jego nowymi wieżowcami Queens West wznoszącymi się za słynną reklamą Pepsi Coli. (Zasłaniają Greenpoint). Na lewo fabryki i elektrownia. Potężny most spinający Long Island z Manhattanem.

Gdzieś na północ – serce Brooklynu z Brooklyn Tower.

Nic jednak nie przebije poleżenia na ławeczce z widokiem na siedzibę Narodów Zjednoczonych i serce Manhattanu. Słoneczko przygrzewało. Można się wyciągnąć i wchłaniać w siebie Mahattan, wieże nad Central Parkiem, przepływające przez Rzekę Eire barki i pchacze, promy, stateczki.

 

Liczymy piętra na budynkach na nabrzeżu. Osiemnaście, czy dwadzieścia. Zbudowane gdzieś w latach trzydziestych. „Zwykłe” wieżowce mieszkalne. Ależ wrażenie musiało to miejsce robić na przybyszach z niemogącej się wygrzebać z międzywojennej biedy Europy!

W parku Roosvelta pustki, gdzieś tam robotnicy przycinają gałęzie. Nie zabrakło i toalety publicznej. I wodopoju. Wszystko za darmo. Górki w parku aż zapraszają do puszczania latawców – ciekawe czy wolno?

Jeszcze posiedźmy, pochłaniajmy słońca i Nowego Jorku. Do kolejki z powrotem do wielkiego miasta zdążymy.

Miejsce szóste – all that jazz

Niby kolebką jazzu jest Nowy Orlean. Ale to Nowy Jork rozsławił go na cały świat. Więc nie można przyjechać do Nowego Jorku i nie pójść na koncert jazzowy.

(Można – tak niestety zrobiłem w swoje dwa poprzednie pobyty, ale to było ponad 20 lat temu, albo i dawniej, jak widać mądrość przychodzi z wiekiem).

Na Manhattanie nie brakuje szykownych klubów, z atmosferą luksusu, drinkami, białymi obrusami i wystrojem z lat trzydziestych. Lecz oczywiście wolimy posłuchać jazzu w mniejszym, i tańszym miejscu.

Wybraliśmy się więc do Smalls Jazz na bardzo przyzwoity koncert tria perkusisty Ari Hoeniga. Fajna muzyka, jak się idzie na jeden koncert, to można za darmo zostać na kolejny, ale ja miałem już dosyć. Oberwało mi się za to od mojej pani.

Za to mamy pamiątkę w postaci obrazka z koncertu namalowanego przez tutejszego rysownika. Mi się podoba 😉 i teraz stoi dumnie u mnie na półce

Tym niemniej właśnie w Smalls dostaliśmy pisemko z planem koncertów w mieście i zacząłem grzebać. Gdzie by tu wpaść? Patrzę, we środę Jam Session w Harlemie, wjazd tylko $10. Musimy pojechać. Na wszelki wypadek googlam „Czy na 125 ulicy w Harlemie jest bezpiecznie?”. Komentarze pozytywne. Wbijajcie! Więc we środę wieczorem wsiadamy w metro 3 (czerwone) i jedziemy na Harlem.

Bulwar Malcoma X robi wrażenie zwykłej nowojorskiej ulicy – może fajnie wyglądających knajpek jeszcze więcej. Obok typowe czynszówki z początku zeszłego stulecia i właśnie w jednej z nich mieści się New Amsterdam Musical Association – stowarzyszenie i klub muzyczny istniejący od 115 lat. To nie jest knajpa z jazzem. Tu przychodzą ludzie wspólnie pomuzykować, niektórzy od lat, przypadkowych słuchaczy niewielu.

Nie umiem pisać o muzyce. Powiem prosto. Koncert był świetny. Miał w sobie tę naturalność i ciepło jazzu. Ray Blue na saksofonie – o niskim miłym brzmieniu, kojarzącym się nawet z jego nieco ośniedziałym kolorem. George Coleman Jr  – na perkusji był niezmordowaną lokomotywą ciągnącą koncert naprzód z niespotykaną energią. A i bardzo dobrym wirtuozem bębnów. Na organach jedyny biały w stałym składzie – Brad Whiteley  – jak szybko się okazało znalazł się tu nieprzypadkowo i przywodził na myśl klimaty najlepszych występów Uriah Heep. Dołączali do nich inni muzycy – wyobraźcie sobie, że w pewnym momencie grało czterech saksofonistów, każdy inaczej. Co ja będę opisywał – sami zobaczcie.

A i wokale okazały się przejmujące. Beverly Crosby ma w sobie urok dawnych gwiazd jazzu klubowego, a nawet ulicznego. Potrafiła utkać wyjątkową atmosferę. Niestety nie zanotowałem nazwiska siedemdziesięciolatka, którego usłyszycie w tym kawałku.

Cholera, co za żywioł!

W NAMA nie liczcie na wystawne drinki (jest mały bufet składkowy, woda i herbata za darmo), lecz jeśli chcecie poczuć temperaturę prawdziwego jazzu i zobaczyć radość wspólnego grania – to właśnie jest odpowiednie miejsce.

Nawet nie zauważyliśmy jak minęły cztery godziny, nastała północ i trzeba było zbierać się do metra. Wbrew naszym obawom dojście do stacji idącej bezpośrednio do nas na Chinatown linii B okazało się w pełni bezpieczne, a sama stacja była patrolowana przez policję.

Dyscyplina dodatkowa – skąd to wszystko?

Nowy Jork, tak jak i wiele miast, ma swoje muzeum. Nie figuruje ono na liście głównych atrakcji miasta, choć dla nas było ukoronowaniem zwiedzania Wielkiego Jabłka.

Trafiliśmy tam zbiegiem okoliczności.

W ramach próbowania różnych kawiarni poszliśmy do miejsca figurującego w Google jako Demitasse Coffee. Jak się okazało, miejsce przejął w zeszłym roku portorykański właściciel restauracji na górnym Manhattanie i zamienił zwykłą kawiarnię w lokalną atrakcję.

Jest tu dalej świetna kawa (jedna z najlepszych jakie piłem w NY). Na śniadanie można dostać świeżo upieczonego, rozpływającego się w ustach croissanta, corn muffins (w środku z beszamelem kukurydzianym), ham and cheese sandwich ze specjalną karaibską bułką i inne drobiazgi. Po południu gromadzi się przy planszówkach młodzież, a wieczorem miejsce zamienia się w drink bar z autorskimi pomysłami właściciela. Spróbowaliśmy jednego wynalazku – chyba nazywał się Secret Lover i był to niewątpliwie drink przy jakim by się chciało spędzić wieczór.

Właściciel, niezwykle miły, nie tylko pięknie opowiadał nam o Portoryko (okupowanym przez USA od 1898 r.), które zainspirowało freski na ścianach, ale i dał nam darmowe bilety to Museum of the City of New York. I powiedział „musicie zobaczyć”.

Dzień był paskudny więc ochoczo wskoczyliśmy do metra i rozkoszując się  wagonową poezją (wiersze w metrze, to cudowan inicjatywa) znów ruszyliśmy w górę Manhattanu.

 

 

Museum of the City of New York to prawdziwy diament. Jeśli chcecie poznać historię miasta, podaną nowocześnie, interaktywnie i fascynująco – to musicie zobaczyć J.

Dla mnie największym odkryciem było, jak budowa autostrad sprawnie dowożących ludzi na przedmieścia o mało nie wykończyła miasta w latach 70. Jednak Nowy Jork przetrwał i znów rośnie. Choć liczba samochodów drastycznie spadła. Może warto poznać tę lekcję dla Warszawy?

Spędziliśmy w muzeum ponad 3 godziny, oprócz stałych wystaw trafiliśmy na świetną poświęconą miejskiemu aktywizmowi – na przykład walce o prawa kobiet, emigrantów, wyzyskiwanych pracowników, kolorowych, LGBT+. Tu można się uczyć zaciętości i wytrwałości. Bo upór się opłaca.

A na koniec – w ramach wystawy o religiach w NY zostawiam Was z mapą żydowskiego Nowego Jorku, a ze stałej ekspozycji o jedzeniu – z “kulinarną” mapą metra.

Z każdą mapą macie szansę znaleźć swój Nowy Jork…

Obok?

Obok czego? Nieco obok najbardziej utartych szlaków. Nie „tam gdzie nikt nie dotarł”, ale troszkę dalej od pięciogwiazdkowych must-sees i nieco obok głównego tłumu i . Zabiorę Was w sześć miejsc, odrobinę innych i zaskakujących. Ponieważ sześć to niemało więc opiszę to w dwóch oddzielnych częściach.

Nowy Jork po raz pierwszy

 

Miejsce pierwsze – dwa kroki dalej niż wszyscy

Każdy jedzie na Staten Island. Wiadomo – można całkiem za darmo obejrzeć z promu Statuę Wolności, a w drodze powrotnej poczuć się jak imigrant przybywający statkiem do wymarzonego amerykańskiego raju. Dopiero po chwili ów emigrant odkrywał, że witają cię zamknięciem w cholerycznych barakach i zepchnięciem do roli najtańszej siły roboczej bez żadnych praw.

Więc i my popłynęliśmy. Bo trzeba. Bo warto. Dopiero ta podróż uzmysławia ogrom niegdysiejszego portu i miasta ciągnącego się dziesiątkami mil wzdłuż wybrzeża.

Tylko gdzie się podziewają te tłumy z promu? Chyba wsiąknęły w wielkim shopping mallu. Wystarczyło bowiem, że przeszliśmy ze dwieście metrów, do ciekawie zaprojektowanego pomnika ofiar zamachu 11 września i nagle okazaliśmy się jedynymi turystami. Tylko my i prawdziwy pomnik. Setki tabliczek z nazwiskami otwierają się w wąwozie prowadzącym tam daleko, na Manhattan, do Ground Zero. Nawet nie wiem, czy nie zrobił na mnie większego wrażenia, niż te dwie czarne studnie na miejscu dwóch wież. Choć i tam woda wciągała cię w otchłań cierpienia.

Tu, od portu w New Jersey ciągnęły potężne kontenerowce. Evergreen, DSV, Maersk – znajome napisy, obok chińskie i japońskie znaki, cały świat przysyła coś do Nowego Jorku. Podziwiamy. Słoneczko sprawiło, że zdjęliśmy naciśnięte na uszy czapki.

Staten IslandNiecały kilometr dalej i skusiła nas Westervelt Avenue wspinająca się na wzgórze. I niespodziewanie znaleźliśmy się w Ameryce. Takich Stanach małomiasteczkowych. Domy kryte drewnianym sidingiem.  Wiktoriański styl. Pustka, spokój, cisza.

W pełni rozumiem mojego syna, który nie mógł się nadziwić czemu ludzie nie biją się by móc zamieszkać w jednym z domów na Staten Island (no, nie każdego stać na prawie milion dolców, ale jak na dzisiejszy NY to cena nie powala). On by chciał móc. To wciąga.

Szliśmy tak podziwiając widok na Zatokę, Manhattan i New Jersey spod kościoła św. Piotra. Potem zaś człapaliśmy rozkoszując się tą małomiasteczkową ciszą. Oczywiście czasem przemykał ulicą jakiś drobny pijaczek, czy kobieta z dzieckiem. Uderzał w oczy brak białych. W pracy? W domu? W samochodach? Tutaj chyba nikt, kogo stać nie chodzi piechotą. Wiele tracą. Dopiero pod sam koniec widzimy starszą panią. O nareszcie. Ale nie, wracała tylko od lekarza i szła do samochodu.

Na ryneczku w małomiasteczkowym stylu, w solidnie okratowanym Liquor Store, gdzie miejscowi zaopatrują się w tradycyjne małpki, kupujemy kalifornijskie Cabernet Sauvignon na kolację. Będzie do pozostałości kolacji z Chinatown.

Brooklyn BridgeMiejsce drugie – w poszukiwaniu „Dymu”

Brooklyn Bridge jest podobnie obowiązkowy jak prom na Staten Island. Mieliśmy niedaleko więc z samego rana tam ruszyliśmy. Tutejsze widoki też zachwycają. I, podobnie jak w poprzednim przypadku, po przejściu w tłumie samego mostu, nagle zostajemy sami na Brooklyn Heights. Porządne trzy, cztero, sześciopiętrowe domy czynszowe. Brązowe – tak w ogóle to zszokowało nas jak brązowe są nowojorskie domy. Dużo ciemniejsze niż w Europie. To chyba dziewiętnastowieczna metoda ukrywania skutków smogu.

Zadbane ulice. Charakterystyczne kamienne schody (oczywiście pod nimi piąta kondygnacja – suterena). Wykusze ze sztucznego kamienia. Mijamy kościół. Potem zgromadzenie religijne. Kolejne. Kościół episkopalny maroński. Ci to dopiero mają witraże! Sami zobaczcie.

Kolejny dom to synagoga. Niemiecki kościół ewangelicki. Szkoła religijna. Okolica okazuje się jakimś centrum wyznaniowym. Niby Google pokazuje w kwadracie między Ramsen, Clark, Hicks i Clinton „tylko” dziewięć kościołów, ale ja naliczyłem ich co najmniej trzynaście, a nie przeszedłem wszystkich przecznic. No tak, blisko ratusza, to każda sekta musi mieć swoją świątynię.

Ale celem naszej wyprawy na Brooklyn wcale nie było Brooklyn Heights.

Ja chciałem jechać do Parkslope, według lokalnego przewodnika „prawdziwego fragmentu zamożnego Brooklynu z początku dwudziestego wieku”. Wsiadamy w pomarańczowe metro F i jedziemy. Na powierzchni. Wkoło dziwne tereny poprzemysłowe, cała masa wyburzonych fabryk czy magazynów. Stajemy na stacji 4 Avenue / 9 Street. Dziwne wyjście, długie, okratowane korytarze. I nagle na powierzchni znajdujemy się w innym świecie.

Sklepiki. Kawa. Małe uliczki zastawione szeregowcami. Ślicznie tu. Jakbym musiał mieszkać w Nowym Jorku to chciałbym tutaj. Czułbym się trochę jak ‘u siebie’ w Londynie. Ulice wysadzane drzewami. Na górze park. Łazimy tak, tu i tam. Kupuję prawdziwego brooklińskiego bajgla. Wchodzimy na pyszną kawę (nareszcie flat white smakuje kawą, a nie mlekiem migdałowym). Skręcamy w przecznicę. Przebieramy w książkach wystawionych na śmieci w pudłach. Potem kupujemy dla córki Kota Prota w charity shop, niech się uczy języków. Jest cudnie.

Dym SmokeGdzie jest to skrzyżowanie z „Dymu”? – pyta żona. Nie wiem. Ale wujek Google wie. Skrzyżowanie Prospect Park West i 16 Ulicy. Idziemy skrajem parku. Plac zabaw. Chyba nawet matki z dziećmi – przynajmniej są tej samej rasy. Obok boisko szkolne. Lecz park szybko przestaje wyglądać zachęcająco. Pogrodzony płotami. Święta, przeklęta, własność prywatna. Ale to już koniec parku. Rondo i zaraz po nim „to” skrzyżowanie. To nic, że takiego sklepu nigdy tu nie było, a najbliższe mu jest Prospect Deli. Jednak tradycji staje się zadość, bo po skosie rozpościera się dumnie Vape shop. Stoimy i wspominamy.

Jeszcze tylko małe sushi na lunch i jedziemy na Bushwick.

Miejsce trzecie – gdzie się podziali artyści?

Prawdziwych artystów dawno nie ma na Greenwich Village. Dawno zostali wyparci z Chelsea. Centralny Brooklyn też już za drogi. Wylądowali tu. Na Bushwick. Dawna dzielnica Portorykańczyków, potem opanowana przez emigrantów z Dominikany. Ostatnio jej opustoszałe fabryki i porzucone warsztaty zostały odkryte przez artystyczną brać.

Bushwick Murals

Takich murali, w tak doskonałym wykonaniu i często wtopionych w lokalne gangsterskie grafitti, to dawno nie widziałem. Tu wabią sześciorękie lub obejmujące zjawy kobiety, tam rozkwitły portorykańskie kwiaty, ze ściany szczerzy zęby groźny goryl.

Obok taquerie, bary. Mi chce się pić i wchodzimy do magazynu przerobionego na knajpkę. Oczywiście po Mielżyńskim, Manufakturze, Soho Factory czy Koneserze nas to w ogóle nie dziwi, lecz to wnętrze urzeka nieprzeprojektowanym urokiem. Tu design jest wpasowany, jakby to zawsze było miejsce spotkań dziewiętnastowiecznych spedytorów.

Przez przeszkoloną ścianę podziwiamy dom, który ktoś zbudował sobie na dachu magazynu naprzeciwko. Długo pewnie tu nie przetrwa. Już Bushwick namierzyli nieustępliwi developerzy szukający miejsc na bloki dla kolejnych fal bogacących się emigrantów. Ale póki co raj trwa.

Na koniec zanurzamy się w olbrzymim ciucholandzie. Można by tu jeździć na rowerze, i na pewno zmieściłby się cały Bytomski Lombard. Udaje nam się nic nie kupić, choć wabią mnie hawajskie kwiaty i dzwonowate dżinsy. Wśród szperającej publiki są starsze babcie, pewnie urodzone gdzieś na Karaibach, matki z dziećmi wybierające kurtki na wiosnę, robotnik chcący zastąpić rozerwane spodnie od kombinezonu, młode laski poszukujące kreacji na party i hipsterzy polujący na barwne ciuchy z piórkami.

Dyscyplina dodatkowa – czy z daleka patrzeć na sztukę?

Oczywiście poszliśmy do Guggenheim.

Miało padać. Chcieliśmy przed deszczem zobaczyć północną część Central Parku, trochę się pokłóciliśmy, zjadłem na ławeczce prawdziwego nowojorskiego bajgla ze smarowidłem serowo-boczkowym i weszliśmy akurat gdy pierwsze krople zamieniły się w ulewę. A w środku wita nas nieco komiksowy obraz kobiety pod parasolką. To Alex Katz – zupełnie nieznany mi amerykański malarz. Lekko się krzywię na popartowate obrazki, choć miło kojarzą mi się z latami sześćdziesiątymi. Nawet szkice do niektórych obrazów wydają się bardziej interesujące niż wygładzone powierzchnie ostatecznych dzieł. Dopiero wędrując spiralą wystawową w górę, na wysokości drugiego piętra oniemiałem.

Te same obrazy widziane z drugiej strony klatki schodowej, z odległości 10-15 metrów zapierają dech w piersiach. Wciągają w przestrzeń. Inne dopiero oglądane pod pewnym kątem ujawniają ukryte kształty.

I widać odwagę i ewolucję artysty, który w wieku lat siedemdziesięciu zaczyna eksperymentować z nowymi technikami, abstrakcją, innym językiem malarstwa.

 

Świetna sztuka wystawiona w wielkiej architekturze Franka Gethrego, która wymusza na nas tempo zwiedzania i otwiera oczy na nieoczywiste przekazy. Nie mogłem się napatrzeć na grę świateł na tych wielkich amerykańskich płótnach. Jakbym kiedyś musiał udekorować sobie hall w pałacu, to obraz Alexa Katza, byłby moim pierwszym wyborem na sam jego środek. Co Wy na to?

No dobra, dobra, jednak moim pierwszym wyborem byłyby “Lilie” Moneta.

Nie omieszkaliśmy zabłądzić też w wystawę Nicka Cave – nie, nie tego muzyka, jak myślałem – czarnoskórego rzeźbiarza LGBT, którego prace, chwilami ocierające się o apoteozę kiczu, ukazują całe okrucieństwo historii czarnoskórych w USA. Ogromna siła przekazu. Niektóre prace wstrząsające.

Jego Soundsuits  są prawdziwym głosem nowej otwartości wobec inności, ale i obrazem z którym każdy z nas musi skonfrontować swoją zaściankowość.

Dla mnie po to jest współczesna sztuka.

 

Tanzania, uśmiech, Afryka, tęsknota, i dziedzictwo kolonializmu i ujamaa’y.

To wszystko przypomniał mi FB sprzed 5 lat, a ja sięgnąłem też pamięcią 20 lat wstecz do mojej pierwszej, jakże innej, podróży do Tanzanii. Zapraszam do Afryki, a na koniec będzie i o chmurze (Cloud) – to dla czytelników biznesowych.

Zacznijmy od bazaru

Wstaję nie tak wcześnie, wychodzę koło 10:00 i promenadą podążam w kierunku promów. Na chodniku rozkładają się handlarze.

Chińska tandeta, ale w miarę zbliżania się do promów pojawia się coraz więcej płacht z warzywami i owocami.

Z daleka widać niskie betonowe hangary. Ryby. Czuć je już.

Tłum. Gospodynie domowe. Mali sklepikarze. Właściciele fastfoodów. Stosy ryb.

I ludzie,którzy po prostu przyszli zjeść świeże pyszne dania. Choć Ci powoli rozchodzą się do domów. Typowy bazar. Żyje do 11:00, najpóźniej do 12:00, potem znika i zostają po nim stosy obierek, zgniłków i resztek ryb.

W wielkiej hali obfite czarnoskóre panie uwijają się przy obitych blachą stanowiskach kuchennych i przy pokrytych sklejką długanych stołach. Szatkują, obierają, skrobią, mieszają w aluminiowych garach. Bucha para i smakowite zapachy. Tutaj jestem jedynym mzungu (białasem).

Zamawiam zupę rybną, intensywny wywar stylu uchy, z solidnym kawałem ryby w środku, ziemniakiem w ramach warzyw i świeżo przysmażonym ciapatem. Jem z apetytem wymieniając uśmiechy z białozębnymi kucharkami. Ocieram pot z czoła, szczęśliwy. Obok siedzi robotnik w kombinezonie, dalej chłopak w dresach i sportowej koszulce przypominający ulicznego sprzedawcę baterii lub podejrzanych telefonów komórkowych. Chłonę ruch, zgiełk, barwy i zapachy bazaru.

Jaka szkoda, że nie mogę obkupić się w lśniące ryby i świeże warzywa, tylko co z tym zrobię?

A jeszcze zobaczcie jak wygląda targ na prowincji – w Bagamoyo.

W Bagamoyo oprócz “straganów” na plaży obok były wielkie stoły, zbite z grubachnych belek – gdzie ryby smażono i wędzono na miejscu. Zapachy kręciły w nosie. Biorę smażone małe rybki obficie posypane lokalną solą. Przede mną ktośwziąłcałą siatkę, pewnie dla rodziny do domu, więc te wyjęte gorące z głębokiej żelaznej patelni. Pochłonąłem całą torbę zanim się obejrzałem. Bagamoyo to w ogóle miejsce gdzie chciało by się żyć  😉 – tak na emeryturze.

Nie obyło się i bez morza

Poza bazarami Tanzania nie zachwyciła kulinarnie, choć nocny spacer po Dar wspominam miło, nie tylko dlatego, że mimo słabego oświetlenia nie czułem obawy o swoje bezpieczeństwo, ale też ze względu na kolację w Samaki, Samaki na TripAdvisor

Oczywiście podróż do Tanzani nie mogła istnieć się bez kąpieli w Oceanie Indyjskim. W niedzielę późnym przedpołudniem wybrałem się na prom wiozący na “miejską” plażę w dzielicy Kigamboni. Jedyny biały. Tuktuki już czekają. Słońce praży więc chętnie wskakuję by szybciej znaleźć się nad oceanem.

Długa piaszczysta plaża. Leżaczki w cieniu. Pusto. Kelner proponuje zimne piwo (w Afryce piwo jest jednym z najbezpieczniejszych napojów i jako, że ich piwa są lekkie, nieźle gasi pragnienie). Rzucam ciuchy, biorę książkę. Raj.

Potem idę popływać. A raczej poskakać na falach, obok pojawiło się dwóch białych, jedyni jak okiem sięgnąć i nagle słyszysz : “bo najgorsze jak cię taka fala zakryje, tracisz orientację gdzie góra a gdzie dół”. No proszę, Polacy, pracujący gdzieś tutaj.

Witamy się, wymiana uprzejmości i szybko oddalamy. Jakoś spotkanie z rodakami tysiące kilometrów od domu, nie cieszy, a niepokoi. Ciekawe.

Wracam na leżaczek.

Udało mi się jeszcze wybrać na plażę w Bagamoyo, zobaczyć baobaby i targ rybny (patrz wyżej)

Ten kłamczuch Sienkiewicz – o uczciwości

I gdy tak siedziałem popijając zimne piwko w przerwach między korzystaniem z kąpieli w Oceanie Indyjskim nagle stwierdziłem, że zniknął mi telefon. Cholera! Nie tylko mam plany na kolejne dni i wszystkie kontakty na przejazdy w telefonie, ale straciłbym wszystkie zdjęcia z wyjazdów 🙁 No nie.

Zaczynam szukać. Panika narasta. Kelner widząc pyta “What are you looking for?” Mówię, że zginęła mi komórka. “Wait a minute” i przynosi mojego Samsunga Galaxy, który wypadł mi gdzieś w trawie. Taki używany Samsung Galaxy to miesięczna pensja w Tanzanii.

Wzbraniał się nawet przyjąć dużo wyższy napiwek. “Good luck you have today” i uścisk ręki.

Z taką uczciwością spotkałem się w wielu mało turystycznych miejscach. Niezależnie od poziomu życia. Dodam, że Tanzania jest po prostu bezpieczna.

Tyle o przeklętym sienkiewiczowskim micie: “dobry uczynek, to jak Kali ukraść komuś krowę”. A my wokół sienkiewiczowego kłamstwa, mającego mniej wspólnego z Afryką niż z Podlasiem, zbudowaliśmy całą ideologię.

Ujamaa – sięgam pamięcią do 2001r.

Moja pierwsza wizyta w Tanzanii, była po Kenii szokiem. Kenijskie wsie były zaśmiecone, zaniedbane, wzdłuż drogi siedzieli wychudzeni ludzie czekający na nic.  (Ta mająca dwadzieścia lat ocena, nie dotyczy, na szczęście, współczesności kenijskich miast – poza mnożącymi się śmieciami)

W Tanzanii uderzyła mnie czystość. To po pierwsze. Po drugie to, że wszyscy we wsi byli zajęci pracą. Coś robili, porządkowali, uprawiali ziemię.  W każdej wiosce mały stragan sprzedają owoce, warzywa. Biednie, ale nie było nędzy.

W krótkiej rozmowie padło słowo ujamaa. Wspólnota. Szczęśliwie Neyeere zatrzymał swój socjalizm na etapie zachęcani do tradycyjnej współpracy, spółdzielczej uprawy ziemi, wstrzymano się z kolektywizacją i dalszymi krokami (upaństwowienie skupu, handlu itd). Czyli uzyskano podstawową wydajność bez niszcenia zaangażowania ludzi.

Tanzania naprawdę zrobiła na mnie wrażenie możliwości zapobieżenia systemowej i ogłupiającej nędzy, która króluje w Kenii. Ale Tanzania napawała też spokojem, tą wizją trzeciej drogi.

Poza cudownymi widokami – eh ten widok z klifu Wielkiego Rowu Afrykańskiego, to niesamowite Ngorongoro, gdzie mieliśmy mrożące krew w żyłach spotkanie z nosorożcem, któremu nasz samochód niostrożnie przeciął ścieżkę do wody.

Czy ujamaa dalej działa po 15 (wtedy) latach?

Nie w Dar es Salaam. Jak wszyscy mówią Dar jest inne. Wielkie miasto, z biedą i wszytskimi minusami afrykańskich miast. . Dlatego przeniesiono stolicę do Dodomy. Pewnie niewiele pomogło, bo jednak wykwalifikowani pracownicy są w Dar, kształci się w Dar, do Dar przyjeżdżają inwestorzy.

Teraz głównie Chińczycy.

Co jest zagrożeniem, ale i szansą.

Te wieżowce to Chińczycy.

Budowy to Chińczycy, biznes też.

 

Dla wytrwałych – o biznesie

Oczywiście tym razem nie byłem w Tanzanii dla przyjemności, tylko sprzedawać rozwiązania chmurowe – Government Cloud

W 2016 Chińczycy udzielili Tanzanii pożyczki i zbudowali sieć pierścieniową, podłącznie do kabla (pierwsze realne podłączenie do kabla podmorskiego we Wschodniej Afryce), punkty styku na granicach Tanzanii, tak, że sieć może być pociągnięta do sąsiadów – Kenii, Ugandy, Rwandy, Burundi, Zambii, Malawi i Mozambiku. Poza Kenią, żadne z tych państw nie ma szans na samodzielną realizację takiego przyłącza. Była to szansa na początek regionalnej współpracy.

Zbudowali też piękne, puste, Data Center, praktycznie niewykorzystane.

I po to pojawiliśmy się my jako ten rycerz na białym koniu, co miał im zaoferować stworzenie centralnej Chmury (Government Cloud), tak by mogły ją wykorzystać wszystkie organizacje rządowe i można by sprzedawać usługi dla tanzańskiego biznesu przyspieszając jego transformację cyfrową.

Ze sprzedaży nic nie wyszło. W sumie dobrze. Sprzęt z podstawowym software chmurowym mogli kupić od nas, mogli i od Huawei, prawdopodobnie taniej.

Ale warsztaty, które prowadziliśmy z agencjami rządowymi wykazały jedno. Bez pomocy z zewnątrz Tanzania nie jest w stanie wykorzystać tego potencjału. I faktycznie dopiero kilka lat później zaczęto korzystać z tej infrastuktury

The landing of the first international submarine cables in the country some years ago revolutionised the market which up to that point had entirely depended on expensive satellite connections. Liquid Telecom recently completed a terrestrial cable network linking the East and West coasts of Africa, with an important terminus at Dar es Salaam linking to three submarine cables. In parallel, the government aiming to complete a national fibre backbone network, having signed an agreement by which the incumbent telco TTC can make use of the infrastructure of the national electric supply company Tanesco, and so extend broadband availability to 94% of the country.

źródło Developingtelecoms.com

Czego brakowało? Czy można to zmienić?

Chmura a Afryce (szczególnie PaaS i SaaS, proste narzędzia nie wymagające wyjątkowcych umiejętności informatycznych) daje możliwość dostępu do technologii i poradzenia sobie z brakiem umiejętności IT. Głównym problemem z wykorzystaniem chmury jest brak wiedzy co i jak zrobić, by praktycznie zadziałało w biznesie.

Niestety nie ma woli by taką wiedzę kupić. Bo jak zapłaić nagle trzymiesięczną pensję za dzien pracy konsultanta? Tego żaden rządowy procurement nie zaakceptuje. A nawet jeśli to procedury są tak skomplikowane, płatność niepewna i gotowi do doradzenia będą firmy typu CG, ACN czy inne, które dostarczą gruby raport, a nie rzeczywiste zmiany.

Często takie usługi niby oferują agencje pomocy. Ale one mają swoje cele, rzadko kiedy spójne z potrzebami i najczęściej ich specjaliści to emerytowani amerykanie czy brytyjczycy. Bez wiedzy o nowoczesnych rozwiązaniach.

Co gorsza jedyni, którzy są gotowi doradztwo zaoferować za rozsądny koszt, pracują dla firm software lub hardware. Czyli nie doradzają, a sprzedają. Często niepotrzebne rzeczy, choć bez kupienia pewnych gotowych rozwiązań się nie obejdzie.

Albo doradcami zostają Chińczycy realizujący plany swojego rządu i słabi w komunikacji, czyli nie budujący lokalnych kompetencji.

Chmura ma szansę umożliwić Afryce ogromny skok cywilizacyjny. Są na miejscu talenty technologiczne i biznesowe. Tylko barierą pozostaje brak umiejętności połączenia tego i stworzenia praktycznych rozwiązań, szczególnie na rynku B2B… Gdyby połączyć doświadczenie światowe z miejscowym zaangażowaniem i chęcią uczenia się zmiany wspierane przez Cloud mogłyby być błyskawiczne.

Kto takie usługi jest gotów zaoferować? I czy afrykańscy decydenci są gotowi wydać na nie pieniądze?

 

Udaj się w  nieznane

Mało kto wie, że Pojezierze Dobrzyńskie w ogóle istnieje. I gdzie to? Wysilmy więc pamięć, powróćmy do szkolnych lekcji historii i przypomnijmy sobie Krzyżaków.
Ziemia Dobrzyńska i Chełmińska. Pamiętacie toczące się o nie spory z Zakonem? A może zamek Golub-Dobrzyń? No dobrze, ale gdzie to właściwie jest?
Na wschód od Torunia, począwszy od Dobrzynia nad Wisłą, aż po Drwęcę na północy rozciąga się rolnicza kraina, z niewielkimi lasami i jeziorami położonymi wśród pięknych wzgórz. Góry i jeziora. Jak na Suwalszczyźnie.

Brama Sierpecka, Rypin
B i J Giedychowie, Rypin w grafice

Z miast jedynie maleńki Rypin (pewnie też można zliczyć Lipno), w którym nie widać ani 1000 letniej historii, ani garnizonowej przeszłości (koszary i dwie cerkwie rozebrano w międzywojniu), ani śladów ponad 3 tysięcy współbraci żydowskich. Od zamkniętych na głucho drzwi zarówno kościoła gotyckiego, jak i kościoła ewangelickiego odbiłem się.
Lecz ma swoją atmosferę, warto poszperać w załukach, a we wtorki i piątki od rana do 12:00 działa targ – źródło pysznych lokalnych miodów.

Ale, wszak nie dla miast tu przyjeżdżamy. Jeziora, przestrzenie, długie wędrówki wśród pól, rozproszone ślady przeszłości.
Na razie oprócz krótkich wypadów w najbliższą okolicę, gdzie znalazłem na przykład:

  • Fantastyczne tereny lęgowe mew na stawach w Mościskach,
  • Piękne jezioro Gulbińskie (Dłuskie)
  • Genialne miejsce kąpielowe w Sitnicy, właśnie ośrodek opuszczony przez lata, wraca do życia
  • Znane niegdyś z cukrowni Ostrowite (Restauracja Miodowa to najlepsza knajpa w okolicy)

Zrobiłem jeszcze dwie niewielkie pętelki rowerowe:

Weź właściwe narzędzia

I tu muszę krzyknąć: niech żyją Czesi! To ich aplikacja (Locus: https://www.locusmap.app/) daje wprost genialnie dokładną mapę Polski, każda ścieżka. Kudy nam do takiej jakości. Zresztą czeska Strava to też najlepsza aplikacja do śledzenia wyników chodzenia, biegania, roweru itd.

Pamiętaj by wzmocnić mięśnie

Teren zwodniczy, bo wszędzie góry i doły i dla mazowieckiego rowerzysty niezłe wyzwanie. Po 300m podjazdów, często stromych. Lecz niezwykle piękny. Patrzysz na falujące łany zbóż, teraz mieniące się różnymi odcieniami zieleni, w maju do obłędu przywodzą pachnące pola rzepaku, i nagle ciemna kępa drzew wskazuje obniżenie terenu, w którym rozlewa się spokojna tafla jeziora. Jeśli podniesiesz głowę znak kierownicy roweru i nie myślisz o jak najszybszym pokonaniu trasy, Ziemia Dobrzyńska wynagrodzi cię sowicie.
We wszystkich wsiach tablice historyczne i wiele można się dowiedzieć o regionie. Strzałek krajoznawczych niestety nie ma. Z jedzeniem, poza sklepami, marnie.

Zalicz pętlę wokół Żalskiego Wielkiego, a żałować nie będziesz

Najlepsze momenty na trasie 1 (wokół Żalskiego), 30 km, 280m góra / dół:

1. Wejście na skarpę przy żwirowni w Żałem i widok na jezioro Żalskie

2. Jezioro Ruda i laski dookoła. W tygodniu spokój, pięknie, nie ma działkowiczów. Widok na jezioro Ruda zapiera dech, taka klasyka pojezierzy. No i oczywiście obowiązkowa KĄPIEL

3. Widok na jezioro Oborskie – z drogi Chojno – Obory. Nikt się nie spodziewa, że nagle pola „zapadną się” i ukarze piękna dolina z malowniczym jeziorem.

4. Kościół Kamedulski w Oborach. Barok nie jest moim ulubionym okresem, ale budynek kościoła w pięknym parku krajobrazowym, ponoć zadbanym rękami pokutników. wart zatrzymania i odpoczynku w cieniu ogrodów.

 

5. Drumliny (napiszę o nich oddzielnie). Trening dla dynamitu w nogach.

6. Bagienna dolina jeziora Okońskiego. Dziko. Bagniście. Takie naturalne krajobrazy to już rzadkość.
7. Piękna bryła i park pałacu w Ugoszczu. Szkoda, że jako Dom Opieki “Kombatant” obecnie niedostępny.

8. Widok na jezioro Kopiec od strony pól Kleszczyna z oryginalnymi domami letniskowymi (styl włoskiego modernizmu). Również fajna agroturystyka – tanie i wygodne miejsce na nocleg (od strony Mościsk). Późniejszym latem jezioro kwitnie na zielono.

Czy Strzygi są straszne?

Najlepsze miejsca na Trasie 2 (Strzygi), 35 km, 215 m góra / dół:

1. Kaplica w Studziance. Jeden z kilku ocalałych drewnianych kościołów.  Oczywiście poza niedzielą w południe zamknięta, ale fajnie posiedzieć w cieniu wielkich drzew i zaczerpnąć wody z „cudownego” źródełka.

2. Widok z pobliskiej drogi do Przyrowy na stawy

 

 

3. Pod Głowińskiem, i wielokrotnie po drodze, świadectwo jak sprytnie PiS buduje swój elektorat – remont każdego piarda drogi oznaczony tablicą z godłem i historią tym jak to Państwo pomaga lokalnej społeczności. My gadamy o autostradach, ekspresówkach. A po co one rolnikowi? Zaś za kilometr autostrady, owo mityczne pisowskie Państwo Polskie (bo to przecież nie z naszych, mieszczuchów, podatków, prawda?) wyremontuje kilkanaście kilometrów lokalnej drogi (koszt ok 3mln/km). Ileż to okazji do przecinania wstęgi?!

4. Sery Kozie z firmy Kozieławy, zaraz przy skręcie w Ławach z drogi Rypin-Golub. Mniam. Obowiązkowy punkt kulinarny! Polecam „Trzy pleśnie” i typowy kozi camembert. Sporo serków z intrygującymi dodatkami, np z orzechami moczony w czerwonym winie. Można zobaczyć jak panie je robią.

 

5. Rusinowo – no nie wiem czy fajnie, bo słynnego spichlerza dworskiego jednak nie znalazłem ☹ Brak strzałki, a spieszyło mi się, zresztą zapach nie zachęcał do poszukiwań.

6. Strzygi – kościół renesansowy, przebudowany. Ale wrażenie robi. Na pewno obowiązkowy postój. W środku niestety dominuje rokoko i najnowsze witraże. Warto też wybrać się na cmentarz. U stóp kościoła piękny drewniany dom wiejski.

7. OMIJAJ Z DALEKA – „Karczma pod Złotą Rybką”. Reklamują się już przed Rypinem, ale miejsce nastawione na wesela i inne imprezy. Przede mną od kontuaru odbiło się dwóch ojców z piątką dzieci (nie pojawił się nikt z obsługi). Ja zjadłem schabowego z puree. Był naprawdę w porządku. Ale zupy dnia nie było, a napaliłem się na kartoflankę. Z zieleniny tylko nieśmiertelny „zestaw surówek”, którego ja nie cierpię. Ani sałaty, ani pomidorów, ani kiszonego ogórka. Z nalewaka „chce się Ż”. Butelkowe też „regionalna” Warka. Nędza.

Już lepiej zjedz sobie serek z Koziejławy ze świeżą bułką i popij kefirem z melczarni w Rypinie.

8. Dolinka Rypienicy pod Strzygami. Zaraz obok stawy i panowie moczący kije.

9. Kapliczka w drodze ze Strzyg na Warpalice. Takich kapliczek tu dziesiątki, ale ta, to autentyczny XIX wieczny zabytek

Te nazwy w okolicy chyba były układane by zagony Krzyżackie i Pruskie idące na Mazowsze gubiły drogę i nie mogły się rozpytać. „Od granicy idźcie przez Półwiesk lub Radzików, na Wąpielsk, Warpalice, Strzygi, Czyżewo, Głowińsk, Borzymin, Nadróż, Charszewo, Czumsk, lub Szczekarzewo, skręćcie na Skrwilno, przekroczcie Skrwę, a potem prosto przez Rogotwórsk i Dzierzążnię…” „Ja, ja, gut. Wohin? Sie haben „Mlawa” gesagt?”

10. Długie – zabudowania podworskie (chyba młyn) nad pięknym stawem. Pałac Platerów, obecnie prywatny i niestety nie ma dostępu. Co widać przez płot i park dworski wygląda znakomicie. Przed wjazdem figurka z XIX wieku (na zdjęciu prezentuje się świetnie).

11. Zjechanie nad jezioro Dłuskie / Gulbińskie (dwojga imion). Przepiękne jezioro rynnowe. Niestety jedyna publiczna plaża a w Gulbinach. Ale chyba od Długiego też jest dostęp. Przynajmniej tak pokazuje niezastąpiony Locus.

12. Przed samym powrotem kąpiel na kąpielisku gminnym w Żałem (tuż przed skrzyżowaniem z drogą na Brzuze niewielka droga w prawo). Duży pomost, woda raczej do pływania, bo dość szybko robi się głęboko.

Co dalej?

Planuję jeszcze trzecią trasę, ale dopiero jak poprawię rower, bo mi łańcuch obciera. Czeka Radzików (widziałem tylko gotycki kościół, a są wszak i ruiny zamku), Wąpielsk, Gulbiny, Trąbin i na koniec Ostrowite.

A potem można kolejną wycieczkę w stronę „szopenowskiej” Szafarni. Lub w kierunku jezior koło Lipna.

I nad Drwęcę. Do Golubia-Dobrzynia, wszak rzut beretem.

Cydr budzi u mnie rozedrgane emocje smakosza. Fakt braku dobrego polskiego cydru, w kraju będącym takim producentem jabłek, nie tylko przemysłowych (wszak na naszych bazarkach wciąż można dostać stare odmiany), wywoływał mój głęboki smutek. Szczególnie, gdy w Anglii poznałem uroki tego napitku. Postanowiłem więc zebrać, co na dzisiaj wiem o polskim cydrze i rozszyfrować zagadkę jego zakupu.  Aha – mówię tylko o cydrach wytrawnych. I żadnych gruszek, sorki.

Cydr z dolnej półki

Dolną półkę, wymuszono częściowo naszymi przepisami akcyzowymi, czyniącymi alkohol powyżej 4,5% drogim. Ale i wśród tej masowej produkcji można trafić na pijalne zjawisko.

Cydr Miłosławski Półwytrawny spełnia wszystkie wymogi niezobowiązującego napoju o naturalnym smaku. Oczywiście puryści z winicjatywa https://winicjatywa.pl/cydr-miloslawski-polwytrawny/# burzą się na to, iż płytki i że w połowie butelki przestaje być atrakcyjny, lecz to mankament u cydrów przemysłowych powszechny. Ja mam tak pijąc w większości angielskich pubów serwujących tzw. „lepsze” cydry (Orchards, Stowford Press, Mortimer, irlandzkie Bulmers i Magners, itd).

Lecz nie przesadzajmy. Mamy tu prawdziwy smak jabłek, nie soku z kartonika, poczucie rzeczywistej fermentacji i po prostu orzeźwiający trunek. Najlepszy wybór w grupie ok 5zł.  http://www.browarfortuna.pl/nasze_piwa/cydr-polwytrawny/

Gdzieś tam w tej lidze obraca się Dzik i Ignaców, choć  wyższa cena.

Długo nic

Niestety, póki co nie znalazłem w Polsce cydru za 10-12zł (czyli do 25zł/l). Kiedyś można było dostać cydry na przecenie w M&S (oryginalna cena to 17zł/0,5l), ale to nie były polskie produkty.

W tych granicach bywał Jabcok Mauera, ale piłem go tylko raz, do smażonego boczku z kwaszoną kapustą i wtedy sprawdził się znakomicie, lecz taka mieszanka daje niewiarygodne opinie.

Cydr górna półka cenowa

Tu oczywiście mamy kilka firm – Chyliczki, Nadwiślański, Smykan, Szczepanówka – których cydry są osiągalne na rynku, czy to przez Internet czy w sklepach.

Chyliczki Reneta 2019Zacznę od słabych

Szampański korek ma sugerować specjalne okazje, ale nowy Chyliczki Szara i Złota Reneta jest okropny. Gorzki, o słono-spleśniałym posmaku. Ten cydr sprawdził się po odgazowaniu do zrobienia sosu do gęsiny. Wtedy dopiero wyszło z niego jabłko, które uprzednio istniało w aromacie, lecz nikło w smaku samego cydru.

Muszę przyznać, że skutecznie zniechęcił mnie do produktów podwarszawskich Chyliczek. Jeszcze uaktualnię wpis, jak spróbuję czekającego u mnie na schłodzenie Chyliczki Chopin z nowej, mocno reklamowanej, odmiany jabłek.

 

Smykan Biała RenetaNiezłe – Smykan Biała Reneta

Przenieśmy się do Beskidów. Dobra średnia liga cydrów. Klarowny, jasna barwa. Autentyczny smak jabłek, faktycznie słodkawo-kwaśnawy smak przywodzi na myśl jabłka reneta. Lekki w smaku 6.5% alkoholu, więc dość naturalny poziom, dla tych co wolą cydr niezobowiązujący. Etykieta sugeruje cydr dla kobiet. Nie wiem, czy to komplement, bo co niby ma oznaczać?

Smykan to moim zdaniem w ogóle niezłe wprowadzenie do porządnych cydrów.

Na pewno pije się go bez problemów, z przyjemnością. Może na koniec pojawia się nieco ziemista nuta, czyli to nie soczek. Reneta to poważne jabłko. Nowość.

Szczepanówka 2018

Szczepanówka

Z Lubelszczyzny pochodzi Cydr Mętny Półmusujący 2018. To jest ciekawa oferta dla tych, co nie przepadają za bardzo wytrawnymi cydrami. Niewielki dodatek pigwy i gruszki pogłębia smak owoców. I pewnie daje nieco ciemniejsze zabarwienie. Typ trunku, którego nie zauważasz jak znika.

Cydr, który pozwala nam stać się koneserami tego trunku, a nie smakoszami Lubelskiego.

Oczywiście dla mnie zbyt gazowany, ale doceniam lekko mętny styl. Solidne 7,7% alkoholu, niewyczuwalnego. 25zł/but to cena jak na nasz rynek akceptowalna. Mojej teściowej ten smakował najbardziej.

For quaffing 🙂

Liderzy

Nawiślański Mutsu

Od razu przyznam się, że tego cydru z okolic Kazimierza nie piłem już prawie 3 lata i moje wspomnienia mogą być zbyt różowe. Był mało gazowany (to dla mnie plus). Jaśniutki, prawie biały. Z tego co widzę to tylko 6% alkoholu, lecz miał intensywny smak jabłek. Może to sprawiało samo Mutsu, które jest jabłkiem interesująco winno-słodkim. Była to mój pierwszy kontakt z jakościowym polskim cydrem. W ogóle jestem ciekaw, czy jeszcze jest osiągalny, bo nie istnieje na internetach po 2018…

Szczepanówka Cydr mętny musujący 2015

Pijmy go, póki jest pyszny, bo pewnie niedługo będzie nie będzie już pijalny. Zbyt musujący, więc ja otworzyłem go dwa dni wcześniej, po spróbowaniu odpompowałem i zostawiłem na dwa dni zamkniętego korkiem Vacuvin, który oczywiście nie trzymał i gaz swobodnie się ulatniał. Po tych dwóch dniach cydr okazał się wyśmienity. Naturalny i głęboki smak jabłek, odpowiednia kwasowość, orzeźwiający i wytrawny. 7,3% alkoholu. Uwielbiam taką naturalną mętność jabłecznika. To jest cydr do smakowania.

Jest podobny też z Cydr Wytrawny Musujący z 2016r, solidne 8% alkoholu. Ale moim zdaniem powyższy jest lepszy.

Szczepanówka sprzedaje cydry po 25zł w swoim sklepie internetowym https://szczepanowka.pl/

 

Smykan GrochówkaSmykan Grochówka

Grochówka to świetny produkt Smykana, 7% alkoholu. Piję już drugi rocznik i moim zdaniem wart tych swoich 27zł/but. Smykan jest też autorem cydru Cuvee Garage, który nieźle wspominam. Starego Sadu nie próbowałem, bo wyglądał na słodki.

Ale wracając do Grochówki. Bursztynowy kolor, głęboki. Intensywne jabłko, takie kojarzące się z jesiennymi, twardymi jabłkami starego typu. Winno-słodkimi o mocnym aromacie, intensywnej skórce. Moim zdaniem to najlepszy polski cydr wytrawny. Panowie z winicjatywy twierdzą, że chłopski. Ja tam się nie znam, wiem tylko co lubię.

Smykan jest dostępny po kontakcie przez FB z firmą  https://www.facebook.com/Cydr-Smykan-351451518355421/ Podadzą kontakt na lokalnego dystrybutora. W Krakowie i okolicach sami dostarczają (mają Krakusy szczęście).

Rozbój w biały dzień

Pojawiły się na rynku cydry w cenie powyżej 50zł/l (Kwaśne Jabłko itd.)  Żadnego nie próbowałem. Takie ceny uważam za rozbój w biały dzień. Mam do nich podobny stosunek jak do polskich byle jakich win w cenie 70zł/but. Znam lepsze sposoby wydawania pieniędzy.

Anglia

I jeszcze o Anglii. Dostępny bywa u nas bardzo dobry Weston Special Reserve Vintage Cider, tylko niestety za 20zł/0,5l but. W Anglii kupowałem go po £2.99/but, lub £5 za trzy.

W brytyjskich marketach kupowałem też bardzo fajne Old Rosie Scrumpy, Thatchers Vintage i Kathy, M&S Somerset Traditional Cider czy Orchards Pig. Oczywiście lokalnie można tam kupić za mniej niż £3/0.7l cydr od małych producentów. No i szukajmy w pubach lokalnych cydrów! Omijajmy z daleka Strongbowy, Diamondsy, Blackthorny itd. Więc jeśli jeszcze kiedyś pojedziemy do Anglii to radzę spróbować.

Covid ograniczył nam możliwości podróży, ale póki nie jesteśmy zarażeni warto skorzystać z tego, że ciągle odczuwamy smak. Więc ogrzejmy się przy piecu (kuchennym) piekąc te niezwykle proste bułeczki na zakwasie. A potem pycha śniadanie.

Prosty przepis

To pierwszy naprawdę prosty przepis na pieczywo na zakwasie i póki co udały się za każdym razem, kiedy opanowałem kilka trików, którymi się z wami podzielę.

Składniki:

Zakwas żytni – dwie łyżki (30-40g)

Mąka żytnia 720 lub coś w ten deseń (nie razowa) – 30g (dwie czubate łyżki)

Mąka pszenna lub orkiszowa 150g (szklanka)

Woda przegotowana, letnia – 0k 70-100ml

SÓL (nie zapomnieć!), łyżeczka

Wieczorem

Składniki wymieszać, ciasto powinno być bardzo gęste, prawie takie, że możnaby z niego toczyć kulki. Nie trzeba go wyrabiać długo (ręcznie z 2-3min, w robocie też). To piękna część tego przepisu.

Po łyżce ciasta wkładam do wysmarowanych oliwą foremek. Wyjdzie 5 foremek, może 6 foremek.

Wkładam do ogrzanego do 40-45C, wyłączonego piekarnika. Zostawiam do rana (8-10 godzin, tak muszą długo wyrastać)

Rano

Ciasto  w foremkach nieźle wyrosło. Znawcy mówią by je nieco naciąć na wierzchu, szybkim cięciem noża, wtedy lepiej rosną. Ustawić piekarnik z termoobiegiem na 200C.  Po 20min smaruję z wierzchu oliwą by były ładniejsze, pewnie można i od razu. Po 30min wyrzucam z foremek i zostawiam w wyłączonym piekarniku na 4-5min (nie dłużej).

Wyciągam, przykrywam ścierką (czystą!). Do zjedzenia po kolejnych 10 minutach. Najlepsze jeszcze ciepłe.

Są też pyszne do sałaty, można nimi świetnie wycierać sos.

Sekrety

Nie przejmować się! Łyżka do zakwasu naprawdę może być metalowa.

Jeśli zakwas z lodówki to wpierw niech podrośnie z samą żytnią mąką.

Nie zapomnić posolić.

Mąka dowolna, najtańsza pszenna też OK.

Nie wyrabiać za długo. Nie ma po co.

Foremki  (np jak do muffinów) potrzebne są by bułki nie były płaskie. Płaskie też są dobre, ale mają dużo chrupkiej, dość grubej skórki, mało środka.

Foremki najlepsze silikonowe – nie przywierają. Ale takie papierowe też się sprawdzą.

Nawet jak bułeczki będą mniej wyrośnięte, to na ciepło i tak będą pyszne.

Nie będą puchate jak z piekarni, ale za to smaczniejsze, zdrowsze i pożywniejsze.

 

W ostatniej chwili przed lockoutem i zamknięciem restauracji udało nam się odwiedzić w Warszawie dziwne miejsce z super jedzeniem  Youmiko – Vegan Sushi

Youmiko vegan sushiByło nas dwoje, w sumie pięcioro gości w knajpie, która zwykle pękała w szwach, siedzieliśmy więc w bezpiecznych odległościach. Ale nie o tym, tylko o jedzeniu, bo właśnie ono jest tam prawdziwym przeżyciem.

Vegan Sushi brzmi jak oksymoron i właściwie dla kogoś kto lubi w sushi surową rybę, a ja na pewno jestem jednym z tych, wydaje się dziwolągiem. Ale i dziwoląga można spróbować. Warto.

Bierzemy zestaw na dwoje (koniecznie z “torcikiem”) za 200zł. Niemało, ale uczta uzasadnia cenę.

Z winem gorzej, bo mają tylko ograniczne. Więc czerwone marnawe za 90zł (chyba, że się lubi lekkie wina). Ale herbata ryżowa oczywiście bardzo dobra.

Edamame hummusZaczynamy od pyszności z głównego obrazka – sashimi z kiszoną rzodkiew i marynowanym imbirem. Jeden z moich ulubionych kawałków. Chrupka rzodkiew, w smaku nieco przypominająca kimchi, idealnie ugotowany słodkawy ryż (do ryby byłby odrobinę za słodki), ostry imbir. Pyszne.

Potem idą ciekawe rolki z humusem edamame (zdjęcie obok), hosomaki z tykwą, różne rolki z kiszonymi warzywami i rolki z warzywami w tempurze. Ta ostatnia porcja sześciu rolków odrobinę monotonna, choć mojej pani bardzo smakowała.

 

Podsumowując to szaleństwo tekstur, delikatnych smaków i ciekawe przeżycie kulinarne.

Torcik i rzodkiew

Sugeruję by poprosić o podanie “torcika” w bakłażanie z awokado jako ostatniego. Ten smak chciałbym najlepiej zapamiętać z całego wieczoru.

O etyce oglądania słoni

Na Sri Lance jedną z głównych atrakcji jest możli­wość obejrzenia słoni. Tylko czy to właściwa turystyka?

Słonie oglądamy na safari w parku narodowym lub w słynnym “sierocińcu” Pinnawala. Pinnawala to największe stado słoni, nie na wolności, liczy 80-90 osobników i ma do dyspozycji teren 80ha z rzeką.

Hotel słoniowy
Zatrzymaliśmy się w Elephant Bay Hotel, nie najnowszym hotelu, za to z widokiem na rzekę gdzie kąpią się słonie. Pływanie w basenie, gdy masz za plecami słonie, jest naprawdę niezłym przeżyciem. Nawet dla pięciolatki. Będzie się je pamiętaćWspomnienie słoni

A jakie słit focie wszyscy robią…

O restauracji bez jedzenia
Właściwie nie tyle bez, co jest ono zupełnie nieważne. I tak, przy śniadaniu i lunchu, nie sposób oderwać oczu od słoni. Więc, na niezłe curry nie zwraca się specjalnej uwagi. Przekąska warta ceny.

Oglądanie słoni
Słonie przyprowadzają do kąpieli partiami
między 9:00 a 16:00. Dużo pluskania i widok baraszkujących w wodzie olbrzymów poruszający.

Video
Chwilami, podchodzą tuż do schodów i masz je w zasięgu ręki (NIE dotykamy).

Wątpliwości etyczne
Budzą się kiedy widzimy, że kilka z tych słoni jest w łańcuchach. A potem poczytasz na Internecie różne historie. Ponieważ jednak wiele z nich brzmi “uważam, że…” i nie są pisane przez ekspertów od słoni, wiec poszukałem faktów Profesjonalna opinia i są one następujące:

  • W hodowlanych warunkach trzeba od stada izolować samce w okresie rui, bo stają się bardzo agresywne. W naturze nigdy nie ma  w stadzie dorosłych samców.
  • Łańcuch w takich sytuacjach jest konieczny i bezpieczniejszy dla słonia, jak wskazuje doświadczenie, niż liny
  • Tradycje hodowli słoni w Azji sięgają 5 tysiecy lat (na Sri Lance ponad 2 tysiące) i są to zupełnie inne słonie niż Afrykańskie. Słoń azjatycki to głównie słoń roboczy. I te, które dzisiaj jednak nie muszą pracować, mają szczęście
  • Bez turystów i dochodu z ich biletów, nie dałoby się utrzymać tych słoni (17 ton paszy dziennie), a na wolności nie przeżyją. Wiele z nich to znajdy, chore lub słonie uratowane od złych właścicieli.

Alternatywa
Można oczywiście inaczej. Jak pokazuje Sheldrick Trust – niewątpliwie podręcznikowy przykład ochrony. Turystom pokazuje się słoniki (w Narobi) przez max 2 godziny dziennie. I tylko partiami. To jest super atrakcja i warta też “adopcji słonia”.

Sheldrick opiekuje się słoniami afrykańskimi i zawsze dzikimi, uratowanymi sierotami. Trust ma mnóstwo miejsca, rezerwat z półdzikimi słoniami i cały system wprowadzania dojrzałych już słoni w naturę. Ale nawet im czasem się nie udaje.

Ja zaś uważam, że Pinnawala jest bardziej etyczna niż rozjeżdżanie się dżipem po Parku Narodowym.

Czy w Londynie można przeżyć kulinarną przygodę za niewielkie pieniądze?

Oczywiście, jeśli myślimy o kuchni azjatyckiej i wybierzemy się poza centrum. Ponieważ chciałem spróbować czegoś nowego i wybór padł na kuchnię z regionu Xi’an http://xianimpression.co.uk/

Niewielka knajpka koło stadionu Arsenal (metro Holloway Road), nie zrażajmy się marnym wyglądem i menu będącym po prostu zużyta zafoliowaną kartą ze zdjęciami w stylu turystycznym. Za to, za nie wielką opłatą, można przynieść swoje piwo lub wino, ja szczególnie polecam mocny cydr typu Westons Vintage lub Old Rosie pasujący do jedzenia.

Na start pysznie

Nieduży “burger” z bułki bao wypełnionej szarpaną wieprzowiną. Lekko słodkie, pikantne, w sam raz niewielka przekąska. Myślę, że trzy takie o pełen obiad, można mieć trzy różne – zwykły, ostry, z wołowiną.

Pikantne danie szefa

Xian impressions

Szeroki, płaski makaron z wołowiną, może nie wygląda świetnie, ale za to smakuje wyjątkowe. To tradycyjne danie Xi’an z ostrym (ale nie wypalającym kubeczków smakowych), aromatycznym sosem, ręcznie robionymi leciutko sprężystymi kluskami i kawałkami wołowiny to niezwykłe przeżycie kulinarne. Połączenie smaków, różnych tekstur i solidna porcja jedzenia.

 

Na koniec

Nie mogłem zmarnować okazji by na “deser” nie spróbować pysznych podsmażanych pierożków “potstickers” z kurczakiem, grzybkami i kolendrą. Aromatyczne mięso, zioła, leciutko chrupiące ciasto. Czego chcieć więcej?