Przyjaciele, fragment

Prolog

Kleszczyn, wtorek 7 czerwca 1898

Piąta rano, a mimo wczesnego poranka, słońce grzało już mocno i mokra ziemia parowała obficie. Tygodnie deszczów nasyciły ciężką, gliniastą glebę i teraz pod czerwcowymi promieniami nad polami i drogami unosiła się warstwa srebrzystej mgły.

“Ciepły czerwiec, mokry maj, będzie żyto niby gaj” Magda wspomniała stare przysłowie. I rzeczywiście. Nie tylko żyto. Zielony łan sześciu mórg młodego jęczmienia spełzał ze wzgórza szeroką wstęgą w kierunku ciemnozielonego pasma drzew, które skrywały potok Ruziec i przesłaniały lśniącą taflę jeziora Bobrówiec. Wiatr leciutko kołysał wysokimi źdźbłami zboża. Te srebrzyły się nachylając ze słońcem i prostując się błyskały soczystą zielenią. Jak jezioro, fala za falą szły w poprzek pagórka, usypiającym rytmem. Rozbijały się za miedzą, jak o brzeg, o ciemnozielone liście dziwnych buraków na pańskim polu. Magda osłaniając oczy, wpatrywała się w jej skarb, własną ziemię.

̶  Mamo, ziemniaka obiecałaś.

Piskliwy głosik Franka wyrwał ją z zamyślenia.

̶  Czekaj synku – uśmiechnęła się i weszła do chałupy. Wyjęła z garnka dwa jeszcze gorące ziemniaki, położyła na lniany gałganek i nie szczędząc, posypała solą. Zawinęła starannie. Spojrzała na blat kuchni i po chwili dołożyła jeszcze pół jajka, z tych, co je z pokrzywą dla gąsiąt siekała. Niech ma. Podeszła do małego i wsunęła obiad do sakiewki przewieszonej przez ramię.

̶  Naści Franiu.

Oczy małego zalśniły łakomie na widok jajka, uśmiechnął się i przylgnął chłodnym policzkiem do ręki matki.

̶  No ruszaj już, krowy głodne. I na Piętkę uważaj, by łakomczucha mokrej koniczyny się nie opchała.

Chłopak machnął wierzbową witką, raczej dla dodania sobie animuszu, jako, że krowy drogę dobrze znały i głód je pospieszał lepiej niż jakikolwiek bacik w dziecięcej rączce.

Magda patrzyła za nimi w ślad uśmiechając się. Powolne klekotanie krowich kołatek i leniwe ruchy ciężkich zadów zwierząt, znowu wprawiły ją w nastrój kontemplacyjny.

Jej bogactwo – leniwa Siwa, Piętka, łakomczucha z czarnymi, jakby ubłoconymi nogami i czerwona Mućka, wszystkie mleczne krowy, mała Łatka i wesoła Ruda – dwa tegoroczne cielaki. No i klejnot w koronie, trzyletni byk Łysy, z charakterystycznym przetarciem na brązowym łbie między wygiętymi rogami. Już za bykowe wiosną piękne stadko gąsek nabyła. Młode gąsięta wyrosną, przed boćkami je ochroni, podhoduje i z piętnaście rubli srebrem na jesieni za nie weźmie.

Do wszystkiego doszła samodzielnie. Inne dziewuchy na korale, pantofle, błyskotki wydawały. One podeszła do tego jak przemysłowiec. Wiedziała, że woda, mydło, włosy chmielem wypłukane i skręcone w loki, wypięta pierś i szczery uśmiech dają więcej niż jakieś szatki. Już jako młoda dziewczyna nauczyła się warzyć zapachy, zainwestowała dwa ruble w srom bobrowy i z jaśminem, tłuczonymi płatkami róży i nutą sosny poczyniła takie perfumy, że panom oczy z pożądania na wierzch wyłaziły. Rubel do rubla składała, ziemię i bydlęta kupowała, targowała się lepiej niż chłop. I na wiano uzbierała, że najznamienitsi gospodarze synów swoich do niej wypychać zaczęli, sam syn organisty cholewki smalił.

Ale ona zwieść się nie dała. Chłopa znalazła, takiego jak trzeba. Niby cygan czarniawego, kędzierzawego, smagłego, że aż oczy rwał. Nie pije, nie bije, w karty i kości nie grywa. Tylko do roboty tego swojego Antka zmuszać musi, w polu pożytków z niego niewiele. O już po piątej, a on cięgiem śpi. Za dnia tylko by w szopie siedział i w drewnie się bawił.

Myślała, że choć nastruga Chrystusów frasobliwych, najświętszych panienek, czy świętych Antonich, co zguby odnaleźć pomogą, czy Florianów od ognia chroniących. To by śród sąsiadów za gotowy grosz by poszło. Lub zabawki wyrzeza, cacka dla dzieciaków, co na jarmarkach przedawać można. Ręce wszak ma zręczne, zdolna bestia. Ale on nie, pokazać nie chciał, szopę zapartą trzymał, sekrecił.

Babska ciekawość Magdzie żyć nie dała i cztery lata temu, zaraz po urodzeniu Franka, wiosennym świtem klucz śpiącemu Antkowi ściągnęła, zawiasy sadłem przesmarowała, by nie skrzypnęły i do komórki się zakradła. Aż jej dech zaparło. Takich zberezeństw nawet na pańskich obrazkach nie widziała. Wiedźmy i południce ze sterczącymi cyckami, ponętnymi pośladkami i długimi, drapieżnymi paznokciami. Wbijające ostre zęby w ujeżdżanych nagich chłopów. Oczy mężczyzn wytrzeszczone z rozkoszy i przedśmiertnego przerażenia. Czuła jak wpatrują się w nią, świdrują, przeszywają. Diabły z ogromnymi, sterczącymi przyrodzeniami. To najłagodniejsze, co spostrzegła, nim prędko drzwi zawarła. Oj, jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie mogła. Odtąd na swego łagodnego i w łóżku małżeńskim raczej leniwego Antka, inaczej już patrzyła.

Machnęła ręką chcąc odgonić głupie myśli. Podejdzie szybko do Studzianki, w cudownym źródełku twarz obmyje, co ponoć urodę utrzymać latami pomaga, w kaplicy najświętszej panience się pokłoni. Potem wracać trzeba, gąsięta nakarmić, by Jóźka i Alka jajek posiekanych nie wyjadły, no i śniadanie Antkowi naszykować.

Droga do ukrytej wśród wysokich drzew kaplicy obeschła. Bose nogi Magdy głucho dudniły po twardym błocie. Przeżegnała się przechodząc obok drzwi i zeszła do studzienki ukrytej przy małym strumyczku. Zdjęła wiszący na żelaznym haku czerpak, zaczepiła go na drągu i nachyliła się nad cembrowiną by zaczerpnąć cudownej wody. W studni jak w lustrze odbiła się jej twarz. Lecz cóż to, czyżby chustka się jej zsunęła? Odbicie otaczały niesforne blond loki. Nie, chustka na miejscu. Spojrzała w taflę ponownie.

Straszliwy krzyk Magdy przeszył poranne powietrze. Wibrował. Odbił się od ścian kaplicy i popłynął śród wzgórz, miedz i lasów, niosąc alarm gdzieś daleko aż do pól Przyrowy i Ostrowitego.

Ze studni patrzyła na nią urżnięta głowa Stefci, jej najmłodszej siostry.

Rozdział 1

Na Wiśle, piątek rano 10 czerwca 1898

„Są takie przyjaźnie, które trwać powinny wiecznie. Więzy, których próba czasu i zdarzenia losu rozerwać nie zdołają”, myślał Andrzej patrząc w szybki nurt Wisły.

Po majowych deszczach rzeka potężnie wezbrała i bure fale niosły statek pocztowy nie wolniej niż dysząca i plująca gęstym dymem maszyna parowa. Krzykliwe mewy, które zwykle wiernie towarzyszyły niewielkim stateczkom, licząc na okruchy chleba, a głównie na śledziowe łby pozostałe z żołnierskich racji, ledwo dotrzymywały tempa.

Andrzej podniósł oczy na grzejące się w porannym słońcu czerwone mury fortów Georgijewska[1]. Właśnie, wojsko, wspólna pierwsza służba, tworzą taką więź, która kazała mu zostawić żonę, Michała, służbowe obowiązki i wskoczyć na parowiec poczty wojskowej zmierzający do garnizonu w Dobrzyniu nad Wisłą, a potem jechać hen pod pruską granicę. Krótki list znał na pamięć.

 „W Trąbinie, 8 czerwca roku pańskiego 1898

Kochany Andrzeju!

Wybacz, moje milczenie ostatnimi laty, lecz wiele u nas się wydarzyło i gospodarka przywaliła mnie obowiązkami. Teraz jednak piszę do Ciebie, bo Twa pomoc ogromnie mi potrzebna. Dzieją się tu rzeczy straszne, które opisać trudno i w których jedynie Twój rozum i eksperiencja rozebrać się mogą. Jeśli tylko możesz przyjedź do nas do Trąbina jak najpilniej.

Twój oddany przyjaciel.

Roch Górecki”

Zamaszysty podpis z lekko rozchlapanym atramentem, złożony niewątpliwie ciężką ręką starego przyjaciela.

Roch Górecki, wtedy w 1875. Koszary kadetów w Kazaniu. Rzędy drewnianych prycz pierwszoroczniaków. Wiatr stepowy bezlitośnie wywiewający każdą cząsteczkę ciepła z bielonych sal rekruckich.

Ich trzech z Priwiślańskiego Kraju: chudziutki Paweł, prawdziwy olbrzym Roch i on – żylasty i lekko wystraszony młodzian spod Białaczowa. Pierwsze przyjaźnie – smagły jak szczapa Gruzin Sawa, powolny sybirak Losza, chłopaki ze szlacheckich domów rosyjskiej głubinki[2]: bracia Sasza i Igor, ryży Matwiej. Lecz także najgorsi wrogowie – drący pysk sadysta, starszy unteroficer Mikulin oraz znacznie gorsi od niego, trzecioroczni kadeci. „Starzy”, władcy dusz i ciał nowego narybku.

Prześladowanie pierwszoroczniaków zaczęło się od niewinnego żarcików, jak po nocy podpalone wetknięte między palce stóp papiery, drapiące gałęzie stepowych jałowców w pościeli, czy podstawienie nogi po „przypadkowym” popchnięciu. Upadki w drodze do latryny kwitowane rubasznym śmiechem.

Szybko jednak te niewielkie dokuczliwości przeszły w domaganie się usług, ścielenia łóżek, czyszczenia butów, odstępowania „starym” połowy porcji i wymierzanie surowych kar za nieposłuszeństwo. Karna chłosta do krwi nie była niczym niezwykłym.

Sawy „starzy” nieco się bali, bo Gruzin z nożem się nie rozstawał. Dlatego też trzymali się we trzech, Sawa, Paweł i Andrzej, zawsze w gromadzie bezpieczniej. Sawa wyuczył ich też kilku ciosów nogami ze sławnej mkerdoaba, sztuki walki kaukaskich górali, więc pojedynczym trzecioroczniakom nie dawali sobie w kaszę dmuchać.

Rocha też „starzy” początkowo nie ruszali, póki nie poznali, że za niedźwiedziowatą posturą i ogromną siłą kryje się złote serce. Też stał się celem złośliwych żartów, których zdawał się nie zauważać.

Lecz napięcie rosło. Kadeci coraz częściej stawali się obiektem niewybrednych ataków, a trzecioroczniacy otwarcie przejmowali obowiązki dyscyplinowania młodych, wymierzając kary w imieniu podoficerskiej zwierzchności.

Pamiętna listopadowa noc była wyjątkowo ciemna i zimna. Andrzej poczuł jak ktoś gwałtownie zrywa z niego koc. Skupione w lustrze światło wojskowej latarni oślepiło, gdy mocne ręce pchnęły go przed ścianę. Trzymano go z tyłu, dwie pary rąk. Sycząc z bólu zamrugał oczami i zobaczył stojącego obok Pawła, z bezradnie spuszczoną głową. No tak, chudy oczkarin[3] nie był dla nich żadnym zagrożeniem. Sawa leżał przywiązany do łóżka. Naprzeciw nich stanął trzecioroczniak Sasza Gnalin, każący do siebie mówić „jaśnie panie Aleksandrze”, świński blondyn z ponoć wysoko skoligaconej rodziny. Prawdziwy okrutnik.

– No i doigraliście się. Myśleliście, że takie prowincjonalne zera, pierwszoroczne gówna, mogą odmawiać służenia, nam starym? Że ktoś was obroni? – Wysyczał ze złośliwym uśmieszkiem. – Teraz spotka was zasłużona kara.

Przeciągał „s” charakterystycznie, wzorując się na urzędnikach niższego szczebla, tak, że zabrzmiało to jak „zasssłuszszona kara”.

– Teraz będziecie musieli zapłacić za swoją bezczelność.

Skinął ręką za siebie, skąd wychyliło się czterech „starych” niosących w rękach ciężkie sznury i cienkie, stangreckie baty.

– Dostaniecie po pięćdziesiąt batów, byście zrozumieli, kto tu rządzi i nauczyli się szacunku. A parszywy Gruzin dostanie dodatkowo po dziesięć wyciorów w pięty.

Pięćdziesiąt batów? To znaczyłoby zoranie skóry na plecach, nogach, całym ciele. Cienkie baty ból zadawały niewyobrażalny, rżnęły do żywego mięsa. Potem przyjdzie gorączka, niezdatność do służby i kolejne kary za symulanctwo, już przez podoficerów wymierzone.

Andrzej wrzasnął i rzucił się do przodu, ale silne ręce pociągnęły go w tył, a dwa ciosy bata spadły z wielką siłą na jego ramiona i piersi, przecinając i paląc jak rozżarzonym żelazem.

Z bólu zebrało mu się na wymioty, gdy nagle trzymające go ręce puściły, a uderzony z siłą parowozu oprawca przeleciał obok posyłając kolejnego trzecioroczniaka z batem na przeciwległą ścianę. Obok ucha świsnęła mu wielka jak bochen chleba pieść Rocha, uziemiając drugiego napastnika. Andrzej kopnął na oślep, tam gdzie przed chwilą stał kadet ze sznurem w rękach. Paweł, ze zwinnością, której nikt by się nie spodziewał, rzucił się do łóżka Sawy, przecinając niewielkim nożykiem krępujące Gruzina więzy.

Wywiązała się krótka walka. Straszliwe ciosy pięści Rocha rzucały trzecioroczniaków z plaskiem na ziemię, a celnie wymierzony kopniak Sawy trafił prosto w uśmiechnięty pysk Saszy Gnalina. Już po chwili napastnicy wiali, zostawiając swoje sznury, baty i wojskową latarnię.

Andrzej i przyjaciele dostali za to po trzy dni karceru, ale odtąd trzymali się we czwórkę razem i omijano ich szerokim łukiem.

Roch po roku odszedł z kadetów. Zaraza zabrała jego ojca i starszego brata, zostawili mu ziemski majątek, którym trzeba było się zająć. Ale przyjaźń przetrwała. Pisali do siebie długie listy. Z okazji kapitańskiego awansu Roch podarował mu zadziwiająco piękny kompas berlińskiej roboty z kompletem jeneńskich szkieł powiększających. Pewnie z przemytu. „Byś zawsze drogę właściwą i ślad do celu prowadzący znaleźć potrafił” głosiła grawerowana inskrypcja. Andrzej na urodziny Rochowego syna przysłał mu jeszcze z Sachalina skórę tygrysa ussuryjskiego, pięknie wyprawioną, ze szklanymi zielonymi oczami i groźnymi zębiskami. Też prawdziwe cacko.

Dwoma ostatnimi laty kontakty stały się faktycznie rzadsze. Lecz otrzymawszy Rochowy list Andrzej ni chwili się nie wahał. Przyjaciel musiał być nieźle wystraszony, bo proszenie o pomoc nie leżało w jego naturze. Więc teraz, gdy niewielki pocztowiec pruł wiślane fale, na jego pokładzie kapitan Andrzej Zaleski zmierzał do Dobrzynia. Tamtędy wiodła najprostsza droga do Rypina, a stamtąd do przygranicznego Trąbina.

Zmrużył oczy oślepiane promieniami odbijającymi się w mętnej wodzie. Robiło się upalnie. Rozpiął górne guziki żandarmskiego munduru i usiadł na wyścielonej specjalnie dla niego ławeczce w cieniu kapitańskiej budki. Wyciągnął z walizeczki podniszczoną książkę.

Bratia Karamazowy” ostatnia powieść Dostojowskiego. Już nie nowość[4], lecz w domu jakoś nie miał okazji zabrać się do lektury. Pamiętał swoją pierwszą fascynację wielkim pisarzem, gdy prawie dwadzieścia lat temu czytał „Zbrodnię i karę”, jeszcze zanim ukazało się polskie tłumaczenie. Teraz tamta powieść wydawała mu się nieco wydumana.

Oczywiście w swojej śledczej karierze spotkał wielu przestępców, którzy jak Raskolnikow uważali, że eliminując swoje ofiary spełniają uczynek, za który ludzkość winna być im wdzięczna. Iż okradając, lub mordując lichwiarzy, złodziei, bankierów, ladacznice czy burżujskich pasożytów stają się narzędziem owej sprawiedliwości społecznej. Lecz były to wyłącznie nędzne wymówki, pozwalające usprawiedliwić ich własną rządzę pieniądza, lub zamiłowanie do przemocy. Nie zdarzyło mu się jednak, by sprawca nękany wyrzutami sumienia z łupu rezygnował i by dobrowolnie chciał poddać się karze. No może jakaś zrozpaczona dzieciobójczyni.

Zaś lektura „Braci” wciągnęła go tak bardzo, że tylko machinalnie popijał donoszoną mu herbatę. W Płocku przekąsił szybko pierożki z rybą, nie zwracając uwagi, ni na samo miasto, ni na sterczące na skarpie dumne wieże katedry.

Do Dobrzynia dopłynęli na tyle wcześnie, że postanowił nająć wygodną i szybką podwodę, nie chcąc zatrzymywać się w nadwiślańskim garnizonie. Wysłał Rochowi telegram, że nocować planuje w Rypinie. Do Trąbina pojedzie z samego rana. Do Rypina niecałe 60 wiorst, pewnie dotrze  mocno po zmroku, ale nie było czasu do stracenia.

Lecz sprawy nie zawsze idą jak po maśle.

Droga z Dobrzynia do Rypina, noc z piątku na sobotę, 10 / 11 czerwca 1898

 

[1] Gierogijewsk – rosyjska nazwa Modlina

[2] Głubinka (ros.) prowincja

[3] Oczkarin (ros.) okularnik

[4] Pełne wydanie Braci Karamazow ukazało się w 1890r.

0 replies

Leave a Reply

Want to join the discussion?
Feel free to contribute!

Leave a Reply