Warszawa, 23 października 1889

Październik tego roku był jak z kalendarza. Złota jesień trwała od dwóch tygodni i ulice miasta nie pokryły się jeszcze jesiennym błotem. Dzięki budowie pana Lindleya z wielu miejsc zniknęły cuchnące rynsztoki i można było chodzić, nie przykładając do nosa perfumowanej chustki. Lepiej niż w Piterze[1], tam powszechnej kanalizacji jeszcze się nie doczekali. Słoneczko przygrzewało, nie za mocno, w sam raz na służbowy płaszcz, dymy szły wysoko w niebo i niknęły rozwiane wschodnim powiewem. To był dobry dzień na obchód najlepszych ulic lub spacer na drugą stronę Wisły i podziwianie złotej jesieni w parku Aleksandrowskim[2], niekoniecznie zaś na żmudną policyjną robotę, na jaką się zanosiło.

Nowa kamienica przy Koszykach[3] była typową nową kamienicą warszawską. Dwie figury kobiece podtrzymujące balkon nad bramą. Duże łuki okien sklepowych. Lśniące tafle szkła i mosiądz ram. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu sklep na dole oznaczał dom niższego gatunku, dla pospólstwa. Wyżsi urzędnicy, ludzie majętni woleli kamienice o funkcjach tylko mieszkalnych. Dopiero otwarcie domu handlowego Hersego[4] uświadomiło właścicielom posesji, że sklep może być elegancki, zwiększać wartość domu i atrakcyjność wynajmowanych mieszkań. Tylko musi nazywać się „Salon mody”, „Futra z Paryża” albo w najgorszym razie „Artykuły kolonialne i luksusowe”. I właśnie salon mody kapeluszowej mieścił się na parterze kamienicy. Andrzej spojrzał na różowy kapelusz z delikatną woalką. „Lenie byłoby w nim do twarzy. Muszę tu zajrzeć po zakończeniu śledztwa” – przemknęło mu przez myśl.

Wtedy jeszcze, nawet nie zdawał sobie sprawy, że jeszcze nie raz zawita w tej kamienicy. I że widok kapeluszy na bezcielesnych głowach jeszcze mu obrzydnie. Nocami zaś zaczną go męczyć koszmary, w których gładkie twarze szczerzyć będą białe zęby i błyskać namalowanymi oczyma.

Stróż w bramie blokował wejście na klatkę. Wokół kłębił się tłumek gapiów i lokatorów – zarówno tych, co właśnie wyskoczyli z domu w przydeptanych kapciach i podomkach na rozchełstanych koszulach, jak i tych w modnych jesiennych płaszczach. Stróż w granatowej sukiennej kurcie szerokimi barami przesłaniał drzwi. Ukłonił się Andrzejowi zdawkowo i spojrzał z widoczną odrazą. Ach, to jeden z tych, co sami będąc na policyjnej liście płac, z pogardą odnoszą się do funkcjonariuszy. „Sprzedawczyk” zdawało się mówić to spojrzenie. Przez cztery lata służby w Królestwie już zdążył przywyknąć do tej obłudnej wyższości małych patriotów.

Marmurowe schody wiodły prostymi biegami. Korytarz jasno oświetlały gazowe lampy. Mieszkanie na pierwszym piętrze było otwarte, a w drzwiach stał stary prystaw Morozow i jakichś dwóch stójkowych. Morozowa Andrzej lubił. Mógł ufać jego doświadczeniu i temu, że w swojej rutynie nie przepuści najmniejszego drobiazgu. Już kilka razy Andrzej był świadkiem, jak stary wykazał się spostrzegawczością, tym dostrzeganiem pozornie nieistotnych szczegółów i wiązaniem ich w ciągi przyczynowo-skutkowe. Oczywiście Morozow był leniem. Jak wszyscy prystawi. Lecz leniem doświadczonym i inteligentnym. Co ważniejsze, chętnie dzielącym się swoimi spostrzeżeniami z innymi. To niecodzienne w tej służbie. Fakt, że wezwał kogoś z szarży, wskazywał, że sprawa jest nietuzinkowa.

– Witajcie, Morozow.

– Witam, wasze błagorodie.

– Co tam?

– Paskudnie, wasze błagorodie, sami zobaczcie.

Andrzej obejrzał uważnie piękne, lśniące mahoniem drzwi mieszkania.

Nu, żadnych śladów włamania. Sam sprawdzałem.

– A czornyj wchod[5]?

– Zamknięty, zasuwa od wewnątrz nieruszona. Też bez śladów włamania. Mogli oczywiście wejść tamtędy i zamknąć za sobą. Ale myślę, że weszli od frontu.

No tak, służąca leżąca tuż za progiem, z głową ułożoną niemal symetrycznie na kwadracie zadbanego dębowego parkietu i z poderżniętym gardłem, zdawała się potwierdzać ten scenariusz.

Ogromne tremo w ciemnodębowej, rzeźbionej ramie zajmujące z arszyn ściany zwielokrotniało ciało dziewczyny. Młoda, całkiem ładna, ocenił Andrzej. Pewnie ma z siedemnaście lat, ale żyje już kilka lat w mieście. Ufryzowane blond włoski wystawały spod czepka. Okrągła buzia rozciągnięta była ni to w uśmiechu, ni to w grymasie zdziwienia. Cały przód sukienki zalany był krwią. Uwagę przyciągała staranność ubioru dziewczyny. To nie był strój do sprzątania czy gotowania. Raczej na wyjście na piątkową zabawę. Mała elegantka. Na nogach pantofelki. Tak nie ubierają się służące. Chyba że na tę najważniejszą randkę. Ta wybrała się na ostatnią.

Klęknął. Dziwny zapach. Aha, to krew zmieszana z woskiem do podłóg. Niedawno pastowane. Posadzka aż lśniła świeżą, głęboko miodową barwą. Obejrzał ręce, żadnych śladów, ot, normalne dłonie pracującej dziewczyny. Żadnych więcej obrażeń. Gardło poderżnięte było jednym czystym cięciem, od prawej do lewej, bardzo ostrym narzędziem. Raz i po wszystkim.

– Co o tym sądzicie, Morozow? – spytał, wstając i otrzepując służbowe spodnie.

– Otworzyła im drzwi. Weszli, chciała się przywitać, a ci, chlast, podcięli jej gardło. Nawet nie zdążyła miauknąć. Przecięta krtań i struny głosowe.

„Struny głosowe” – takiego słownictwa Andrzej się po Morozowie nie spodziewał.

– Padła na wznak, lekko pchnięta. Musiała ich nieźle zachlapać krwią, z takiego gardła tryska jak z fontanny.

– Ich? – Andrzej zwrócił uwagę na ten szczegół wywodu Morozowa.

– Na pewno było ich więcej niż jeden. Lub jedna.

– Jedna?

– Ja bym niczego z góry nie zakładał. Mogli być wspólnicy. Może też i być wspólniczka. Służąca mogła otworzyć dziewczynie.

Hm. Morozow coś musiał wiedzieć. Lub przeczuwać. Ale Andrzej wolał sobie poukładać fakty po swojemu. Najpierw obejrzeć miejsce zbrodni. Przyjrzeć się ofiarom. Odpytać świadków. Przesłuchać tego bufoniastego stróża. I dopiero potem pogadać z Morozowem o jego teorii.

– A jak tam dalej?

– Nie lepiej, wasze błagorodie.

Faktycznie dalej nie było lepiej. Z korytarza podwójnie przeszklone, oflankowane przeszkloną ścianką drzwi odchodziły na prawo. Salon elegancki. Przy piecu wielka roślina, liście jak dwie dłonie mężczyzny. Ciężki, orzechowy stół przygotowany na sześć osób, krzesła o modnie wygiętych nogach, tapicerowane brązowym pluszem, jedno przewrócone i rozprute. Za stołem widoczne drugie drzwi. Tam na progu dziecięcej sypialni leżał może pięcioletni chłopczyk. Czarne kędzierzawe włoski. Długa nocna koszulka czerwona od krwi, poderżnięte gardło. Znowu jeden szybki ruch i głowa prawie odpadła od ciała. Andrzej widywał takie cięcia u górali kaukaskich czy kaspijskich. Ci operowali kindżałem jak chirurg lancetem.

W tej kałuży krwi widać było wyraźnie odciski butów wychodzące na dębową posadzkę, tu ułożoną w gwiazdy z ciemniejszych i jaśniejszych klepek. Odbiły się kwadratowe, modne noski męskich butów i coś dziwnego jak walonki. Andrzej pochylił się nad śladem, wzrokiem szukał kolejnych.

– Są tylko tutaj. Nigdzie więcej ich nie ma. Te ślady to od worka.

– Od worka?

– Tak, na buty założyli worki. Stary złodziejski numer. Dwa leżą tam, w kącie. I tym workiem wytarli też inne ślady butów i podeszwy. Na klatce nie ma ani kropli krwi, sprawdziłem na górze i na dole. – Morozow był naprawdę solidnym policjantem.

W sypialni story były zaciągnięte, panował półmrok. W łóżeczku po prawej stronie leżała mała postać przykryta poduszką.

– Dziewczynka, ze trzy latka, uduszona we śnie.

Głos Morozowa był twardy, ale słychać w nim było wzbierającą wściekłość. Pragnął dopaść zabójców. Siostrzenica Morozowa miała niedawno drugie urodziny. Razem to opijali.

Andrzej wzdrygnął się, widząc wystające spod poduszki mysie ogonki włosów. Dobrze że przynajmniej zginęła we śnie, może nawet nie zdążyła się wystraszyć.

Na środku pokoju wybebeszona, rzeźbiona w esy-floresy dębowa trzydrzwiowa szafa, wyrzucone koszule i suknie, oderwana tylna ściana i w głębi rozwarte żelazne drzwiczki. Sejf. Czym go otworzyli? Wytrych, narzędzia, nie na siłę. Ktoś znał się na robocie i wiedział, gdzie szukać, bo meble dziecięce były nienaruszone.

Za to salon wyglądał, jakby w nim przeszedł huragan. Prawie wszystko było pootwierane, ale nie dało się dostrzec śladów zniszczeń. Nikt tu bezmyślnie nie rozbijał mebli, szuflady przetrząśnięto w poszukiwaniu tajnych schowków i biżuterii. Zabrali wszystko, co miało dużą wartość i co łatwo było spieniężyć. Obrazy, beznadziejne romantyczne landszafty z zachodami słońca, niewiele warta masówka – nieruszone. Brali, co można stopić i sprzedać. Typowe.

Sypialnię państwa domu przeszukano mniej dokładnie. Tylko wybebeszyli ciemnoorzechowe komódki przy łóżku.

Pan domu, łysiejący, z czarnymi bokobrodami leżał przewieszony przez skraj wspartego na lwich łapach łoża. Głowa zwisała mu jak u lalki. Też jedno cięcie. Tylko jego żona zginęła od innego ciosu zadanego z dużą siłą. Zwykły nóż kuchenny wbity w serce. Fachowe uderzenie.

To była robota profesjonalistów, nie zostawili nic – zegarków, biżuterii. Na dłoniach małżonków ślady otarcia po zdarciu obrączek. Zaś małego pistoletu z rączką z masy perłowej spod poduszki nie ruszyli. Jak widać, pan domu obawiał się napadu, ale nie na wiele mu się przydała ta ostrożność.

Gabinet porządnie przeszukano, szuflady z ciężkiego biurka wyrzucono na gruby, zielony dywan.

– Był rejentem – powiedział Morozow podążający za Andrzejem jak cień.

– Rejentem, to ciekawe. Mógł mieć pieniądze klientów. Warto sprawdzić. Weźcie kogoś do pomocy, tylko gramotnego. Może Mondrzejewski i Tomaszewski? Niech uporządkują i przejrzą księgi. Może coś wygrzebią, tylko ostrożnie. Rejent z takiej kamienicy musiał mieć koneksje.

Tomaszewski był jak terier, wątku raz znalezionego nie odpuszczał. Jeśli ktoś ma coś znaleźć w papierach porozrzucanych po podłodze, to on. A Mondrzejewski niech się uczy.

Rozległo się ciężkie tupanie na klatce.

– Lekarz, wasze błagorodie – zawołał stójkowy.

Doktor Wilmowski przepchnął się przez drzwi. Ale nawet nie zdążył otworzyć ust, gdy z klatki dobiegł ich dziki kobiecy wrzask.

– Antoś! Helenka!

Na dole stróż szarpał się ze smukłą osóbką w szarym płaszczu i kapelusiku, spod którego wylewała się fala brązowych loków. Kobieta pchnęła stróża, wcześniej kopnąwszy go w kostkę, i wdarła się na schody. Stójkowi nie mogli jej utrzymać.

– Puśćcie mnie do moich dzieci! Co się z nimi stało? Złaź z drogi, łajdaku! – Z fiołkowych oczu za okrągłymi okularkami błyskały wściekłe ognie. – Już, zjeżdżaj z drogi.

Zderzyła się z Andrzejem, który podskoczył do progu, i trochę ją to wyhamowało.

– Pani jest matką tych dzieci? – zapytał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– No, nie – odparła lekko zaskoczona panienka. – Ale prawie.

– To kim pani jest i co pani tu robi?

– Magdalena Kosakówna, opiekunka dzieci, guwernantka. Co tu się dzieje? Żądam wyjaśnień. Chcę widzieć dzieci.

– Gdzie pani była wczoraj i ostatniej nocy?

– Co się stało? Niech pan mnie puści do Antosia i Helenki.

– Ja tutaj zadaję pytania. Więc pytam, gdzie pani była ostatniej nocy?

Pod ostrym spojrzeniem Andrzeja panienka wyraźnie oklapła.

– To był czwartek. Zawsze w czwartek mam wychodne. Idę do siostry na Wołową[6] i tam nocuję. Siostra mieszka z mężem.

– Kim jest mąż?

– Szymon Małachowski, przedsiębiorca budowlany.

Nazwisko nie było obce Andrzejowi. Firma Małachowskiego budowała drogi publiczne, parę razy dostał bardzo intratne kontrakty rządowe.

– Zawsze we czwartki nocuje pani u państwa Małachowskich? – dociekał Andrzej.

– Kiedyś nie zawsze, ale ostatnio tak. Siostrze urodził się synek. Lubię się nim zająć i ostatnie miesiące to już każdy czwartek u niej. Ale czemu nie mówi pan, co z Antosiem i Helenką? Gdzie oni są?

– Nie żyją.

Ku zaskoczeniu Andrzeja panienka nie wybuchła płaczem, nie zemdlała, nie zaczęła wrzeszczeć. Stała jak osłupiała i nic do niej nie docierało.

– Zajmij się panią Morozow – powiedział, wracając do splądrowanego mieszkania.

Gotówka i biżuteria. No tak, to był główny łup bandytów. To przepada bez śladu. Chodził od pokoju do pokoju i nie mógł znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Czas przesłuchać świadków. Jednak nim zdążył cokolwiek zrobić, znowu jak duch pojawił się Morozow.

– Proszę na słóweczko, wasze błagorodie.

Przeszli do salonu, gdzie przynajmniej nie było trupów.

– No, co się dzieje, Morozow?

– Dobrze, że wasze błagorodie zajmuje się tą sprawą, już się obawiałem, że dadzą ją Malinowskiemu.

No tak, zwykle sprawami pospolitych morderstw wśród polskich mieszczan zajmował się Malinowski. Andrzejowi dawano sprawy z Rosjanami.

– No i?

– Bo to nie pierwszy raz.

– Co nie pierwszy raz? – Andrzej nie wierzył własnym uszom. Przecież o podobnie drastycznym morderstwie musiałoby być głośno. W końcu Warszawa to małe, spokojne miasto, nie jakaś Łódź czy Piter, stolica imperium, gdzie na nowych przedmieściach trup się gęsto ściele.

– Bo te poprzednie to byli, panie poruczniku, Żydy i taki jeden.

Żydzi. To wiele wyjaśniało. O morderstwach na Żydach nie mówiło się dużo. Kogo obchodzi, że jednego parcha mniej? Tak rozumowało naczalstwo. Tak uważali polscy prystawi. Zresztą i gmina żydowska nie lubiła carskiej policji. Oni mieli swoją dintojrę[7] i wszystko było szyto-kryto.

– Jacy Żydzi i jaki znów jeden?

– No Żyd, taki ze Śliskiej. Ni to adwokat, ni to lichwiarz. On, żona, służąca i czworo dzieciaków. To było w maju. Wyglądało tak samo jak tutaj. Przy drzwiach służąca, poderżnięte gardło, oni zabici w łóżkach, jedna mała na korytarzu, pewnie też usłyszała hałas. Pełno krwi, a śladów żadnych. Węszyłem za tym…

– Czemu?

– Kahał daje tysiąc cełkowych[8] nagrody za znalezienie sprawców.

Tak, to mogło zachęcić Morozowa. Dwuletnie pobory.

– Ponoć w domu było dużo złota od jednego klienta. Nikt się o nic nie upomniał. Jak temu adwokatowi było? Jagiełło albo Kościuszko…

Teraz Andrzej sobie przypomniał. Coś to tym słyszał. Mecenas Łokietek. Żydzi lubili historyczne nazwiska. To było w maju.

– A ten „taki jeden”?

– To nie nasz rewir, Ochota. Jakiś lewus, żulik. Też zarżnięty, on i dziewucha ze wsi, ponoć jakiś łup zniknął.

– Czemuście mi nic nie mówili?

– To sprawy Malinowskiego, zresztą do dziś nie widziałem związku. Morderstwa jak morderstwa. Wasze błagarodie wie, jak jest, pracy nie brakuje, człowiek nie wie, którą ręką ma się podetrzeć.

Ech, te kwieciste rosyjskie wulgaryzmy. Andrzej uwielbiał ich melodię. Uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy w tym ponurym dniu.

– Dobra robota, Morozow. Pogadamy o tym, jak skończycie przesłuchiwać lokatorów. Idźcie już, muszę to przemyśleć.

Wrócił do doktora. Wilmowski uważnie przyglądał się ofiarom.

– Coś dziwnego, doktorze?

– Świetne cięcie, sam bym tak nie potrafił. Ręka rzezaka.

Rzezak. No, na taki pomysł by nie wpadł. Choć w sumie też możliwe. Dobry koszerny rzezak potrafi poderżnąć gardło krowie jednym cięciem. Co prawda, krowa jest zwykle wtedy ogłuszona. Tym niemniej warto będzie popytać przy rzeźni na Pradze.

– Niech pan sprawdzi, doktorze, czy dziewczyna była dziewicą.

– Dobrze. Już teraz? A po co?

– Nie wiem, nie pali się, ale to może być ważne. I wszystko, co wyjdzie przy sekcji. Cokolwiek nietypowego.

– Znam swoją robotę, poruczniku.

– Oczywiście, przepraszam, panie doktorze. To taka cholernie obrzydliwa sprawa. Te szkraby. A swoją drogą, słyszał może pan, doktorze, o adwokacie Łokietku?

– Chyba nie żyje, nic więcej nie wiem.

– Niech pan sprawdzi, kto robił obdukcję zwłok i co jest w protokole. To może być ważne.

– Aha, sprawdzę. Jak patrzę na to cięcie, to przypomina mi się Pyrzak i jego służąca.

– Pyrzak?

Czyżby ten żulik, o którym mówił Morozow?

– Zwykle takimi się nie zajmuję. Pyrzak to był dość znany na Ochocie paser. Zabito go ze dwa miesiące temu. Wezwano mnie przypadkowo, bo mieszkam obok. Bardzo to podobnie wyglądało. Oboje z poderżniętymi gardłami.

Andrzej poczuł, jak mu się włosy jeżą na karku. Czyżby w mieście grasowała szajka morderców – rzeźników. Jak się prasa dowie, nie chciałby być w skórze naczalstwa.

– Panie doktorze, spotkajmy się wieczorem. Podjadę do pana na Grójecką. Muszę wszystko spisać. Te sprawy wydają mi się powiązane.

– Jak pan chce, poruczniku, po szóstej będę w domu. Myśli pan, że to ten sam sprawca?

– Kto wie. Teraz muszę przesłuchać mieszkańców, może ktoś coś widział.

 

[1] Piter (pot. z ros.) – Petersburg.

[2] Park Aleksandrowski – obecnie park Praski.

[3] Koszyki – obecnie ulica Koszykowa.

[4] Ekskluzywny dom mody Hersego został otwarty w 1868 r.

[5] Czornyj wchod (ros.) – drzwi dla służby, wychodzące na inną klatkę, którą noszono węgiel, stąd nazwa.

[6] Wołowa – obecnie część ulicy Targowej.

[7] Dintojra (jid.) – sąd żydowski.

[8] Cełkowe (z ros.) – ruble.

Plan miasta i przypisy na końcu tekstu

Poniedziałek, 4 maja 1925r.

 

Bródno map

A. Kupniewski Map – Pętla tramwaju 21, w górnym rogu szkoła kolejowa

Andrzej Zaleski telepał się tramwajem 21 do pętli na Wysockiego. Nieliczni o tej porze pasażerowie wysiedli przy warsztatach kolejowych i teraz w wagonie siedział on, jakaś babina, pewnie jadąca do jednego z domków na Ustroniu, i starszy konduktor.

Rano z pocztą przyszła wiadomość od Michała, która skłoniła go do tej podróży „Przyjedź koniecznie do mnie do szkoły. Mamy problem i może twoje umiejętności nam pomogą, sam nie daję rady. Michał”.

Jego stosunki z przybranym synem Michałem były napięte. W 1892, po śmierci rodziców Michała, chłopów z rodzinnego Białaczowa, w opoczyńskiej epidemii cholery, Andrzej adoptował ojcowego chrześniaka i zajął się nim formalnie. Już wcześniej, zgodnie z ostatnią wolą swego ojca, zabrał chłopca do Warszawy i dbał o jego wykształcenie. Michał skończył szkołę kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, a że miał talent matematyczno-techniczny, potem Instytut Politechniczny w Petersburgu. Młody inżynier praktykował w Belgii. Wybuch wojny, a potem rewolucja, przerwały kontakt prawie na 5 lat. W wolnej Polsce ich drogi się rozeszły.

Sam Andrzej nie bardzo potrafił się odnaleźć. Początkowo, jak wszyscy, był pełen entuzjazmu. W czasie wojny bolszewickiej, z oddziałem zebranym po stepach Rosji i Ukrainy, przedarł się pociągiem do Kijowa. Dostał dowództwo batalionu, ale dość szybko go odsunęli. Legionowi dowódcy i hallerczycy nie lubili socjalistów rosyjskich i zapamiętano mu czerwono-zieloną1 flagę na lokomotywie, gdy wjeżdżał do miasta. Po wojnie bolszewickiej wrócił do policji.

To było jego przeznaczenie, świat, który lubił. I co tu dużo ukrywać, był w tym dobry.

Niestety, okazało się, że były carski policjant, nie jest dobrze widziany. Siedział w wydziale finansowo-gospodarczym, jako zastępca komisarza, kilka stopni niżej, niż wskazywałaby jego przedwojenna ranga, wszak odpowiednik podpułkownika żandarmerii. Nie miał o to żalu, szkoda mu było służby czynnej. Tylko i tam długo się nie utrzymał. Wypchnięto go do policji rzecznej. Ot, uczestniczył w oględzinach trupów, dokumentował wypadki, od wszelkiej roboty trzymali go z daleka. Gdy rok temu odezwał się bark, uszkodzony w akcji jeszcze w 1890, chętnie skorzystał z okazji do emerytury, ze względów zdrowotnych. Uścisnęli mu rękę, na odchodne dali Virtuti Militari za to przebicie się do Kijowa i szybko o nim zapomnieli.

Michał zaś, w nowej rzeczywistości, czuł się jak ryba w wodzie. Odbudowywał i rozbudowywał zniszczoną przez wojska zaborców infrastrukturę kolejową, realizowano jego projekty inżynierskie. Fotografował się i z narodowcami z ZLN2 i z byłymi pepeesowskimi legionistami gromadzącymi się wokół Piłsudskiego. Niedawno został też dyrektorem nowej szkoły kolejowej3.

Kłócili się z Andrzejem o różne sprawy – nieprzeprowadzoną reformę rolną, sprawiedliwość społeczną, losy ludzi pod zaborami. Michał uważał, że podstawowy obowiązek państwa to budowa nowoczesnej Polski – usunięcie zniszczeń wojennych, a tych, szczególnie na kolei, nie brakowało, rozwój gospodarki. Na zadbanie o biedotę, która wciąż stanowiła prawie 80% społeczeństwa, a którą wyniszczyła inflacja i niedawna reforma walutowa4, przyjdzie czas potem.

Andrzej był wierny swym socjalistycznym przekonaniom. Jego zdaniem na krzywdzie i biedzie silnego państwa zbudować się nie da. Choć, po doświadczeniach rosyjskich, od komunistów trzymał się z daleka.

Widywali się z Michałem coraz rzadziej. Czasem, siedząc w domu na Ząbkowskiej, ze swą żoną Anisą i dwoma kotami, Andrzej czuł się okropnie samotny i niepotrzebny. Tak więc list od syna wywołał w nim radość, pomieszaną ze złością – bo, z jednej strony, jeszcze go potrzebują, z drugiej zaś, odzywają się tylko wtedy, kiedy mają kłopot. Nie lubił też mieszać się do spraw policji. Jest prawo, jest policja od jego pilnowania. Cywile niech trzymają się przestrzegania przepisów.

Tym niemniej, wskoczył w niedawno uruchomione „oczko” – jak od numeru nazywano tramwaj 21 – i już dojeżdżał do pętli. Cisza i pustka na Wysockiego kontrastowały z pracą wrącą w warsztatach kolejowych, tam przy Białołęckiej. Wiosenny dzień był szary i chłodny. Bruk był mokry od deszczu, a słupy trakcyjne odbijały się w taflach kałuż. Nacisnął głębiej kapelusz i kuląc się od chłodu poszedł w kierunku szkoły i bursy, błyszczących zza drzew klinkierową elewacją i cynowymi parapetami.

Coin photo

Pilsudski moustache on a coin

Stary woźny poznał go bezbłędnie.

– Dzień dobry panie komisarzu. Do dyrektora?

– Dzień dobry panie Wojciechu, jaki ja tam komisarz, emeryt jak i pan. – Andrzej przygładził siwe wąsy, w których osiadły kropelki rosy. Nosił się z duchem czasu, „na Dziadka”.

Wspiął się na górę. Zapukał do znajomych drzwi.

– O, dzień dobry, panie komisarzu – starsza pani pilnująca spokoju Michała i prowadząca całą korespondencję szkoły, uśmiechnęła się smutno, okulary skrywały zaczerwienione oczy.

– Dzień dobry pani Janino, ależ pani do twarzy w tej modnej fryzurze.

– Komplemenciarz z pana, komisarzu. – Zarumieniła się. – Dyrektor czeka.

Wszedł do umeblowanego nowocześnie gabinetu. Metal i szkło, czarne drewno. Szkoła kolejowa to w końcu symbol nowoczesnej Polski. Mapy i wykresy ukazywały rozwój kolei w ostatnich latach, ogromny wysiłek powojennej odbudowy i spajania ziem różnych zaborów.

– Witaj, ojcze. – Michał poderwał się i uścisnął Andrzejowi rękę.

– Witaj, Michale, przypomniałeś sobie o mnie, co?

– Wiesz jak to jest w robocie, jak mówiliście za cara „podetrzeć się nie ma kiedy”. Odbudowa idzie pełną parą, a ta szkoła pochłania resztę wolnego czasu. Dobrych kadr trzeba nam jak powietrza, a tu jeszcze ta sprawa. Boję się, że za tymi kradzieżami może kryć się coś gorszego.

– Może wyrazisz się jaśniej. – Andrzej usiadł i z uśmiechem wziął filiżankę mocnej herbaty z rąk pani Janiny.

Michał poczekał, aż drzwi się zamkną i spokojnie kontynuował.

– Od kilku miesięcy mamy plagę drobnych kradzieży, głównie złote łańcuszki, medaliki i pieniądze. Nikogo nie złapaliśmy, ale to uciążliwe. Zebrało się strat na ponad pięćset złotych.

– Pięćset – mruknął Andrzej – ładny pieniądz.

– Tak, a ostatnio pani Janinie ktoś zdjął z ręki złotą bransoletkę, jeszcze po prababci, biedaczka ciągle płacze. Duża sprawa.

– Co na to policja? To chyba ich rzecz.

– Wiesz, my jesteśmy w takim dziwnym miejscu. Podlegamy pod kolejową XVIII5, a dla nich „towary, urządzenia kolejowe, pasażerowie to priorytet”, szkoła ich mało obchodzi. Zaś w XXV na taki problem tylko machnęli ręką. Teraz komunistów tropią, co tu na Annopolu i w fabrykach się mnożą. Niesłychane, agitują nawet wśród kolejarzy. Zaś na Bródnie kryminaliści nie próżnują. Niemal każdego dnia kogoś z poderżniętym gardłem znaleźć można. Dla policji nasze kradzieże to drobiazg. Ja zaś, po pierwsze nie mam czasu…

– A po drugie, nie lubisz się bawić w śledczą robotę. Pamiętam, pamiętam. – Andrzej uśmiechnął się na wspomnienie o nieudanych próbach wciągnięcia Michała w policyjne zadania. – Opowiadaj więc ze szczegółami, co i jak, po kolei, po inżyniersku.

– Zaczęło się cztery miesiące temu. Antkowi z kursu przygotowującego do studiów inżynierskich zginął duży złoty krzyżyk, prezent od chrzestnego. Jeszcze w tym samym tygodniu w VIIIa zginęło 10 złotych, a w IXa złoty sygnet, co go chłopak na chwilę zdjął w łazience. Od tego czasu nie ma tygodnia bez dwóch, czy trzech takich kradzieży. Bardzo zmyślne. Po gimnastyce ktoś zauważa brak złotego medalika, z kieszeni ginie dwuzłotówka. Ogłosiliśmy, by oddawać do depozytu, ale zaraz następnego dnia zginęły stamtąd dwa złote łańcuszki.

– Skradziono wszystko, co oddano w depozyt?

– Nie, srebra i zegarków nie ruszono, tylko złoto. Kiedy zaś zginęła bransoletka pani Janiny, postanowiłem zwrócić się do Ciebie. Jesteś na emeryturze, ale może takie małe ćwiczenie policyjne Ci nie zaszkodzi.

Andrzej chrząknął. Nie lubił, gdy wypominano mu emeryturę i gdy mówiono o jakimkolwiek śledztwie jako o rozrywce. W pracy policjanta nigdy nie wiadomo co skończy się tragedią. Pamiętał jak na wsi pod Kijowem tłum zabił wiejskiego głupka za podkradanie jajek. Z jego doświadczenia, młodzi chłopcy potrafią z równą brutalnością wymierzać sprawiedliwość po swojemu. Sprawą trzeba się zająć.

– Dobrze, pogadam z chłopakami. No i z panią Janiną oczywiście. Za dwa, trzy dni powiem ci co się dzieje. Aha, daj mi też przepustkę na miesiąc do warsztatów, tam mogą być powiązania.

Po prawdzie wątpił, że akurat u kolejarzy znajdzie jakiekolwiek ślady, lecz okazji posiedzenia w warsztatach, wdychania znowu zapachu smaru i kutego metalu, popatrzenia z bliska na wagony i parowozy, tej przyjemności odmówić sobie nie potrafił. Jak dla typowego dziecka XIX wieku, kolej i przemysł były jego miłością. Dzięki kolei schwytał najważniejszego w swym życiu złoczyńcę. To pociąg pancerny przywiódł go z powrotem do kraju. A kto wie czy taki emeryt jak on, będzie mógł kiedyś jeszcze zanurzyć się w trzewiach hal mechanicznych?

Czwartek, 7 maja 1924r.

Przez kolejne dni Andrzej chodził po szkole, rozmawiał z uczniami, nauczycielami, woźnymi, pracownikami szkolnych warsztatów, zajrzał i do zakładów. Kolejarze chętnie z nim gadali, czuli prawdziwą pasję. Potrafił wejść w rolę niegroźnego starszego pana, wzbudzającego zaufanie. Ze starszymi wypalił papierosa, z młodszymi pogadał o domu i szkole, z robotnikami posiedział w warsztatach, z nauczycielami wypił herbatę, z woźnymi, po godzinach, kieliszek starki ze swojej piersióweczki. Nie spieszył się. Notatki robił po rozmowie, nie lubił gdy rozmówca widział, że coś pisze. To rozpraszało.

– Jak ci idzie? Widzę, że Michał wciągnął cię mocno w tę swoją sprawę. – Zapytała Anisa trzeciego dnia, gdy wrócił później niż zwykle. Tramwaje już nie kursowały i musiał tłuc się dorożką. – Przemęczasz się.

– Nie rób ze mnie starego dziada. – powiedział z uśmiechem głaszcząc czarne futro Morusa. Kot skorzystał z jego powrotu do domu, by wskoczyć na kolana i dopominać się pieszczot. – Daję radę. Podejrzewałem wpierw, że chłopaki grają w karty z miejscowymi i przegrywają. Ale to niespójne z ginącymi przedmiotami. Gracz nie pogardziłby srebrnym ryngrafem czy zegarkiem. Tu zaś giną tylko pieniądze i złoto.

Anisa postawiła przy nim talerz z jego ulubionymi tatarskimi pierożkami z baraniny. Wiedziała, że gdy pracuje, lubi przekąsić, wtedy nie chce odrywać się od myślenia na jakąś wspólną kolację. Wolał siedzieć w swoim miękkim fotelu, w łagodnym świetle lampy. Głaskał kota i czasem notował.

Piątek, 8 maja 1925r.

Nazajutrz na Ząbkowskiej Andrzej przeciskał się przez poranny tłum Żydów wychodzących z koszernych jatek, gospodyń dźwigających kosze zakupów z Bazaru Różyckiego, robotników idących na Kawęczyńską, podróżnych spieszących między dworcami, wozów wyładowanych towarem ciągnących z hukiem po bruku. W nos uderzały zapachy chały, smażonej cebuli, spoconych ciał, końskiego moczu.

Z ulgą skręcił w zieloną Tragową. Parasole szpalerów drzew chroniły przed majowym słońcem i tłumiły gwar ulicy. Jednak tłum przy Dworcu Wileńskim, był nie mniejszy niż przy bazarze, a gdy zobaczył „oczko”, pozostało mu wiszenie na stopniach. Tramwaj był nabity robotnikami fabrycznymi pachnącymi smarem i tytoniem lub mydłami z nowych zakładów Schichta6. Kilku kolejarzy w mundurach patrzyło z góry na robociarską brać. Oni byli prawdziwą elitą. Przy Konopackiej i Szwedzkiej rozluźniło się nieco, a gdy brukowana Białołęcka zastąpiła asfalt Odrowąża, w tramwaju było już praktycznie pusto.

Michał czekał nań niecierpliwie.

– I co odkryłeś ojcze? Co się dzieje?

– Co, to jest jasne, na razie tylko nie wiem kto i dlaczego.

– Co niby, jest jasne?

– No modus operandi7. Działa u was dwóch, lub trzech, kieszonkowców. Metody klasyczne, kradzież w tłumie, jeden odwraca uwagę, drugi kradnie. Albo, gdy chłopcy mają coś innego na głowie. Ktoś ma bardzo zręczne palce. Posłuchaj opowieści pani Janiny: „Uczniowie wchodzili na apel klasami, pod przewodnictwem nauczycieli. Wtem mały Janek z VIIIb się potknął i zrobił się tłok. Starsze klasy ze śmiechem pchały się naprzód, młodsi piszczeli. Podbiegłam by pomóc, długo to nie trwało. W czasie przemowy dyrektora coś mi nie pasowało. Wychodzę z sali, a tu bransoletki nie ma. Panie komisarzu, była w mojej rodzinie od stu lat, za wojen napoleońskich pradziadek przywiózł ją dla narzeczonej, z samej Hiszpanii.” Popłakała się. Oni, moim zdaniem, działają pod wpływem chwili. Occasio facit furem8

– Straszne, kieszonkowcy w szkole kolejarskiej. Pomyśl, kiedyś zostaną kolejarzami i będą okradać pasażerów. Nie możemy do tego dopuścić. Złap ich, ojcze.

– Powiedz, czy któremuś z twoich chłopaków możemy zaufać?

– Uczniowi? Edek Popławski i Julek Mazur są zastępowymi, starzy harcerze, ręczę za nich. Myślę też, że Antek Poświatowski jest poza podejrzeniami. Ziemiańska rodzina z tradycjami, rodzice regularnie przysyłają mu pieniądze, po co by mu to było? Dorabia już w warsztatach, bardzo zdolny, no i jemu pierwszemu skradziono złoto. O innych, podpytaj wychowawców.

– Gotów jesteś wydać parę złotych na złapanie sprawców?

– Ile? – Michał nie słynął ze szczodrości.

– Będę potrzebował pomocy z Bródna. Znam dwóch takich. Zapłacisz im teraz po pięć złotych, a po tygodniu, jak dostarczą wyniki, po piętnastaku. Zadanie na wieczory.

– Razem cztery dychy, niemało, ale może być. Ty tu znasz kogoś?

– Kiepski byłby ze mnie policjant, jakbym pomocników na Bródnie znaleźć nie potrafił. Znam takich cwaniaków. Mieli robotę na Szmulowiźnie, ale fabrykę zamknięto po podniesieniu podatków i są bezrobotni. Gotowy grosz im się przyda. Z normalną policją by nie współpracowali, ale dla mnie zrobią co trzeba. Teraz pogadam z tym Edkiem i Julkiem.

– Z Antkiem też?

– Póki co, wolę tylko harcerzy.

– Jak sobie chcesz, masz wolną rękę. Ci, co ich zatrudniasz, jakoś się nazywają?

– Wystarczy ci, jak będziesz wiedział, że to Stasiek i Benek.

– Benek, żydek?

– Żyd, sprytny chłopak – Andrzej nie lubił antysemickich odzywek Michała.

– Dobra, dobra, twoi ludzie.

Andrzej wydał instrukcje, porozmawiał z chłopakami. Znowu czekał. W robocie policyjnej, czekanie to często najtrudniejsza i najważniejsza rzecz.

Wtorek, 12 maja 1925r.

Edek i Julek przyszli z raportem we wtorek. Solidne, harcerskie typy.

– Panie komisarzu – zaczął Edek – działaliśmy zgodnie z poleceniem. Tu jest lista wszystkich, co wychodzili wieczorem z internatu. Spisane kiedy i co robili, póki nie przekazaliśmy ich pana chłopakom z Bródna.

Andrzej przyjrzał się liście: Antek Poświatowski i Franek Kowalski z ostatniej, Paweł Boruc z dziewiątej, Wojtek Łyńka z ósmej, ci regularnie, pozostali najwyżej raz, łącznie z dziesięć osób. Antka widziano całującego się z ładną kobietą, Franka czekającego pod bazarkiem Kobuszewskiego9 na gimnazjalistkę. Paweł zawsze wsiadał do tramwaju, czujnie oglądał się za siebie, więc dalej go nie śledzili.  Wojtka przekazali Staśkowi w uliczkach Bródna. Tak to wygląda. Popytał jeszcze o drobiazgi, kazał dalej obserwować.

Gdzież to mógł jeździć Paweł? Oglądał się? Czyżby sprawdzał, czy ktoś go nie śledzi? Znaczy się, Andrzej sam musi wziąć się do roboty.

Czwartek, 14 maja 1925r.

Dla starego policyjnego wygi śledzenie chłopaka nie było żadnym problemem. Kto by zwrócił uwagę na dziadka w spranej bluzie byłego pracownika gazowni, czyściutkiego emeryta, który stoi obok ciebie na przystanku? I nikogo nie zdziwiłoby, że wysiada przy Szwedzkiej, wszak w okolicy zakładów przemysłowych nie brakuje. Paweł szedł spokojnie, aż do budynku zakładów zbrojeniowych i tam rozpromienił się na widok postawnego mężczyzny wychodzącego po fajrancie z fabryki.

– Ah, jakie to szczęście, że dziś wuja spotkałem! – Radosny okrzyk Pawła przeznaczony był wyraźnie dla uszu pozostałych przechodniów.

– Pawełku! Co tam u was na kolei? – Zabrzmiał w odpowiedzi bas robotnika, sądząc z dostatniego ubioru i nowej cyklistówki, co najmniej majstra.

Dopiero uważny obserwator dostrzegłby lekką sztuczność w objęciach zaserwowanych przez „wuja” chłopaka. A ruch ręki, który umieścił niewielki pakiecik w robociarskiej kieszeni umknąłby uwagi nawet wytrawnego agenta. Lecz kto uważa na emeryta grzebiącego końcem laski w rynsztoku i wydobywającego stamtąd z okrzykiem tryumfu dziesięciogroszówkę?

Paweł i robotnik postali razem tylko chwilę. „Wuj” wyraźnie gdzieś się spieszył, a chłopak coś wspomniał o bibliotece i ruszył w kierunku Wileńskiej. Andrzej mógł sobie darować dalsze śledzenie.

„Wuj” chłopaka był mu dobrze znany. Stary pepesowiec. Ale jeszcze bardziej był mu znany tłusty trzydziestolatek o świńskich oczkach, który obserwował obu z fabrycznego tłumu. Czarnek, zwany „Pęcherzem”, szpicel już od przedwojnia, obrzydliwy gość. Paweł i “wuj” to oczywiście socjaliści, konspiratorzy z bożej łaski. Trzeba będzie dać znak Karolowi, że w fabryce mają ogon.

Czyli z tego wątku nici. Teraz cała nadzieja była w raporcie Staśka i Benka.

Poniedziałek, 19 maja 1924r

Z chłopakami z Bródna spotkał się wieczorem, przyjechali do niego na Ząbkowską, oddał im za tramwaj, poczęstował porządną kolacją.

Blondyn Stasiek wyglądał biednie w zniszczonej kurtce, fantazji dodawał sobie czerwoną apaszką i czapką w kratę, ale buty ledwo trzymały się podeszwy. Andrzej sprawdził rozmiar i przypomniał sobie o przedwojennych trzewikach Michała, będą w sam raz. Potężny Benek sprawiał bardziej zawadiackie wrażenie, grał w „Makabim”10, chciał zostać policjantem, niestety wpierw przyjmowali byłych żołnierzy. To Benek był szefem tej dwójki i przygotował raport.

– Dziękuję chłopaki, zrobiliście świetną robotę. Te tropy powinny mnie doprowadzić do rozwiązania. Muszę tylko im się przyjrzeć i posłuchać, co dokładnie planują.

– Dziękuję chłopaki, zrobiliście świetną robotę. Wasz trop powinien doprowadzić mnie do rozwiązania. Muszę tylko im się przyjrzeć, zajrzeć do ich meliny i posłuchać, co dokładnie planują.

– Może to my, panie komisarzu, podsłuchamy, tam trudno się dostać.

– Ale mówiliście, że na dach da się wejść od tyłu?

– Niełatwo, trzeba przyjść już koło trzeciej, gdy ludzie wracają z warsztatów i nikt nie zwróci uwagi. Potem długo czekać. Niewygoda.

– Dam radę i w komisariacie uwierzą łatwiej, jeśli będę naocznym świadkiem.

– Jak pan komisarzu chce, jeśli pomoc będzie potrzebna, to wystarczy sygnał.

– Dziękuję, jutro wtorek, pójdę rano do warsztatów, obejrzę okolicę, zobaczę tę waszą królową, a po południu, jak mówicie, będę na Siedzibnej.

Chłopaki zebrali się niechętnie. Wyraźnie obawiali się o Andrzeja, mimo iż ten tryskał energią i pewnością siebie.

Stasiek zapierał się, butów michałowych brać nie chciał. Wstyd widocznie mu było. Dopiero jak Anisa rugnęła go porządnie, zmieszał się i wdzięczny przypadł całować ją po rękach. Zaleskiemu, aż głupio się zrobiło, takie sprytne chłopaki i ledwo koniec z końcem wiążą. Nie to co on, pan emeryt w czteropokojowym mieszkaniu od frontu i służącą, siedząca gdzieś tam w służbówce przy kuchennych schodach. Cholerne szklane domy im urządziliśmy.

Brodno view

A. Kupniewski rysunek 1940, warsztaty kolejowe i słynna okrągła parowozownia. Puste przestrzenie to wynik bombardowań z 1939r.

Wtorek, 19 maja 1925r.

Rano Andrzej wysiadł z „oczka” i skręcił w brukowaną Palestyńską. W niewielkim, czerwonym, budynku portierni uważnie obejrzeli jego przepustkę, zaraz po wejściu poszedł w prawo. Obsypane świeżymi liśćmi drzewa skrywały drewniany budynek dyrekcji, ale Andrzej zdążał w kierunku ceglanych hal warsztatowych z wielkimi oknami. Tam uczniowie mieli zajęcia i dorabiali na obrabiarkach. Patrzył na dotaczanie mosiężnych części do kotła, naprawianie miedzianej instalacji wodnej w wagonach, popytał się majstrów. Nic. Dopiero ostatnim warsztacie, skąd widać było w całej krasie słynny, okrągły, kształt praskiej parowozowni, jeden z robotników opowiedział mu dziwną historię.

– A wiesz pan, myślelim nawet, że chłopaki kradną. Cuś w karmanach wynosili. Stary Mizgalski, co tu pilnuje, nawet im rewizję zrobił. I wiesz pan, ale się obśmialim. Opiłki, kieszenie opiłkami napełniali. Gadali, że jakieś eksperymenta chimiczne robio.

– Uuuu – przenikliwy gwizd parowozu, wytaczającego się w chmurze dymu i pary z parowozowni, przerwał im rozmowę. Czekali, aż czarne cielsko przetoczy się ze zgrzytem.

– Głupstwo, nawet zamietlim je dla ich na kolejny raz. – Kontynuował robotnik.

– Pamiętacie może, którzy to?

– Kto by tam ich spamiętał. Na pewno wysoki z konopiastą czupryną i mały rudy. Jeszcze dwóch, lebo trzech. Wiela tego.

Ciekawe. Skręcił wśród drzew i poszedł spokojnie do wyjścia przy Kiejstuta. Układało się.

Piosenka Lata dwudzieste

O pierwszej siedział w knajpie u Popielarskiej11 przy oknie i obserwował Białołęcką. Z sąsiedniej sali dobiegał stukot bilarda. Patefon grał głośno „Gdy zobaczysz ciotkę mą, to jej się kłaniaj, ”. Szlagier ośpiewywało ostatnio pół Warszawy, a nogi same przytupywały pod stołem w rytmie foxa.

https://staremelodie.pl/piosenka/1586/Gdy_zobaczysz_ciotke_ma

Zamówił duże piwo i galaretę. Piwko było świeże, delikatnie spienione, nie za zimne, ot w sam raz na wiosenny dzień. Nóżki doskonałe, mocno pieprzne i z solidnymi kawałkami mięsa, a nie nafaszerowane marchewką. Chałka pachniała jak z najlepszej żydowskiej piekarni. Rozkoszował się smakiem i czekał. Na wszelki wypadek położył przy talerzu pięćdziesiąt groszy, by móc wyjść w każdej chwili. Tak, znad kufelka, mógł i parę godzin śledzić co się dzieje na ulicy.

Lecz, jeśli chłopaki byli precyzyjni, zaraz powinna się pojawić. Rzeczywiście. Szejne szikse12, jak opisał Benek. W bródnowskim tłumie płynęła jak królowa, o pół głowy wyższa od przechodniów. Jakże inna od miejscowych, przysadzistych i cycatych blondynek. Smukła, czarne włosy obcięte krótko, zgodnie z modą z najlepszych salonów Warszawy. Malutki fioletowy toczek, harmonizował z takimże płaszczykiem, krótkim, odsłaniającym zgrabne łydki. Jak ona przejdzie błotnistą Oliwską? Poderwał się by przeciąć jej drogę. Delikatnie potrącił, po czym zaczął przepraszać wylewnie, może nazbyt, całować rączki. Dało mu to czas przyjrzeć się jej czarnym oczom, takim, że utopić się w nich można, delikatnym ustom, podbródkowi z dołeczkiem i ostro zarysowanym kościom policzkowym. Prawdziwa piękność, choć jej „dajta już pokój dziadu”, powiedziane chrapliwie, z praskim akcentem, nie świadczyło o wykształceniu. To była słynna Tyczka, bródzieńska zdobywczyni serc.

Jeśli miał jakąkolwiek wątpliwości czy podjął właściwy trop, to spotkanie rozwiało je zupełnie. Na nadgarstku królowej przedmieścia połyskiwała złotem hiszpańska bransoleta pani Janiny.

No tak, już wiedział „kto”, trzeba tylko zidentyfikować całą szajkę i upewnić się „dlaczego?”. Choć już chyba wiedział. Kawałki układanki wpadały na swoje miejsce.

Zgodnie z instrukcjami agentów poczekał do trzeciej. Ulice zagęściły się tłumem wychodzących z warsztatów. Nie było łatwo dostać się na dach piętrowego, niczym niewyróżniającego się, drewniaka przy Siedzibnej. Na szczęście jabłonie kwitły i zasłoniły Andrzeja, gdy mozolnie wspinał się od strony ogrodu. Ułożył się na dachu i wyjął swój stary, policyjny wynalazek. Gumową rurkę z lejkiem na końcu. Wpuszczenie jej przez okno wymagało nie lada akrobacji. Dzięki niej dźwięki z dołu będą biegły wprost do jego ucha.

Piętnaście po dziewiątej, w świetle płonącej regulaminowo lampki numerowej, zobaczył sylwetkę Tyczki. Nie do pomylenia. Obok niej wysoki Antek. Objęci. Chwilę całowali się namiętnie. Zaraz za nimi pojawiła się jeszcze jedna, niska postać w szkolnej kurcie. A potem dwóch zwalistych osobników w płaszczach. Zaskoczenie, bo jednak nie spodziewał się bródzieńskich kryminalistów.

Trzaski drzwi, charczenie, szuranie nóg.

– Macie? – rozległ się przepity głos o praskim brzmieniu.

– Jutro wieczorem szefie, musimy jeszcze rozdrobnić pył i przesypać w woreczki. – to Antek.

– Tylko nie skrewcie, bo… – nieznany mężczyzna zawiesił głos.

Spokojnie, szefie. Antka mundur przecież jak kolejarski, wzbudza zaufanie. Będzie doprowadzał do młodego. On robi za uciekiniera z sowietów, co rodzinne skarby wyprzedaje. Od takiego młodego chętnie wezmą, połaszczą się na zysk – głos Tyczki był niski, powabny – ja będę naganiać.

– Ty szefie i Rudy musicie być obstawą, by komuś nie przyszło do głowy oszukać, wziąć nas na rympał, to duże pieniądze. – Wtrącił Antek.

Andrzej posłuchał jeszcze trochę. Uśmiechnął się. Dokładnie jak dziś się domyślił. Złoty piasek. Stary warszawski numer. Prawie o nim zapomniał. Dobra, czas iść na policję.

Ruszył się, by zwinąć rurę i wtedy poczuł jak zsuwa się z dachu. Nie było czego się złapać. Rozłożył szeroko ręce i nogi by spowolnić ruch. Próbował chwycić rynnę, lecz była pełna mokrych kwiatów i liści, palce mu się ześlizgnęły. Cholera, nie da rady, wyląduje przed samym wejściem, będzie poruta, Antek pozna go i zwieje. Zawalił, cholera, zawalił.

To była ostatnia myśl, nim z łomotem wylądował na ziemi. Dwadzieścia lat temu, to nawet by nie poczuł i jak sprężyna odbił się na równe nogi. Ale lata już nie te. Zabolało ramię, znowu lewe, aż krzyknął. Drzwi otworzyły się z hukiem. Poczuł uderzenie w głowę. Stracił przytomność.

Ocknął się od kopnięcia w żebra. Wokół ciemność. Leżał w wilgotnym błocie. Mięśnie zesztywniały mu od chłodnej ziemi. Czuł jak sznur wbija mu się w nadgarstki, krępuje nogi. Był związany jak baleron. Głowa pulsowała bólem.

– Żyjesz dziadu? – Pochylona nad nim postać wionęła przetrawionym alkoholem. – To się ciesz, bo już niedługo. He, he.

Gdzie ja do cholery jestem? Wytrzeszczył z wysiłkiem oczy. Ceglany mur, zimne błoto, obok ciemne kupy ziemi. W słabym świetle lampki dostrzegł krzyże. Aha, Cmentarz Bródnowski, akurat miejsce na koniec życia.

– Słyszysz? – Znów owionął go smród podłej gorzały i cebuli – To Rudy kopie ci grób.

Przyjemniaczek, nie ma co. Głupio kończy się jego historia. Wyjść cało z rąk kaukaskich przemytników, wymknąć się spod noża żydowskim alfonsom, nie dać się angielskim szpiegom w dalekim Nepalu, przeżyć ostrzał artylerii tureckiej w czasie Wielkiej Wojny, wyrwać się z łap czechosłowaków i bolszewików, a dać się wykończyć nędznym urkom13 z Bródna.

Zgrzyt metalu o kamień. Pogwizdywanie. Za plecami bandyty pojawiła się postać z łopatą.

– No dobra, dziadu…

Świst, wrzask, mlask padających w błoto ciał.

– Piękna noc, panie komisarzu – zabrzmiał spokojny głos Staśka.

Zabłysła latarka. W jej świetle zobaczył jak Stasiek chowa za pazuchę paragraf – ołowianą kulę na sprężynie, straszliwą broń uliczników.

– Pan to prawdziwy meszunge14, komisarzu. Nocne spacery po Cmentarzu Bródnowskim – dodał prześmiewczo Benek, przecinając więzy i stawiając Andrzeja na nogi. – Jak tam głowa?

– Przeżyję – odparł ciężko, powstrzymując siłą woli zawroty i starając się nie czuć straszliwego pulsowania na potylicy. Powoli rozcierał stężałe mięśnie. – Uratowaliście mi życie, chłopaki.

– Oj panie komisarzu, mówiliśmy, że to sami zrobimy. Woleliśmy mieć na pana oko, ale mogliśmy włączyć się dopiero tutaj, gdy Rudy i Edek zostali sami. Nie chcieliśmy zepsuć akcji.

Odprowadzili go do samych drzwi XXV komisariatu. Uściskał ich serdecznie. Tacy w policji pracować powinni.

Młody posterunkowy, pełniący dyżur nocny, obrzucił podejrzliwym wzrokiem porwane i ubłocone ubranie Andrzeja.

– Czego pan sobie życzy?

– Muszę rozmawiać z komisarzem Rylskim. Połączcie mnie proszę, powiedzcie, że major Andrzej Zaleski ma pilną sprawę.

Połączono go natychmiast, na młodym glinie szarża zrobiła wrażenie.

– To ty Andrzeju? Już myślałem, żeś o starym druhu zapomniał. Wpadłeś do mnie na kieliszeczek starki? – W słuchawce huknął radosny głos Rylskiego.

– Dzisiaj niestety służbowo. Przyjedź, proszę, do komisariatu. To pilne.

Komisarz Rylski, gładząc gęste siwe włosy, wysłuchał uważnie opowiadania Andrzeja, od czasu do czasu, zadając celne pytania.

– Faktycznie nietypowa sprawa. Szajka, to starzy znajomi z Bródna. Ten szef, to oczywiście Czarny Julek, Tyczka, panna Izabella, to jego była flama. Rudy, to Rudy Kosa, już niejednego smykiem przeciągnął. Wasi chłopcy wdepnęli w paskudne towarzystwo. Musimy natychmiast działać, bo nie wiadomo, jak długo chłopaki przeżyją. Samego wkładu złota za sześć stówek, gotowy towar sprzedaliby za co najmniej trzy tysiące. Czarny Julek nie będzie się takimi pieniędzmi dzielił.

– Dobra, to do roboty.

– O nie Andrzeju, ty do domu i do łóżka, dorożka czeka. Od roboty jest Policja Państwowa.

Chciał dyskutować, ale po próbie gdy gwałtownie wstał, zakręciło mu się w głowie tak, że do dorożki musieli go sprowadzić. W domu Anisa na widok poturbowanego Andrzeja załamała ręce, ale nie pisnęła złego słowa. Opatrzyła mu bark, nadgarstki, kostki, przykładając maść pachnącą stepowymi ziołami. Napoiła go obrzydliwie gorzkim wywarem, rozpoznał smak kory wierzbowej i kwas cytryny. Obejrzała guza z tyłu głowy i machnęła lekceważąco ręką. Nawet nie pamiętał jak zasnął.

Środa, 20 maja 1925r.

Następnego dnia po południu Andrzej siedział w gabinecie Michała. Bark miał opatrzony, syn nie zauważył nawet obrażeń ojca.

– Powiedz, o co właściwie chodziło? – niecierpliwił się Michał.

– Numer jeszcze z czasów imperium. Sprzedają złoty piasek. W normalnych woreczkach z bankowymi pieczęciami. Tylko, że w woreczkach złoto jest tylko na wierzchu, a pod spodem opiłki miedziane.

Woreczki mają pewnie jeszcze z banku Rosji, kazionne15. Niejeden dał się na to nabrać. Okazja kupić złoty piasek, za pół ceny. Teraz ludzie też się boją o losy nowej złotówki i chętnie czegoś bezpiecznego poszukają. Sierota, uciekinier z sowietów, wyprzedaje majątek rodziców, pomaga mu dobry, polski kolejarz. Historia wyciskająca łzy i wabiąca amatorów łatwego zarobku. Dlatego kradli złoto i pieniądze, by mieć na tę górną warstwę. Gdybym wiedział, że chłopaki wynoszą z warsztatów opiłki, to wcześniej bym zrozumiał, co planują.

– Nie mogę uwierzyć, że to Antek. Taka ziemiańska, patriotyczna rodzina, pieniędzy sporo mu posyłali. Gotów byłem za niego zaręczyć – Michał nerwowo pocierał dłonie i wykręcał palce.

– Zakochał się, a taka miłość kosztuje. Izabella, zwana Tyczką, piękna kobieta. Owinęła chłopaka wokół palca. Najpierw wyciągnęła z niego wszystko, co mu rodzina posyłała i co dorobił w warsztatach. Wiesz, ile kosztuje taki płaszczyk? – ze dwie stówki. Jak już był goły, chciała go rzucić. Wtedy Antek zalazł Wojtka Łyńko, biedaka, co ma zręczne palce. Omamił sutym udziałem. „Podzielimy równo na trzy, dostaniesz tysiąc złotych”. Dla piętnastolatka to fortuna. Razem podszkolili się i kradli. Benek był świadkiem, jak Wojtek wyciągnął pugilares urzędnikowi kolejowemu.

– Ukradł, na ulicy? – Michał poczerwieniał i prawie krzyknął.

– Nie, oddał go, wsuwając w inną kieszeń, dowcipniś. Robota majstersztyk, chłopak ma w rękach talent. Plan był prosty. Pieniądze wydane na złoto, złoto starte na opiłki. Miedź na spód. Miłość jest ślepa i głupia, choć pomysłowość wyzwolić potrafi.

– Co się stanie z chłopakami?

– Znam komisarza Rylskiego, da im szansę. Twoje chłopaki są przerażeni, sypią równo, pomogli policji odzyskać skradzione złoto i pieniądze. Czeka ich więzienie, ale łagodny wyrok za współpracę. Może trafią z dala od prawdziwych urków.

– Szkoda Antka, zmarnował się przez dziewczynę.

– No wiesz Michał – Andrzej żachnął się – nikt go nie zmuszał, by okradał kolegów. Nauczka teraz, póki młody, da mu szansę na otrzeźwienie. Z bogatej rodziny jest, nie zginie. Przynajmniej pani Janina odzyska bransoletkę, widziałem ją na ręce u Izabelli. Widać twój Antek nie dołożył jej do puli, ale potraktował jako osobisty prezent dla kochanki. Wojtek, który ściągnął bransoletę, nawet o tym nie wiedział. Ale to Wojtek będzie musiał sobie poradzić z wyrokiem na koncie. Antek wciągnął go, a dla dzieciaka szkoła kolejowa to była życiowa szansa. Z takimi palcami byłby świetnym mechanikiem. Bez pomocy rodziny i państwa Wojtek znajdzie się na marginesie życia.

– Masz chyba rację ojcze. Wojtkowi państwo i rodzina nie pomogą. Oni nie, ale my możemy. Warto zainwestować parę setek. – Michał sięgnął po czarną słuchawkę telefonu. – Pani Janino, niech mnie pani połączy z mecenasem Śmiarowskim16.

Andrzej patrzył na syna, naprawdę zaskoczony.

 

Bródno i Praga 1925

Przypisy

1 – czerwono-zielona flaga eserów, rosyjskich socjalistów-rewolucjonistów

2 – ZLN – Związek Ludowo Narodowy, partia współrządząca Polską w latach 1923-26

3 – na potrzeby opowiadania rok otwarcia szkoły kolejowej na Bródnie przesunięto o dwa lata na 1923

4 – reforma walutowa Grabskiego w 1924, zastąpienie Marki Polskiej przez Złotego

5 – XVIII komisariat kolejowy

6 – fabryka mydła i kosmetyków Schichta przy Szwedzkiej

7 – łac. sposób działania

8 – łac. okazja czyni złodzieja

9 – Edward Kobuszewski, ojciec Jana Kobuszewskiego, był właścicielem bazarku na Bródnie

10 – Makabi, słynny warszawski przedwojenny, żydowski, klub sportowy

11 – restauracja u Popielarskiej istniała na Bródnie przy Białostockiej

12 – szejne szikse, jid. piękna dziewczyna (nie Żydówka)

13 – urkom, gwar. złodziejom

14 – meszunge, jid. wariat

15 – kazionne, ros. skarbowe, z oficjalnymi pieczęciami skarbowymi

16 – mecenas Śmiarowski – znany przedwojenny warszawski prawnik

Drzewica, środa, 14 września 1892

Alina nie miała już siły płakać. Ciężka ziemia, rzucana pełnymi łopatami na odkażoną wapnem trumnę Eli, przecinała ostatnią nić wiążącą ją z przeszłością, z domem rodzinnym.

Trudno było uwierzyć. Ela, zawsze taka energiczna, pełna sił. Dla Aliny jedyna starsza siostra. Od kiedy pamięta, Ela była obok. Do niej przybiegała z podrapanym kolanem. Ona uczyła ją zaplatać warkocze. Za nią chroniła się, gdy rozbiła dzbanek. Siostra potrafiła uspokoić rozsierdzoną nianię i to dzięki jej wstawiennictwu Alina mogła bezkarnie spędzać całe dnie w stajniach, oborze, czy strzelając do rzutków.

Matki nie pamiętała, Ela zaspokajała ojcowską potrzebę posiadania w domu prawdziwej kobiety. Rządzącej kuchnią, służbą, twardą rączką komenderującą ojcem, ale i będącej ozdobą każdego prowincjonalnego balu. Siostra rozsiewała wokół blask i poczucie elegancji. Jej gra na pianinie była akuratna, głos nie za wysoki, lecz przyjemny w śpiewie, haft bezbłędny. Alina mogła więc spełniać bardziej rolę syna. Niesfornego, rozhasanego, gdzieś tam blisko zwierzaków i pachnącego raczej polem niż paczulą.

Choć Alinie przypadała rola wieczornego czytania, gdy Ela w towarzystwie służących Marty i Teosi cerowała, szyła, haftowała, czy darła pierze. Ojciec, w te dni, gdy końskie interesy nie zatrzymywały go w mieście, albo źrebienie się klaczy w stajni, zwykle przeglądał gazetę gubernialną, ćmił krótką fajeczkę, lub po prostu drzemał, udając słuchanie. Gdy głos Aliny, zmęczony lekturą, słabł i chrypiał, siostra podnosiła głowę znad robótek i spokojnie mówiła, zawsze to samo:

– Alu weź soku z kredensu po lewej stronie. Malina z lipą gardło wzmacnia. No już, teraz.

Lecz to również dzięki Eli odebrała właściwe wykształcenie. Pamięta jak podsłuchała jej awanturę z ojcem. Przyłożyła szklankę do ściany ojcowskiego gabinetu i wszystko słyszała.

Ela nie krzyczała, lecz mówiła spokojnym, nie znoszącym sprzeciwu, głosem. „Całkiem dziewczyna zdziczała. Ledwie co czytać i pisać umie. O sztuce nie porozmawia, na instrumentach nie gra, nie zatańczy. Krzywdę jej robicie ojcze. Dziewczyna zaraz dwanaście lat będzie miała, za pięć lat czas za mąż ją wydać, a kto taką dzikuskę weźmie? Miejscowy pijus jaki. Tego dla niej chcecie ojcze?”

Alina za mąż się nie wybierała, ale taniec i muzyka pociągały ją niezmiernie. Więc nawet przesadnie nie grymasiła gdy przysłano pannę Malarską, co właściwym dla dziewczyny kształceniem się zajęła . Lecz wolne chwile spędzała z siostrą, popisując się nowo nabytymi umiejętnościami iwciąż korzystając z niezwykłej dla panien swobody. Wieczorami zaś siedziały razem przy świecy i w pismach wyszukiwały sztychy obrazów. Alina zafascynowana była symboliką malarską i doszukiwała się w każdym malunku niewypowiedzianych otwarcie treści.

Potem zaś Ela wpadła w oko samemu młodemu Jankowi Gerlachowi[1].

Stary Gerlach krzywił się na mezalians, że chłopak, wart kilkaset tysięcy rubli, drugi w linii do dziedziczenia takiej fabryki, bierze sobie jakąś biedaczkę, na pięćdziesięciu morgach łąk. Lecz Janek walnął pięścią w stół, krzyki ponoć było słychać aż w giserni. A i Ela okręciła sobie starego pana wokół palca. Trudno było oprzeć się jej urokowi. Jedno spojrzenie tych chabrowych oczu spod złotych loków i mężczyźni topnieli. Alina próbowała się tego nauczyć od siostry, lecz śmiesznie wychodziło to w wykonaniu nieopierzonego podlotka.

Ojciec sprzedał stado koni, wesele było huczne. Bawiono się trzy dni. W końcu nie co dzień żeni się syn takiego fabrykanta i córka ostoi powiatowego ziemiaństwa.

Mimo małżeństwa,siostry pozostały blisko. Powozem do Drzewicy była mała godzina, a Alina i w siodle wyrwać się potrafiła. Tylko ojciec jakoś zapadł się w sobie. Zmarniał. Brakowało mu widać tej kobiecej obecności, której Alicja wtedy zapewnić nie umiała.

A owej jesieni, osiem lat temu, nieokiełznany bułanek zrzucił ojca i strzaskał mu kość udową. Poszła gangrena. Nogę odjęli za późno i ojciec do Bożego Narodzenia nie dotrzymał. Janek i Ela gospodarkę ojcową sprzedali, Alina przeniosła się do Drzewicy, ale jakoś źle się czuła w fabrykanckim świecie. Ela też to widziała i starała się spędzać z siostrą jak najwięcej czasu. Ale jakim towarzystwem jest siedemnastolatka dla poważnej pani lat dwudziestu czterech, brzemiennej drugim dzieckiem?

I jak się los dziwnie układa. Na przyjęciu u Gerlachów w Warszawie, gdzie Alina jechać się opierała, stanął przed nią młody porucznik. Przystojny, rudawy wąs, smukły jak trzcina. O ile ciekawszy od tych prowincjonalnych głupków, co im tylko rola i pieniądze w głowie. Z porucznikiem szło porozmawiać i o Tołstoju i wiersze Asnyka znał, a i w naukach się orientował.

Zdziwiła się, gdy porucznik okazał się być policjantem, ale także i synem Zaleskiego z sąsiedniego Białaczowa. Dlaczego nigdy w powiecie go nie widziała? Dopiero później wyjaśniło się, że to był ów młodzieniec, którego do kadetów posłano. Ela nie była zachwycona, oświadczynami. „Caratowi służy, pluć za nim i tobą będą. Na pewno chcesz tego? Jeśli do Warszawy chcesz, to u kuzynów mieszkać możesz. Ładna jesteś, znajdziesz sobie lepszego.”

Lecz ona lepszego nie chciała, Andrzej też z miejsca się zakochał. Ślub był cichy, rodzinny. Gdy Alina za Andrzejem do Warszawy pojechała, kontakty z siostrą nieco się rozluźniły. Listy do siebie długie pisały, niemal co tydzień, ale widywały się rzadko. Ela z Drzewicy wyjeżdżać nie lubiła. Potem zwaliły się na siostrę nieszczęścia. Najpierw Tomuś na krztusiec zszedł. A potem Julcia na różyczkę zapadła, akurat jak Ela była w ciąży. Mały Adaś okrutnie zniekształcony trzech dni nie przeżył. Ledwo ochrzczonego pochowali tu, zaraz obok Tomusia. By Ela obok nich spocząć mogła, cały dół wapnem wysypali. Cholera.

Cholera szalała w opoczyńskim od roku. Zbierała swoje żniwo, choć głównie wśród biedoty i żydostwa.

Jak zaraziła się nią pani Gerlachowa? Wszak w domu i fabryce woda czystą była, doły kloaczne dezynfekowano, nikt inny nie zachorował. Musiał zgubić Elę jej samarytański charakter. Po wsiach jeździła. Ciemnym chłopom konieczność prac asanacyjnych[2] tłumaczyła. Jej się słuchano i problemów jak w innych powiatach nie bywało. Z komisją sanitarną ostatnio w Wygnanowie była. Musiała coś nieostrożnie wypić lub zjeść. Do Aliny telegram o ciężkim stanie siostry przyszedł przedwczoraj. Przyjechała bez zwłoki, wczoraj wieczorem. Już było za późno. Siostra we wtorek rano zeszła na cholerę.

I teraz Alina została sama. Siostry już nie ma. Nigdy nie będzie. Czuła wokół siebie pustkę, której już nigdy nie wypełni. Pustkę w miejscu, w którym zawsze królował silny głos Eli i jej energiczna sylwetka. Klucz do wspomnień ze szczęśliwego dzieciństwa.

Janek Gerlach to miły chłopak, ale pewnie zaraz nową żonę znajdzie. Takiemu długo nie być samotnym wdowcem. Ponoć po stracie Adasia najlepiej między nim a Elą  nie układało. Już tam się pani Staszewska koło niego kręciła. Ponętna kobieta. No i Julci matka potrzebna.

Co ona ma zrobić? Po co siedzi pod tym cholernym Opocznem? Podjedzie do Marty. Dowie się, co w Białaczowie słychać. Tylko jeszcze wstąpi do Lei Zilberman do Przysuchy, nie widziały się od trzech lat.

Petersburg, czwartek, 15 września 1892

Andrzej zdumiony patrzył na telegram od żony.

„Jadzka, Maciej i ich dzieciaki zmarli na cholere Stop Michal zdrowy w Warszawie Stop Ela nie zyje Stop Przyjezdzaj Stop Linka Stop”

Nie bardzo wiedział co ma zrobić. Zbieg okoliczności był niesamowity. Akurat wezwali go z Sachalina do Pitera[3]. Jechał ponad miesiąc z kurierami nie będąc pewny, czy za ucieczkę skazańców zdegradują, czy za złapanie bandy Jurija nagrodzą. Lecz podpis na wzywającym go piśmie „Podpułkownik I Oddziału Żandarmerii W. G. Czeburdanidze” napawał optymizmem. Stary znajomy.

Dobre przeczucie go nie zawiodło. Przyjechał do stolicy, by dostać Annę II klasy[4] z brylantami. Widział w tym też rękę generała Czerskiego, który w międzyczasie awansował na rzeczywistego radcę państwowego w ministerstwie, a po sprawie z pociągu sprzed półtora roku, bardzo cenił Andrzeja.

Więc telegram od żony zastał go w Piterze. Czy da radę pojechać? Jak? Nie może Linki zostawić z tym samej, Ela była jej ukochaną siostrą. Trzeba też zdecydować, co z Michałem. Musi porozmawiać w ministerstwie.

– Witam wasze wysokobłagarodije[5]. -Na smętnej zwykle twarzy Gruzina błąkał się lekki uśmiech. Z Czeburdanidze, wtedy jeszcze majorem służącym w Warszawie, bardzo polubili się tamtej zimy 1891, bywali u siebie często. Okazał się być niesłychanie ciekawym człowiekiem, o szerokich horyzontach, no i połączyła ich wspólna pasja do królewskiej gry. Nad szachownicą spędzali długie wieczory komentując partie Stenitza[6] i Zukertorta[7] i spierając się, czy Austriak jest prawdziwym mistrzem świata. Andrzej lubił twierdzić, że to lubliniakowi Cukiertortowi, bo tak prawdziwe nazwisko mistrza brzmiało, należy się palma pierwszeństwa. Po wygranej Steinitza z 1886, był to spór czysto teoretyczny.

– Witam panie pułkowniku, jak się miewa generał Dowłatow?

Awans Czeburdanidzego na radcę dworu, czyli podpułkownika, był na pewno zasłużony. Gruzin był utalentowanym organizatorem i potrafił nawet z byle jakich dokumentów z głubinki[8] wycisnąć istotę sprawy. Dowłatow był ich wspólnym szefem w Warszawie i obaj wysoko cenili starego generała.

– No już rok, jak generał w odstawce[9]. Nie uwierzycie kapitanie, ale przeprowadził się gdzieś do Siedmiorzecza[10] i z młodą tatarką się ożenił. Piękna jak rumak na stepie, ponoć z rodu chanów i od Alego[11] się wywodzi.

– Proszę bardzo, jednak ciągnie wilka do lasu.

Generał Dowłatow spędził młodość walcząc z chanatem fergańskim i zawsze cmokał z zachwytem nad urodą tatarek.

– Siadajcie kapitanie – Gruzin wskazał mu wygodny fotel naprzeciwko swego ciężkiego biurka. – Wam Andriej Stanisławowicz udało się z Jurijem. Dobrze, że to był szpieg japoński, a nie zwykły bandyta, więc o ucieczce zesłańców wam zapomniano. I Annę dostaliście. Gratuluję.

Andrzej zarumienił się. O zesłańcach wolał nie rozmawiać, to był śliski temat, nawet z Czeburdanidze. Stary lis mógłby rozszyfrować jego rzeczywistą rolę, a wtedy Sachalin stałby się dla niego nie miejscem niewdzięcznej służby w żandarmerii, ale prawdziwego zesłania. Na szczęście pułkownik nie drążył tematu.

–  Jego ekscelencja wiceminister generał Swierdłow proponował też dla was 200 rubli w złocie, ale wytłumaczyłem mu, że pewnie dwa tygodnie urlopu będziecie woleli.

Andrzej rozpromienił się.

– Dziękuję wam Waso Gogowicz.

Na otczestwo[12] przeszli którejś nocy w Otwocku, po wygranej majora czarnymi w partii francuskiej i wielkiej ilości gruzińskiego koniaku. Waso – „carski”, wydawało się wielce odpowiednim imieniem dla surowego Gruzina, szczególnie w obliczu takiej nowiny. A Gogowicz od imienia Gogo, czyli po gruzińsku bohater, dobrze wyrażało uczucie wdzięczności przepełniające Andrzeja.

– Nawet nie wiecie, jak żeście mnie ucieszyli, takiej nowiny się nie spodziewałem.

– No wyobrażam sobie, że wasza piękna Alina tam usycha z tęsknoty.

Póki co, Andrzej nie zdecydował się zabrać żony ze sobą na daleki wschód. Klimat na Sachalinie był paskudny, a warunki życia ciężkie. Nie na darmo nazywano go „wyspą-więzieniem”. Czechow pisał wprost „piekło na ziemi”. Nawet nadzorowi nie było tam lekko. Zimą padało, wiało od Pacyfiku i te zwykłe -20C było cięższe do zniesienia niż jakuckie mrozy. A latem lało. Lało bez końca. Wszechwładny brud, wilgoć, groźba epidemii tyfusu i ta obezwładniająca nuda.

Tęsknił więc za Aliną jak wariat. Chciał ją po prostu zobaczyć, epidemia cholery, czy nie. Tym bardziej jeśli teraz potrzebuje jego wsparcia. Śmierć Eli musiała być dla Linki bolesna. Przytuli żonę mocno, jak od ponad roku tego nie robili.

Jeszcze tego wieczoru kupił bilet pierwszej klasy do Warszawy i od razu kolejny na pociąg kolei Warszawsko-Wiedeńskiej do Piotrkowa. Czas w drogę.

Skrzyńsko pod Przysuchą[13], piątek, 16 września 1892

W karczmie panował zwykły mrok i zaduch. Nad stołem, poplamionym i porżniętym przez chłopskie pokolenia,w kutym kaganku żółtym światłem migała samotna świeczka. Druga paliła się nad kontuarem Cwiego, by gorzałki po ciemku nie rozlewać. Słońce już zaszło i chłopi cisnęli się wokół starca zajmującego wielki zydel, na którym zwykle wójt lub Pęczek siadywali. Tym razem Pęczek, mimo, że we wsi gospodarz najzamożniejszy, na dwudziestu trzech morgach siedzący, miejsca wędrowcowi ustąpił. Bo i dziad opowiadał rzeczy niezwykłe.

– Widzita chłopy. Strzeżta się. Widziałech to za Wisłą. Komisyje asanacyjne na wsie nasyłają. Niby z cholerą walczyć. A wicie gospodarze co oni robio?

Chłopi pokręcili głowami. „Asanacyjne” brzmiało groźnie. Zresztą czy kiedykolwiek miastowe wymyśliły coś dobrego dla wsi? Tylko nowe podatki i pobór do wojska, co najlepszych chłopaków na dwadzieścia lat z gospodarki wyrywał i gdzieś na wojnę z Turkiem, czy innymi poganami wysłał.

Wpatrywali się więc w siwobrodego,dziwnie odzianego, starca. Ubrany był ni to w sukmanę, ni to w habit mnisi. Ciężka brązowa wełna tworzyła głębokie fałdy kryjące postać, a sznur przepasał go jak zakonnika. Tylko poniżej pasa poły schodziły się ja w nogawki spodni. Ale świętobliwie i dostojnie wyglądał. Na stopach pokryte kurzem drogi, choć nadspodziewanie solidne skórzane sandały. W takich to wiele wiorst przejść można. Dziad zadowolony z uwagi odgarnął za uszy tłuste włosy, wielki krzyży żelazny, na grubym rzemieniu wiszący poprawił i ciągnął.

– Ta komisyja, to ziemniaki i zboże wam zabierze. Kwasem karbolowym zaleją, zniszczą wszystko, jako przez cholerę skażone. I co jeść będzieta? Zimą z głodu pomrzecie. A kto chory to zabiorom. Dokąd? Tam skąd jeszcze nikt nie wrócił. Doły też kopać wam każą. Kloaczne powiadają. Bo tam za potrzebą biegać macie. Jakoś rodzicom i dziadom waszym potrzebne nie były. Dobrze żyli. Wam po co? Jeszcze podatek nowy od dołu nałożom. Strzeżcie się!

Przerwał na chwilę i spojrzał na gospodarzy. – W gardle zaschło, dalibyście łyk czegoś przepić.

Kulawy Tworek rzucił się do kontuaru Cwiego i przykuśtykał po chwili z przyjemnie bulgoczącym kamiennym kubkiem. Promieniejąc z dumy postawił go przed dziadem

– Co wy mi tu piwo podsuwacie? Mówiłech wam. Tylko gorzałka. Gorzałka cholerę zabija. Dochtory to ukrywajo, bo byście nie chorowali i im kabzy nie nabijali. Ale Żydy i pany? One wiedzą, że jak cholera, to pić więcej będziecie. Mówią, że Żydy, karczmarze – tu rzucił nieprzyjaznym okiem na Cwiego – studnie zatruwajo, by więcej okowity cholerykom sprzedać.

– Eh, Cwiemu to pokój dajta, on swój Żyd. – Odezwał się Maślak. Karczmarz Cwi faktycznie był w Skrzyńsku lubiany, bo Żyd był wesoły i wieczorami pięknie chłopom w karczmie śpiewał.

– Swój, swój, ale Żyd – mruknął dziad, lecz wątku nie ciągnął. Za to skwapliwie łyknął podsunięty mu kieliszek wódki i cebulą przekąsił.

– I jakem wam mówił. Matka Boska mnie posłała, bym po wsiach chodził i chłopów ostrzegał. By kościół święty, matkę naszą przed Żydami bronić. Noc ciemna była, jak pod Maciejowicami, gdzie Kościuszkoświętej pamięci, co wolność chłopów chciał dać, przez panów zdradzony został, pod kapliczką przed deszczem się schowałem. Głowa zmęczona mi opadła, gdy blask nieziemski w me oczy uderzył i taka jasność mnie ogarnęła. I głos słyszę, słodki i łagodny, jak głos matki nad kolebką dziecięcia.  Ów głos powiada. „Józefie, idź i nauczaj o zarazie, ludzi prostych przed Żydami ostrzegaj, idź do mego obrazu do Ostrej Bramy, a tam medaliki poświęcone weź i ludziom by od zarazy ich chroniły nieś.” – Stary zawiesił głos i rozejrzał się czy chłopi go słuchają. Otwarte z podziwu oczy zebranych wpatrywały się w niego jak w obraz. – To jak tylko wieść o zarazie w Galicyji i Królestwie gruchnęła, żem poszedł. Ten kostur wziąłem i do Matki Boskiej Ostrobramskiej,do samego Wilna,żem pokuśtykał. A tam? Eh byście widzieli!Kościoły jakich i w Warszawie nie masz. A ilu księdzów, mnichów, świętych ludzi? Matka Boska swymi oczyma z obrazu najświętszego spogląda, lud błogosławi.

Zamilkł na chwilę, chlapnął gorzałki z podsuniętej mu bez słowa kolejnej szklanki.

– Jednego mnicha świętobliwego żem spotkał. Wielce pobożny tomąż i pismach uczony. 6 dni w tygodniu suszy, a w piątki całkiem nic nie jada. Ludzie mówią, że tu na ziemskim padole, ze świętymi obcuje. Widzenie swoje żem mu opowiedział, to ze mną poszedł i te medalki pod obrazem Matki Boskiej sam ksiądz biskup wyświęcił. „Idź i nieś je do mego ludu, z tej i z tamtej strony Wisły, niech Maryja Panna ich swą świętą dłonią od zarazy ochrania. Niech modlitwą szczerą do jej serca supozycję wnoszą i ona się przed swym synem za nimi wstawi. Każden, kto ten medalik nosić będzie, a przez trzy piątki różaniec dziewięciokroć odmówi ten siebie i rodzinę swoją od zarazy całkiem ochroni. Chłopa, babę, pacholę i dziewkę. Każdą chrześcijańską duszę Matka Boska, orędowniczka nasza obroni.”

Stary sięgnął za pazuchę i wydobył zza niej pięć medalików.

– To jak mi ksiądz prałat nakazał, od wsi do wsi wędruję. Ale medalików niewiele, to nie więcej niż pięć na wieś ostawić mi wolno. – Potoczył wzrokiem po zebranych. – Tych chrześcijan najlepszych wybrać mam i chronić. Miasta omijam, bo tam nieprawość się szerzy i szczerych dusz nie znajdziesz. Wszystko za pieniądz by dostać chcieli.

Znowu milczał, a w karczmie zapanowała ciężka cisza. Chłopi kiwali głowami. W końcu Pęczak, gospodarz wszak wśród zebranych najprzedniejszy i urząd podwójciego piastujący, nie wytrzymał.

– A wiela to taki medalik stoi?

– Jakem mówił, tu nie w pieniądzu siła, tylko czy kto chrześcijanin prawdziwy, czy Żydem się brzydzi i czy bronić świętej wiary gotów. To główne. Wy kto jesteście?

-Pęczak Bartosz. Tu każden o mnie powi, żem we wsi wiary i siły ostoja.

– Tedy za cztery i pół złotego takiemu szczeremu chrześcijaninowi medalik dać mogę.

Niemało to było w Skrzyńsku było, ale Pęczak tylko poskrobał się po siwym łbie i stosik monet odliczył. Od razu się kilku chłopów cisnąć poczęło, ale tylko Baran i Maślak gotowiznę przy sobie miało. Michalak, syna do chaty posłał i czwarty medalik kupił. Tworek chciał od Cwiego pożyczyć, ale dziad mało go kosturem nie obił. Od żydowskich pachołków naubliżał i Tworek jak zmyty pokuśtykał do chałupy. Piąty medalik niespodziewanie Antkowi, co u Baranów służył przypadł. Antek w Przysusze ostatnio w kuźni robił, to i grosz gotowy w sakiewce nosił.

– Tylko pamiętajcie – grzmiał dziad na odchodne – komisyji zwieść się nie dajcie. To Żydy i Moskale na zniszczenie ludu i waszą biedę ich nasyłajo. Przegnać ze wsi, niech do swej diabelskiej maciory idą. Was tu Matka Boska suknią swą świętą przed zarazą ochroni.

Chłopi zamruczeli. Ale jeszcze nim dziad z karczmy wyszedł i w ciemności się rozpłynął, baby, co zdyszane z zagród przybiegły, na progu go opadły.Coś mu do ucha pytlowały, za poły ciągnęły, w ręce monety pchały. Wreszcie dziad zrezygnowanym ruchem do kieszeni sięgnął i jeszcze Marcinkowa, Duda, Cioskowa i ta Jadźka żołnierka, po rubelku każda, medalik wyfasowały.

Pęczak siwy wąs podkręcił, podparł się pod boki i twardo oznajmił.

– Słuchajta chłopy i baby, działać nam trzeba, wieś naszą przed komisyją i zarazą chronić.

Przysucha, sobota 17 września 1892

Alina ledwo dziobała stojący przed nią omlet. Lea była świetną kucharką, a już omlet z gęsich jaj z ziołami, to było prawdziwe dzieło sztuki. Puszysty, pachnący masłem i z tym niepowtarzalnym smakiem ziół i traw zebranych gdzieś tu przez Leę. Wyczuwała lekki kwasek szczawiu, podsmażone z czosnkiem liście lebiody, słodkawy smak rozmarynu. Do tego pachnąca szabasowa chała. Zilbermanówna dawno odeszła od tradycji żydowskiej i szabasu nie przestrzegała, choć tu, w Przysusze, kryć się z tym musiała. Dlatego smażyła omlety nie na kuchni, lecz na gorących kamieniach, grzanych w piecu. Nikt z miejscowych chasydów, co i tak wilkiem na żydowską nauczycielkę patrzyli, nie zobaczy dymu unoszącego się z komina przyszkolnego mieszkania Zilbermanówny.

Lecz Alinie było nie do jedzenia, choćby nie wiem jak pachniało i kusiło. Przegadały z Leą całą noc. Wypłakała się. Czuła że zapas łez skończył się i teraz pozostał tylko głęboki smutek i uczucie niezapełnialnej pustki.

Wysłuchała i trosk koleżanki. Lea nie raz żałowała, że dała się omamić pozytywistycznej idei pracy u podstaw. W rodzinnej Przysusze do szkoły dzieci nie posyłano. Cheder to było odpowiednie miejsce dla młodych chłopców. Siedzieli od rana do nocy nad Torą i komentarzami. Po co chasydowi szkoła?

Szkołę założono dawniej, nim Przysusze odebrano prawa miejskie i budynek był wiekowy, nieremontowany. Przychodziło tych kilkoro dzieci gojów, i tych z miejscowych postępowych Żydów, którzy prowadząc interesy z cesarstwem chcieli by dzieciaki dobrze rachunki opanowały i o najważniejszych dla Rosjan książkach porozmawiać umiały. Z polskim było gorzej, nikt tego nie potrzebował. Ale Lea nie ustępowała. Uczyła wszystkiego. Miała swój pomysł i uparcie, od pięciu lat go realizowała. Chodziła też po domach kształcić dziewczynki. Los żydowskiej dziewczyny był nie do pozazdroszczenia. Małżeństwo w wieku szesnastu lat, potem kolejne dzieciaki i po trzydziestce kobieta była już wrakiem. Tylko nielicznym udało się wyrwać do miasta i innego życia. A w mieście nie skończyć jako służąca, lub w podłym lunaparze.

Lea chwilami miała dosyć tej orki na ugorze. Wrednych, ostentacyjnie bogobojnych, żydowskich sąsiadów, plujących za jej plecami. Wytykania palcami przez dzieciaki. „Nikt nie jest prorokiem między swymi” mówiła z goryczą. Trzeba mi było jechać gdzieś za Wisłę, albo choć do Piotrkowa, żaliła się.

Więc teraz obie grzały dłonie o szklanki herbaty i skubały w zamyśleniu omleta.

Głośny stukot kołatki wyrwał kobiety z zamyślenia.

Zilbermanówna  zaciągnęła zasłonę oddzielającą kuchnię od reszty pokoju, podeszła do drzwi i ostrożnie je uchyliła. Widać był to ktoś znajomy, bo wpuściła do środka, odsunęła zasłonę, zaprosiła do kuchni. Wszedł szczupły Żyd, wyglądający na zbiedniałego kupca. Bił z niego lęk, prawdziwy strach.

– Alino, poznaj to Cwi Lublin, karczmarz ze Skrzyńska. Cwi, to pani Alina Zaleska, moja najlepsza przyjaciółka. Niegdyś z naszych stron, teraz z Warszawy. Nie mamy przed sobą tajemnic. Siadajcie Cwi i mówcie co was sprowadza, bo widzę, że sprawa jest poważna, byście w szabas przed modlitwą do mnie przybiegli.

– Pani nauczycielko, ja nie wiem jak zacząć i do kogo pójść po pomoc. Wójt się w chałupie zamknął, udaje że go nie ma. W kahale[14] mnie słuchać nie będę, w mieście wyrzucą mnie jako parcha za drzwi. A tu taka sprawa się szykuje. – Cwi mówił bez akcentu, melodyjnym głosem i używając słownictwa niespotykanego u miejscowych Żydów. – Więc do pani przyszedłem. Aron tyle dobrego o pani mówił, jak pani wszystko wie i na każdy problem lekarstwo znajdzie.

– Wasz syn, Aron, zbyt dobrego mniemania jest o prostej nauczycielce, ale mówcie, jak będę wiedziała jaki macie problem, to może i coś zaradzę.

– Bo, to pani nauczycielko rozruchy będą, krew się polać może, a my, Żydzi jak zwykle najwięcej ucierpimy. Lecz nie o siebie, czy Żydów mi chodzi. Z tą zarazą wszak sami sobie nie radzimy i tylko te komisje sanitarne coś pomóc mogą.

– Poczekajcie, jakie rozruchy? I co ma z tym wspólnego komisja sanitarna? Przecież w poniedziałek zjedzie do was, do Skrzyńska.

– No i stąd cały problem.

Słowo po słowie, systematycznie, Cwi opowiedział o zajściu w karczmie i o tym jak za namową dziada, stary Pęczak chłopów i baby przeciw komisji podburzył.

– Zobaczy pani nauczycielka, źle będzie, chłopi są wystraszeni, nikogo słuchać nie chcą, ale już za kije chwycić gotowi. A potem wiadomo. Polecą kamienie, karczmę mi spalą, bo Żydzi zawsze winni. Kto wie, może i na miasteczko pójdą. Wie pani, oni nas naprawdę nienawidzą, choć zazdraszczać[15]przysuszaśkim Żydom nie ma czego.

To była prawda, Przysucha może po Świętym Żydzie[16] pięknej synagogi się dorobiła i słynęła jako ośrodek chasydzki na całą gubernię. Do ohelu[17] jego i Smychy Bunema ciągnęły pielgrzymki. Po dawnej świetności przemysłowej pozostały co prawda dwa wielkie kościoły i mieszczańskie domy. Lecz po powstaniu i utracie praw miejskich miasteczko podupadło, ściany pokryły się liszajami. W dawnych kamienicach kupieckich gnieździły się obecnie całe rodziny biedoty chasydzkiej, pejsaci Żydzi z czeredami brudnych dzieciaków. Śpiewali pięknie i modlili się żarliwie jak nikt inny, ale głodowali i zajęci religią nie tworzyli ani przemysłu, ani interesów. Zaś Dębińscy, właściciele miasteczka, może i dwór piękny wybudowali, ale gospodarować nie umieli. Gdyby z błota złoto robić można było, to uliczki Przysuchy byłyby nim brukowane.

– Rozumiem – powiedziała zamyślona Lea. – Sytuacja naprawdę wygląda groźnie, szczególnie, że z cholerą nie ma żartów. Pamiętacie Wolę Żałężną. Ile tam przeżyło? Czternaście rodzin, z prawie setki. Zaraza nikogo nie oszczędza. Dobrze, że u nas kahał zgodził się na dezynfekcję studni i zmianę użycia cmentarza, tak by deszcze wody do źródeł nie zmywały. Jak jeszcze krew się poleje, wojsko przyjdzie porządek robić, domy spalą i więzienia się zapełnią.

– Czemu ten dziad na komisję szczuje? Ochrana rozruchy antyżydowskie wywołać chce? – Zapytał wprost Cwi. – Chłopi chcieli już jutro, zaraz po mszy, pogrom rozpocząć, ale baby zakrzyczały ich, że wpierw komisję odgonić trzeba i dezynfekcji zapobiec.

– Nienawiść do Żydów, na pewno ma znaczenie. – Wtrąciła się milcząca dotąd Alina. – Ale naprawdę to dziad dla pieniędzy panikę sieje. Nie brakuje chętnych dorobienia się na zarazie. Ile tych świętych medalików dziad u was sprzedał? Pięć po cztery i pół złotego i jeszcze pięć po rublu, nieprawdaż? Razem prawie dziewięć rubli. Medaliki warte pewnie dwugrywiennika[18] każdy, więc ma sześć rubli na czysto. Sto, albo i sto pięćdziesiąt cełkowych na miesiąc z tego wyciągnąć można. Jeszcze wódką napoją i nakarmią.

Cwi gwizdnął przeciągle. – Tak na to nie patrzyłem. Ładny grosz.

– Ochrany bym do tego nie mieszała. Tym niemniej coś robić trzeba. Może proboszcz od Świętego Wojciecha z ambony ogłosi? Czasem to działa. – Ciągnęła Alina.

Lea wybuchnęła śmiechem.

– Ksiądz Leon? Ten ledwo dychający fajtłapa? Kto się starego safanduły słuchać będzie? Zresztą znając go, to prędzej modły zbiorowe przed tym ich świętym obrazem zarządzi i do tego obłąkanego dziadowskiego różańca przyłączyć się każe, niż do dezynfekcji namówi. Ognisko ciemnoty na całe radomskie.

– Masz rację, pamiętam tego katabasa. Nic dobrego po nim spodziewać się nie należy. – Zamyślona Alina bezwiednie nawinęła lok złotych włosów na palce i lekko zmarszczyła się. Była teraz tak podobna do Eli, że Zilbermanówna aż się wzdrygnęła. – Andrzej jutro rano przyjeżdża z Pitera, może on coś poradzi.

– Andrzej Zaleski, mąż Aliny jest kapitanem żandarmerii. – Wyjaśniła Lea Cwiemu. Widząc skrzywienie na twarzy karczmarza dodała. – On stąd, z Białaczowa. Mądry, jak na policjanta.

Alina prychnęła. Sama uważała, że miejscowa inteligencja do pięt Andrzejowi nie dorasta. Zresztą w żandarmerii też się marnował. Lecz przeczuwała, rozumiała, że jest coś więcej, ważniejszy cel, który sprawia, iż służby nie porzuca.

– Nie obrażaj się Alu, lecz urzędnicy carscy rozumem nie grzeszą.

– Spierać się z tobą nie będę. Lecz zaufaj Andrzejowi, poradzi sobie lepiej niż tutejsi mądrale. – Obróciła się do Cwiego. – Czekajcie na mnie w niedzielę wieczorem. Przyjadę z mężem i może z kimś jeszcze. Można do waszej karczmy wejść dyskretnie, żeby miejscowi podejrzeń nie nabrali?

– Mój brat, Moryc, przywiezie was swoim wozem. Nawet jeśli chłopi zobaczą, pomyślą, że kupcy z interesami. Spotkacie się z nim tu, w Przysusze, mieszka koło rebLewiego.

– Drugi dom w lewo za synagogą, z zielonymi drzwiami – wyjaśniła Lea.

Białaczów, niedziela, 18 września 1892

Porozmawiać o problemach Skrzyńska nie udało się zbyt szybko. Andrzej zajechał koło południa powozem, sam,powożąc na koźle. Alina wyskoczyła z domu Marty mu na powitanie, a on tylko wpił się w jej usta, chwycił Linkę w pasie, do powozu wciągnął, konie zaciął i pod las pognał. Sądząc z odgłosów, które z spod opuszczonej budy przez najbliższe godziny dobiegały, nie zajmowali się tam rozmowami o filozofii i zapobieganiu epidemii.

Potem zaszli do Marty, omówić sprawę Michała. Zgodnie z testamentem Stanisława, ojca Andrzeja, który był chrzestnym Michała, Andrzej zaopiekował się jedenastoletnim wtedy chłopakiem, zabrał do Warszawy. Tam zakwaterował pod opieką Tomasza, syna Marty, posłał do szkoły przygotowawczej, a gdy okazało się, że chłopak ma prawdziwy talent matematyczny i ciągnie go do zagadnień mechaniki, załatwił miejsce w Szkole Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej.

Jednak była to opieka za zgodą Jadźki i Macieja, rodziców Michała, a teraz po ich śmierci nie bardzo było wiadomo, kto jest formalnym opiekunem chłopaka. Teoretycznie Florian, brat Macieja, który łakomym wzrokiem patrzył na opoczyński domek po bracie i dwie chude morgi co się jeszcze ostały z Jadźkowego wiana.

Marta miała własne zdanie.

– Niech pan kapitanie, pójdzie do Floriana, walnie pięścią w stół i weźmie Michała pod swoją pieczę. Temu chytrusowi tylko na majątku zależy, chłopaka zabierze z powrotem do Opoczna i zmarnuje. Roku dzieciak nie przeżyje. A urzędowej osobie nie odmówi, bać się będzie.

Potem jeszcze przy obiedzie rozmawiali. Podano duszonego królika ze słynnej hodowli Marty. Trzeba przyznać, że Marta przyrządzała go po mistrzowsku z estragonem i świeżą śmietaną. Do tego delikatne kładzione kluski, wyborne jadło.

Alina przypatrywała się mężowi. Jadł, domowym piwem zpijał, ale jakby nieobecny duchem. Widać było, że jest zagubiony, nie bardzo wie, co ma robić. No, cóż, ktoś musi podjąć decyzję.

– Adoptujmy go Andrzeju, załatwisz to bez problemu.

– O czym ty mówisz Linko?

– Przecież o Michale. Adoptujmy go. Mądry chłopak, lubię go. Dobrze byłoby mieć takiego syna.

Zaleski milczał. To był bolesny temat. Nie mieli dzieci. Wiedział, że Linka bardzo chce, on też często myślał, że chciałby mieć syna, albo dwóch. Nauczyć ich wszystkiego, co sam umie. Albo córkę, tak mądrą jak jego młodsza siostra. Lecz nie wychodziło. Nie rozmawiali o tym. Teraz zaś sama Linka podsunęła rozwiązanie.

Siedzący przy piecu stary Konstanty chrząknął. Sługa ojca musiał mieć już dziewiąty krzyżyk, wojnę napoleońską pamiętał i Marta przygarnęła go do domku podarowanego jej przez Andrzeja i Emilię po śmierci Stanisława Zaleskiego.

– To będzie dobrze, paniczu, tak trzeba. – Usłyszeli lekko ochrypły szept. Po czym Konstanty zamilkł, ponownie przygryzł pożółkły od tytoniu siwy wąs, a wyblakłe oczy odpłynęły gdzieś w inne światy.

Andrzejowi kamień spadł z serca. Michała, w ciągu tych trzech miesięcy spędzonych razem w Warszawie, zanim Zaleskiego na Sachalin nie posłali, naprawdę polubił. W ostatnim roku ojcowy chrześniak zaczął pisywać do niego listy, w których z niespotykanym u trzynastolatka humorem i dystansem relacjonował mu sprawy w Warszawie i naukę w szkole kolejowej. Wiele razy, ich lektura, obok namiętnych pism Linki, pozwalała kapitanowi przetrwać w ponurym oficerskim mieszkaniu w korsakowskiej warowni[19], oderwać się myślami od deszczu, zimna i skazańców.

Plan był w gruncie rzeczy prosty. Florianowi oddadzą gospodarkę i ziemię Jadźki. Formalnie sprzedadzą, tylko pieniędzy nie wezmą, a oni w zamian adoptują Michała. Brat Macieja powinien być szczęśliwy, dostanie co dla niego najważniejsze. Jak zażąda więcej, to Andrzej szepnie słowo w Opocznie i miejscowa żandarmeria szybko przekona go, że z szarżą się nie zaczyna. Z takimi jak Florian, nie ma się co cackać. Dla chłopaka zaś tak będzie najlepiej.

Linka nie oponowała. Długo omawiała z Andrzejem szczegóły i dopiero przed wieczorem przypomniała sobie o cholerze i szykującym się proteście w Skrzyńsku.

– Najlepiej byłoby od razu ściągnąć patrol kozacki, nich im nahajkami z łbów głupie pomysły powybija.

– Daj spokój Andrzeju, tak nie można. To prości ludzie, ale Skrzyńsko jest znane w całej guberni. Jeśli tam przeprowadzą asenizację bez problemu, w całym powiecie pójdzie gładko. Sam wiesz, jak ważne są prace komisji sanitarnych.

– Dobra, dobra, po prostu zmęczony jestem. Jedźmy do Skrzyńska, czy gdzie się z tym karczmarzem umówiłaś. Mam pewien pomysł.

Po drodze do Przysuchy Alina wysłuchała planu Andrzeja. Był oczywiście bardzo prosty. Przyjedzie komisja w zwykłym składzie – doktor, urzędnik sanitarny z powiatu i żandarm lub wiejski stójkowy dla asysty. Raczej siła, której nikt się nie wystraszy. Jeśli chłopi zaatakują komisję, to schowają się w karczmie Cwiego. Andrzej wyjdzie wtedy z dwoma rewolwerami, w mundurze, wrzeszcząc swoim oficerskim głosem i rozgoni towarzystwo.

Popatrzyła się na niego uważnie. On naprawdę uważał, że to zadziała. Był przyzwyczajony do lęku na widok munduru, broni, autorytetu władzy. Nie miał pojęcia jak to jest na wsi.

– Nie chciałabym cię rozczarować Andrzejku, lecz twój plan ma jedną poważną słabość.

– Jaką znowu?

– Co zrobisz z babami?

– Czemu miałbym coś z nimi robić?

– Bo właśnie baby staną w pierwszym szeregu. One rewolwerów się nie wystraszą. Wiedzą, że nie wystrzelisz. A jeśli byś był na tyle szalony, to powinniśmy zajechać tam wozem, lecz już z zamontowanym tym waszym karabinem Maxima. Od razu też zbierzmy środki na odbudowę karczmy Cwiego. I wezwij już sotnię kozaków, aby rozruchy powiatowe uśmierzyć. Bo po zranieniu głupiej baby walka będzie na śmierć i życie. Bić miastowych, Żydów i panów! Słyszę już ten wrzask jak przy galicyjskiej rabacji. Mi się jakoś na tamten świat nie spieszy.

– Jeśliś taka mądra Linko, to masz lepszy pomysł?

Wjechali w wyboiste uliczki Przysuchy. Zapadł zmrok i tylko z niektórych okien wątłe światło świeczek rozświetlało ciemność. Póki co na wsiach nie wprowadzono obowiązku posiadania lampy z numerem domu, a wszak nawet taka nędzna olejówka była lepsza niż nic. Na kolejnym powrocie mało nie stracili koła wpadając w jakąś zastałą kałużę, która skrywała wyrwę głęboką na łokieć.

Milcząc zatrzymali powóz pod domem Moryca.

– Masz magnezję? – Spytała Alina wysiadając.

– Jaką znowu magnezję?

– No do zdjęć. Zwykleś aparat ze sobą woził.

Andrzej poklepał drewnianą skrzynkę.

– Mam, lecz magnezji niewiele. Na dwa-trzy zdjęcia.

– Może wystarczy, zapytamy też Moryca, w Przysusze są dwa kościoły, może jakiś przedsiębiorczy fotograf śluby wiejskie robi.

– Co ty kombinujesz?

– Potem ci wyjaśnię. Teraz idź do Moryca, wypytaj. Ja jeszcze mam sprawę do Lei.

Po czym znikła w mroku zostawiając Andrzeja pod zielonymi drzwiami Moryca Lublina.

Skrzyńsko, poniedziałek, 19 września 1892

Wóz Lublina zajechał pod karczmę Cwiego już dobrze po północy. Jechali noga za nogą, bo Alina musiała wszystkim wyłuszczyć plan. A jeszcze czekało ich powtórzenie wszystkiego Cwiemu. Jego udział będzie kluczowy. Każdy miał swoje zadanie, choć zdaniem Andrzeja niepotrzebnie zaangażowali Tadka i Wojtka. Obaj lnianowłosi, pryszczaci, sprytne chłopaki z Przysuchy, byli chętni do pomocy, przydźwigali worki ze sprzętem, lecz mogło się to dla nich marnie skończyć. Oby nie.

Noc była pochmurna, bezksiężycowa. Nad Skrzyńskiem zapadła całkowita ciemność. Mijały godziny.

Potworny huk zerwał śpiących na równe nogi. Jeszcze jeden. Bim, bom, bom, bom – dzwon kościelny rozległ się na trwogę. Chłopy, baby, dzieciaki wylegli z chałup. Pożar? Co się dzieje?

Wtem nad wzgórzem kościelnym buchnęła ognista zorza. Oślepiający blask. Wieśniacy bez wahania całą gromadą ruszyli pod sanktuarium. Pierwsi pędzili Antek i Józek Baran, obok zaraz Marcinkowa i czerwona jak burak z wysiłku Dudowa. Tłum biegnących wydawał nieartykułowane okrzyki, dyszeli ciężko.Byli nie więcej niż sto sążni do kościoła, gdy znów nad lewą wieżą błysnęło świetliście.

– Na kolana ludzie, to cud, patrzajcie na wieżę! – zabrzmiał z boku głośny okrzyk.

Tam dwie smugi światła skupiły się na odzianej w zwiewną szatę postaci o długich jasnych włosach.

– Matka Boska nam się ukazała! Módlcie się prostaczkowie! To znak, z samego nieba.

– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna – zabrzmiał silny głos Pęczaka i Maślaka, po chwili dołączyła do nich dyszkantem Cioskowa i piskliwie Tworek. Cała wieś padła na kolana.

– Ludu, mój ludu, słuchaj mych słów – rozległ się nagle głos melodyjny, ale nadspodziewanie silny – bo straszna diabelska moc się na was uwzięła, więc błagajcie mnie o ratunek i wstawiennictwo u syna mego!

Znów oślepiający błysk. Postać na wieży jakby popłynęła w powietrzu. Wyciągnęła do ludzi ręce i uniosła je w górę.

– Sam dyjabeł pod postacią starca parszywego do was się zakradł i fałszywymi medalikami, szatańskim piętnem splamionymi, omamił. Na śmierć pewną od cholery wystawić was chce. Do rozlewu krwi podjudza. Byście zamieszki rozpoczęli i pod szablą kozacką skonali. Módlcie się boście zbłądzili!

– Na twarz nam paść i o przebłaganie prosić! – krzyknął klęczący z boku młodzieniec.

Ludzie niewiele myśląc na ziemię padli i drżeli z przerażenia.

– Nie lękaj się mój ludu – brzmiał mocny lecz słodki głos. – Ja asanacyjne starania swym błogosławieństwem wesprę. Diabelska zaraza cholera mej mocy niebieskiej się nie oprze. Módlcie się i nakazań doktorów słuchajcie, a oszczędzeni będziecie!

Znowu błysnęło i ze wszystkich stron huknęło. Ludzie ze strachu kułakami uszy zatykali, dzieciaki i baby w bek uderzyły. Z daleka rozległo się dzwonienie straży pożarnej z Przysuchy.

Nagle zapadła cisza, w której usłyszano głuche walenie i krzyki z plebanii. Tworek, jako najodważniejszy z gromady do drzwi pokuśtykał, założone przez kogoś na drzwi brewiono bez wysiłku zdjął i starego proboszcza Leona, jego gospodynię Małgorzatę i młodego wikarego Krajewskiego ze środka wypuścił.

Nad ranem cała wieś aż huczała. Nikt nie wiedział co się stało. Krążyły rozmaite plotki, lecz dominował strach. O wyprawie na Przysuchę i rozprawie z Żydami zapomniano. Ksiądz Leon modły zarządził. Przed kościołem zgromadzili się mieszkańcy nie tylko Skrzyńska, ale chłopi i baby z Przysuchy, Janikowa, Jakubowa i wielu okolicznych wsi.

Koło południa, drogą od Opoczna, od strony Zawady, ciągnęła dziwna procesja. Na przedzie, stępa na koniu, odziany w paradny mundur, podążał Andrzej Zaleski. Za nim, w powozie zaprzężonym w dwa konie, jechali doktor, felczer i sekretarz prowincjonalny z powiatu. Na koźle, obok woźnicy, rozsiadł się żandarm Sierow, przed którego gniewem drżała cała okolicy. Z tyłu biegło dwóch linianowłosych chłopaków z Przysuchy, tym razem uzbrojonych w urzędowe lagi strażników gminnych.

Komisja sanitarna.

Andrzej podniósł się na strzemionach i oznajmił.

– Mieszkańcy Skrzyńska! Wielka łaska was spotkała. Z rozkazu najmiłościwszego pana, cara Wszechrusi, Aleksandra III, komisja asanacyjna z powiatu przybyła, by straszliwą zarazę cholery wyplenić. Wszelkie nakazy wypełnić macie, a doktor i pomocnicy jego wszystko wam działania wyłożą. A teraz podążajcie za mną, to wszystko wam wyjaśnione zostanie.

Ludzie stali w milczeniu, zastygli w bezruchu.

– Słyszeliście głos najświętszej panienki w nocy! – Zawołał organista. – Idźcie i nakazanie Matki Bożej, patronki naszego sanktuarium, wypełniajcie.

Tłum posłusznie ruszył w kierunku wsi.

Oczom stojącej z boku Aliny nie uszedł drobny szczegół. Z tyłu w powozie, w nogach urzędników, leżała związana postać. Dziwnie milcząca i nieruchoma.

Andrzej widząc jej pytające spojrzenie wstrzymał konia i poczekał aż komisja przejedzie. Zeskoczył z siodła i odciągnął na stronę, rozglądając się, czy ciekawskich uszu za blisko nie ma.

– Złapałem dziada w Bielinach. Tak, jak myślałem polazł w stronę Opoczna, wioskami, tam ma branie największe. Żandarmi sprawdzili, Szymon Żaryna, zbiegły z robót pod Siedlcami. Szymon w parafii świętego Szymona złapany, taki traf. Sądzony za oszustwa i wielokrotne kradzieże. Teraz łatwo się nie wymiga. Podburzanie przeciw komisjom sanitarnym w tych czasach nikomu nie ujdzie płazem.

– Czemu by ujść miało? Ktoś mu w tej ucieczce pomógł? Jakieś zadania dla Trójki[20] Szymon wykonuje?

– Domyślna jesteś. Z więzienia uciec nie łatwo. Choć przypadki się zdarzają. Nawet u nas na Sachalinie, katorżnicy-socjaliści czmychnęli. Rozpłynęli się bez śladu i to na służbie feldfebla Gromowa.

– Tego sadysty, coś mi o nim pisał?

– Tego samego. Teraz Gromowa zdegradowali do efrejtora i na samą północ przenieśli. Dobrze, że to nie na mojej służbie było. A i tak, com się nasłuchał.

– Biedaczysko – Linka mrugnęła porozumiewawczo. – Ale jeśli z Trójką prawda i chcieli rozruchy antyżydowskie wywołać, to również i tym razem nasz Szymon się może wymigać.

– Chyba nie. W sprawach sanitarnych nie ma żartów. Oszustwo, podburzanie do rozruchów antyżydowskich, żaden problem. Lecz co innego utrudnianie walki z cholerą. Chyba jego mocodawcom nie będzie się chciało wychylać w takiej sprawie. Zresztą gdyby tak się stało, pomyśl, co zrobili by chłopi, gdyby przypadkiem się zwiedzieli i oszusta w swe ręce dostali? Na Syberii bezpieczniej dziadowi będzie. Sam o tym wie. Ktoś mu wspomniał… – puścił oko do Alicji i cmoknął na konia. – No, na mnie czas. Widzimy się za trzy godziny w Opocznie, jeszcze mi naczelnik powiatu pogratulować zapobieżenia rozruchom na pewno zechce. Również sprawy Michałowe załatwić razem musimy.

Warszawa, czwartek, 22 września 1892

Andrzej przeciągnął palcami po białym ramieniu Aliny, potem delikatnie opuszczając dłoń w kierunku jej piersi pochylił się muskając ustami jej obojczyk. Żona westchnęła i wyprężyła się wystawiając na pieszczoty.

– W sumie nie wiem Linko, czy po tym jak na Matkę Boską awansowałaś, to profanacji nie uprawiamy?

Żona zaśmiała się gardłowo.

– Nieźle wyglądałam, nieprawdaż? W aureoli świateł z luster. Dobry pomysł Lea miała. Pasował do wybuchów magnezji. Ale najlepiej wypadł Cwi jako głos niebieski. Przez tubę nikt go nie poznał, a brzmienie ma iście niebiańskie. Pasowało, w końcu to żydowski bóg przemawiał, nieprawdaż? A ten Tadzik krzyczący, by wszyscy na twarz padli? Aż żal było wtedy uciekać. Takie piękne przedstawienie.

– Ja chyba też rankiem, jako posłaniec cesarski, dobrze wypadłem?

– Jak sam Hermes, mój ty dumny mężu. Zobaczmy, czy twój kaduceusz[21] posłańca bogów w innych okolicznościach się sprawdzi – zamruczała Alina wędrując powoli szczupłymi palcami w dół brzucha Andrzeja, a potem przesunęła językiem po linii policzka nad jego rudawym zarostem.

Przez kolejną godzinę czas nie upływał im na rozmowie.

– Michał powinien zamieszkać z nami. Jest teraz naszym synem. – Oznajmiła Alina ubierając się.

– Miejsca mało. – Andrzej rozejrzał się po mieszkaniu. Przyzwyczaił się mieć tu spokój. Nie wyobrażał sobie dzieciaka w swojej przestrzeni. Taki trzynastolatek nie jest łatwym kompanem.

-Chyba na razie to nie twój problem. Chyba, że nie wracasz na Sachalin?

Westchnął ciężko. Niestety, służby uniknąć się nie dało.

– Wiesz kochanie, że za tydzień muszę być w Piterze. Droga na wschód mnie nie ominie i pospieszyć się muszę, nim w październiku śnieg i błoto trakty zawalą, rzeki nieprzebyte będą i do zimy jazda będzie niebezpieczna. Budowę Wielkiej Drogi Syberyjskiej dopiero rozpoczęto. Do Czelabińska dotrę koleją, a co dalej? Zimować gdzieś za Irkuckiem, na kurierskiej stanicy, mi się nie uśmiecha.

– Więc póki co, ja tu z Michałem mieszkać będę. Kiedy zaś wrócisz, może na Pragę się przeniesiemy? Natan piękną kamienicę tam przy Ząbkowskiej wam kończy, a świat się zmienia, na Szmulowiźnie nowe zakłady powstają, domy rosną. Targowa jak z żurnala wygląda. Już nie wstyd tam mieszkać, nawet takiemu ważnemu oficerowi.

– Jak chcesz kochanie.

Andrzej pogładził Alinę po włosach. Niech ma po swojemu. I tak jest sama w Warszawie. Zaś po prawdzie, jego bardziej dręczyły słowa starego Konstantego. Sługa pokuśtykał do niego przed odjazdem i słabym głosem wyszeptał.

– Dobrze, że panicz się synem zajmie, a nie jak inni panowie, na łasce porzuci.

O nic więcej wypytać nie zdołał, bo stary zniknął, a jechać trzeba było.

Dużo o tym myślał. W Białaczowie był w 1878. Szedł mu osiemnasty rok. Jadźka tamtego lata wdzięków mu nie szczędziła, tym bardziej się zdziwił, jak za Macieja poszła, a jego propozycję małżeństwa wyśmiała. Michał urodził się w 1879, ale 3 lipca, tak w akcie przecież zapisane. Niemożliwe, aby był jego synem. Jak odjąć dziewięć miesięcy to październik wychodzi. On 10 września pojechał z powrotem do kadetów. Nie zgadza się. Przecież wpisu w księgach parafialnych nie sfałszowali. Ksiądz by na to nigdy nie poszedł. Ksiądz Jędrzej, młody wtedy, wielki przyjaciel jego ojca… Nie, bzdura wierutna. Konstantemu w starym łbie się pomieszało. Definitywnie. I już.

 

Nota autora – Skrzyńsko, ziemia Opoczyńska i Radomska

Epidemia cholery rzeczywiście dotknęła ziemie zaboru rosyjskiego w latach 1891-93 zbierając na ziemi Opoczyńskiej śmiertelne żniwo. Historia Woli Załężnej jest autentyczna. Jednak walka z epidemią przebiegała na tych ziemiach sprawnie i przy współpracy mieszkańców. Ataki na choleryczne komisje sanitarne i zamieszki miały miejsce w zupełnie innych miejscowościach, po drugiej stronie Wisły oraz w Galicji.

Opisane wydarzenia NIE odnoszą się do rzeczywistych mieszkańców Skrzyńska i do obsady parafii Św. Wojciecha. Działania i poglądy postaci są wymysłem autora i nie mogą być uważane za opinie o rzeczywistych mieszkańcach Skrzyńska i innych wymienionych miejscowości. Jako, że Skrzyńsko było wsią korzystającą w XIX wieku z rozwoju przemysłu, opisane postawy są wręcz nieprawdopodobne.

Akcja została umiejscowiona tam wyłącznie dlatego, że główny, fikcyjny, bohater pochodzi z Białaczowa i jest związany z tradycjami Powstania 1863r, w którym bohatersko uczestniczyło wielu mieszkańców Opoczyńskiego. Jeśli ktoś z mieszkańców Skrzyńska lub ich potomków czuje się urażony, to stokrotnie przepraszam za wybryki mojej fantazji.

 

[1] Postać fikcyjna, jako spadkobierca rodu Gerlachów, właścicieli słynnych fabryk w Drzewicy i Warszawie

[2] Przest. Dezynfekcyjne, związane z zapobieganiem epidemii

[3] Pot. Ros. Petersburga

[4] Order Św. Anny, państwowe odznaczenie rosyjskie, początkowo trzystopniowe, potem czterostopniowe

[5] Tytuł przysługujący wyższym oficerom i urzędnikom carskim

[6] Wilhem Steinitz, pierwszy oficjalny mistrz świata w szachach

[7] Jan Cukertort, znany jako Johannes Zukertort, najbardziej znany szachista polski XIX wieku, pochodzący z Lublina, był uważany za najważniejszego rywala Steinitza do tytułu mistrza świata

[8] Ros. prowinicji

[9] Ros. Na emeryturze

[10] Siedmiorzecze – potoczna nazwa okolic dzisiejszej Ałma Aty w Kazachstanie

[11] Mowa o potomkach Alego, zięcia Mahometa, uważanego przez Szyitów, za prawowitego następcę Mahometa

[12] Mówienie sobie po imieniu i otczestwie, czyli pochodnej od imienia ojca było w dorewolucyjnej Rosji świadectwem zażyłości, odpowiednikiem polskiego mówienia sobie po imieniu.

[13] Wszystkie wydarzenia w Skrzyńsku są fikcyjne – patrz nota autora

[14] Jid. Gmina żydowska

[15] Starop. zazdrościć

[16] Jakow Icchak Rabinowicz znany jako Jakow Icchak ben Aszer z Przysuchy, słynny cadyk, zwany Świętym Żydem lub Świętym Judą

[17] Jid. Grób żydowski w formie budynku, często cadyka lub znanego rabina.

[18] Pot. Ros. Dwadzieścia kopiejek

[19] Korsakow – miasto na południowej części Sachalina, centrum administracyjne w XIX wieku

[20] Trójki – tu w rozumienia trzeciego oddziału, czyli Ochrany, policji politycznej Rosji

[21] Laska Hermesa, posłańca bogów

Trop Maurycego

Zapadał wieczór, kiedy go poczułem. Chłodny powiew wiatru. Pierwszy od dwóch tygodni. Czyżby? Czyżby stary Morus miał rację? Opowiadał nam, że kiedy był mały, zawsze w maju przychodziła fala chłodów. Ja nie pamiętam tego, jak żyję już osiem lat, choć różne rzeczy w swoim życiu widziałem. Ochłodzenie? W maju? Byłaby przyjemna odmiana. Mógłbym napuszyć swoje futro i leżąc na parapecie balkonu obserwować padający deszcz.

Może byłby to znak, na jak im tam, odwrócenia zmian klimatycznych? I mógłbym częściej rozkoszować się widokiem deszczu? Lubię deszcz, choć taka wypowiedź musi brzmieć dziwnie w pyszczku kota.

A, przepraszam, nie przedstawiłem się. Oczywiście jestem kotem. Mam na imię Maurycy, mam osiem lat i mieszkam od zawsze, tu, na Bielanach. Nie mieszkam sam, Piotr i Alicja, którym pozwalam się sobą zajmować, mieszkają ze mną. Sprowadzili się jak byłem malutki, i zostali do dzisiaj.

Wcale im się nie dziwię, no, bo sami pomyślcie, jak tu cudnie. Leżę na balkonie, na drugim piętrzę, wśród doniczek z ziołami i między pnącym się powojem patrzę sobie na okolicę. Markiza ocienia balkon chroniąc nas przed majowym, gorącym słońcem, a jednocześnie, jak mówi Alicja „robi prąd”. Nie do końca to rozumiem, ale to chyba coś pożytecznego dla ludzi. Nam, kotom, oczywiście absolutnie zbędne.

Tym niemniej w cieniu jest miło. Patrzę sobie na ptaki na drzewach naprzeciwko, na tle zielonego parku. Szczególnie lubię te kolorowe ze śmiesznym czubkiem. Jak im tam? Sikorki. Nie, żebym za często miał okazję je złapać, za sprytne są. Wróble to, co innego, nie uważają. A jak łapię głupawe gołębie, to nawet ludzie się cieszą. O tych innych ptaszkach przemykających szybkimi zygzakami nad chodnikiem to nawet nie wspomnę. Jerzyki. Te są prawdziwie nieuchwytne, ale Morus mówi, że to dobrze, łapać ich nie wypada. Kiedyś, dawno, dawno temu jerzyki prawie wyginęły i od much i komarów można było oszaleć. Tak twierdzi Morus, który choć jest dziewiętnastoletnim staruszkiem, pamięć ma świetną i ciągle śmiga po drzewach. Chwilami mu zazdroszczę, sam się rozleniwiłem. Z drugiej strony, normalne. Szczury wygnane, myszy niewiele, to i kot się zastaje. Nic tak nie rozgrzewa mięśni jak porządna pogoń. Choć tej akurat, miałem okazję ostatnio zakosztować.

Chcecie? – opowiem wam. Tylko muszę wpierw wspomóc się tym, co słyszałem od Piotra, bo inaczej nie zrozumiecie. To nie będzie relacja z pierwszej łapy, ale słuchałem tej historii w ostatnim tygodniu tyle razy, że znam ją na pamięć. Więc posłuchajcie.

Wtorek, 10 maja 2038

Piotr wracał z pracy. Zegar na stacji metra Słodowiec właśnie wskazywał czwartą i Piotr cieszył się, że czeka go jeszcze wiele godzin majowego dnia. Najcieplejsze godziny spędził w pracy, w laboratorium, więc miło będzie posiedzieć na zewnątrz, w powoli zapadającym zmierzchu.

Uśmiechnął się wychodząc na zielony skwer pośrodku Kasprowicza. Cztery szpalery drzew tworzyły piękną perspektywę na sterczące na horyzoncie kominy muzeum na terenie dawnej Huty. Może, jak Alicja wróci we czwartek, wybiorą się tam na spacer?

Na ławce w cieniu drzew siedziała parka nastolatków. On opowiadał jej coś szeptem, ona uśmiechała się kręcąc przekornie głową i lekko drażniła palcami jego dłoń. Wejścia do metra od zawsze były ulubionymi miejscami spotkań randkowych, a mnóstwo zieleni dawało miły odpoczynek.

Gdy wrócił na Bielany, drzewka tlenowe były nie wyższe niż trzy metry, a teraz tworzyły cienisty wąwóz. Choć powolutku zaczęto zastępować część z nich drzewami owocowymi. Ma sens. Będzie więcej pożytku dla mieszkańców, darmowe owoce. A nim urosną, te wielkie tlenowce dadzą dosyć cienia. Na Bielanach i tak było sporo chłodniej niż w centrum, gdzie mimo wysiłków miasta, daleko było do odpowiedniego zazielenienia.

Piotr ruszył w kierunku Makuszyńskiego.

Prawie już zapomniał jak to było, kiedy miał naście lat. Przejścia dla pieszych, samochody, hałas. Teraz jedynie rowerzyści mknęli gdzieś, w sobie jedynie wiadomym kierunku. Pewnie do domu. Ci, co jak on, jeszcze jeżdżą do pracy. A może zupełnie gdzie indziej? O te dwie dziewczyny, wyraźnie wybrały się pogadać. Powinny bardziej uważać, dzieciaki biegają wszędzie, nie zważając na rowery.

Makuszyńskiego. Droga do domu. Bloki, pamiętające czasy budowniczych Huty Warszawa, urosły o dwa piętra, teraz już nawet tego nie zauważał. Zielone dachy, instalacje solarne. Na każdym rogu wiatraki, korzystające z ciągu wiatru w wiślanym korytarzu powietrznym. Te same ciche podwórka, parkingi rowerowe, place zabaw pełne dzieciaków, ławeczki z odpoczywającymi emerytami i ludźmi po pracy.

Z przyzwyczajenia zatrzymał się przed przejściem przez Żeromskiego. Oczywiście automatyczne autobusy elektryczne wyposażone były w czujniki, pozwalające na prawie natychmiastową reakcję na przechodniów, ale po zatrzymywać ruch, skoro wystarczy się rozejrzeć?

Aha, przypomniał sobie o warzywach i przystanął przy straganie.

– Dzień dobry pani Rogalska

– A dzień dobry panie Piotrze. Marcheweczki? Świeżutkie.

– Świeżutkie jak zawsze – zaśmiał się Piotr – trzy poproszę.

Oczywiście, warzywa rosnące na tarasach miejskich, może nie były takim rarytasem, jak te przywożone ze wsi, lecz po co wozić jedzenie dla fanaberii? Pani Rogalska odcięła nać i odłożyła do skrzyni dla zwierząt. Kozy to uwielbiają.

– Wpadnie pan dzisiaj do „Hydroforni”? Chłopaki zebrali orkiestrę: harmonia, klarnet, skrzypce i będą tańce.

– Zobaczę, chcę poczytać póki jasno, a potem nie wiem. Ostatnio wcześnie kładę się spać.

– Szkoda życia na spanie, panie Piotrze. Naprawdę może być niezła zabawa.

– Jeśli Alicja byłaby domu, to oczywiście, ale samemu to nie bardzo mi się chce.

– Nie namawiam. Alicja wyjechała?

– Tak, testuje nowe roboty siewne.

– Co pan powiesz? Za mądre to dla mnie. Na długo pojechała?

– Wraca we czwartek.

– O to dobrze, będziecie mieli cały weekend.

– Owszem. Da mi pani jeszcze cztery ziemniaki. – W sam raz na dziś i jutro, pomyślał.

– Trzy pięćdziesiąt będzie.

Potwierdził płatność i pożegnał się.

Wchodząc w podwórka, po drugie stronie Żeromskiego, niemal wpadł na wściekłego Nowaka.

– Żeby ich, kuźwa szlag trafił, złodziejów! – Przeklinał sąsiad.

– Coś pan taki zapieniony, panie Antoni?

– Wiesz pan, panie Piotrze, te cholery znowu podniosły abonament za parking. Dwadzieścia złotych za dzień, pod własnym domem płacę.

– Niech się pan cieszy, że nie próbuje pan tym wozem dojeżdżać, to jeszcze trzy dyszki, za sam wjazd do miasta i z osiem za parking, by pan zabulił.

– Nic pan nie mów, kuźwa, żyć się nie da.

– To pozbądź się pan grata.

– Łatwo powiedzieć. Wiesz pan ile to kosztuje? Prawie pięć kawałków. I czym wtedy na działkę pojadę? Pociągiem mam zaiwaniać?

Piotr zamilczał. Nie było sensu przypominać Nowakowi, że w ramach wielkiej akcji usuwania samochodów, trzy lata temu, mógł oddać go za darmo. Tylko wtedy sąsiad, wychowany w kulcie własnego auta, rozstać się z nim nie chciał. Miał szczęście, że jego dwunastoletni wóz miał autopilota. Samochody bez automatycznego kierowcy w okolice osiedli nie wjadą, za żadne pieniądze. Po prostu samochody stwarzały zagrożenie, mógłby taki potrącić dziecko, a to nie jest warte żadnych pieniędzy. Poza tym, zajmowały za dużo miejsca potrzebnego na zieleń, już o zanieczyszczeniach nie wspomniając.

Z drugiej strony rozumiał, że starszym ludziom niełatwo się przystosować. Jak Piotr był nastolatkiem, samochód był królem miasta. Ludzie ginęli na ulicach, bo „wtargnęli na przejścia dla pieszych”. Dziś w głowie nie mieści się hasło, „piesi spowalniają ruch”. Wtedy nagrzani szaleńcy pędzili po osiedlowych uliczkach. Dopiero wielki smog z 2027 wszystkich otrzeźwił. Warszawa, a w ślad za nią inne miasta, zamknęły się dla samochodów.

Poszło łatwo. Darmowy, szybki transport miejski, astronomiczne ceny parkingów i opłaty za wjazd, benzyna po 20zł. Prąd był niby tani, ale ten dla samochodów osobowych dodatkowo opodatkowano. W końcu, jeśli ktoś chce szkodzić społeczeństwu, niech za to płaci. Ileż rzeczy stało się prostszych? Ile pojawiło się drzew dających zbawienny cień i tlen! Choć i wtedy niektórzy mądrale sarkali, że drzewa wodę dla ludzi zużywać będą, bo inaczej pousychają. A przecież wystarczyło zużytą wodę z mieszkań przeznaczyć na nawadnianie. Niemcy robili to od piętnastu lat. U nas też się udało. Drzewa tlenowe i nowe rodzaje traw rosły szybko, temperatura na Bielanach obniżyła się o całe cztery stopnie, do komfortowych 26C. Inne życie.

Jeszcze, gdyby majowe deszcze wróciły. Zbliżali się w końcu legendarni „zimni ogrodnicy”, takie babcine opowieści, jak o śniegu w styczniu.

Na podwórku między blokami trwała zabawa. To też niektórym przeszkadzało, że hałas. Jednak jak inaczej mają się wychować zdrowe pokolenia? Przecież nie siedząc przed ekranem, każdy dzieciak zamknięty w swoim domu, jak oni, gdy byli mali.

– Hej Piotrek!

– Witaj Ozgur! Jak Sirma?

– Wszystko, w porządku, to zwyczajna dziecięca trzydniówka, już szaleje na górce.

Wskazał na niewielki pagórek, który wyrósł na miejscu dawnych garaży, kryjąc w sobie zimową salę zabaw dla maluchów. Faktycznie gromada dzieciaków ganiała się ile sił, a wśród nich smagła pięciolatka. Kilku poważnych sześciolatków budowało coś z piasku, tam, gdzie, jak się sprowadzali, była jeszcze osiedlowa ulica, teraz niepotrzebna.

Po drugiej stronie dawnej Nałkowskiej, też zniknęło pięć garaży i śmietnik. Niezłe były targi, by ludzie odsprzedali je miastu. Teraz na dole Ilia prowadzi klub mieszkańca, a na pierwszym piętrze trzy mieszkania. Ciasne, ale sześcioro ludzi ma pierwsze miejsce do życia.

– Pamiętasz o zebraniu jutro? – Upewnił się Ozgur.

Po prawdzie zapomniał. No tak, zebranie w sprawie nadbudowy domów. Jego niewielki dom pod 18 nadbudowano ponad cztery lata temu, ale sąsiedzi z Nałkowskiej się opierali. Dyskusja może być burzliwa. Choć przecież to ma sens. Doda się dwa lekkie piętra w każdym domu i na osiedlu może mieszkać o połowę więcej ludzi, dziesiątki nowych mieszkań. Nic im od tego nie ubędzie.

Oczywiście będzie też comiesięczne losowanie prawa do adopcji kota. Musi pójść.

Można by powiedzieć, dzień, jak co dzień, małe sprawy zwykłe problemy.

Ja patrzyłem z góry, jak Piotr idzie już do klatki, kiedy prawie potknął się o zapłakaną dziewięcioletnią Olenę.

– Olenko, co się stało?

Diana, matka Oleny, podeszła zza rogu i objęła córeczkę czule.

– Żebyś wiedział Piotrze, jakie nieszczęście.

– Co się stało?

– Zginął naszyjnik babci Wiery, ten ze złotymi lwami. Wiozła go z Witebska. Był w naszej rodzinie od zawsze. Praprababka Wiery dostała go w prezencie ślubnym od męża, carskiego bankiera. Ale dla Oleny jest przede wszystkim jedyną pamiątką po babci, tylko to nam zostawili na granicy. Babcia zmarła jeszcze po tamtej stronie, jak trzymano nas w obozie przejściowym. Olena ledwo ją pamiętała, został jej ten naszyjnik. Teraz zginął. – Łzy popłynęły i z oczu Diany. Stały tak zapłakane, jak kupka nieszczęścia.

– Jak to zginął?

– Musieli ukraść. Lufcik był otwarty, a on wisiał, jak zawsze, w pokoju Oleny. Dziś wróciła ze szkoły i ani śladu. Normalnie może myślałabym, że zaczepiliśmy, spadł pod szafę, lecz sam wiesz, na pewno ukradli.

Piotr zmarszczył się. Ludzkiej natury nic nie zmieni. Po tragicznych eksperymentach XX wieku i fali radykalizmu z lat 20-stych, stracono ochotę na zmianę i poprawę ludzkości. Ludzie pragną posiadać rzeczy, tak było od dziesiątków tysięcy lat i tego się nie zmieni. Pragną się wyróżniać, czuć lepszymi od innych. Może za sto, dwieście, lat życia w innych warunkach pojawią się inne potrzeby. Jednak nowe społeczeństwo było jeszcze bardzo świeże i bardzo kruche. Złodziejstwo i inne przestępstwa nie znikły i byłoby naiwnością sądzić, że stanie się inaczej. Ludzkie namiętności są takie same.

Tym niemniej kradzież była zawsze rzeczą przykrą, a mówiąc prawdę, to dotknęła ich ostatnio prawdziwa plaga kradzieży.

Gdy patrzył łzy Oleny trudno mu było się nie wkurzyć. Piotr czuł jak szczęki zaciskają mu się w bezsilnej złości. Dla dziewczynki naszyjnik znaczył dużo więcej niż złoto. Pamiętał jak pokazywała mu go z dumą, gdy przyszedł na herbatę i przepyszne ciasto drożdżowe, które piekła Diana. Wspominała babcię Wierę, jej ciepłe ręce pachnące mlekiem, jak ją przytulała i nosiła w gorączce. Dziewczynka ciężko odchorowała kwarantannę i śmierć babci. Minęło pięć lat, wydawało się, że trauma zniknie, a teraz taki cios.

Godzinę później siedziałem na kolanach Piotra, pozwoliłem drapać się za uszami i słuchałem jego wywodu.

– Wiesz Maurycku, to naprawdę przykra sprawa. Już siódma kradzież w ostatnich trzech miesiącach. Dziwne, zawsze biżuteria, żadnych śladów. Zawsze ginęła jedna rzecz, cenna, pamiątkowa. Indze, spod trzynastki, zginął naszyjnik z szafirami, w pięknym wzorze z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Radomirowi sygnet z rubinem, po ojcu. Ewelinie zadziwiająca platynowa bransoleta, emaliowana w secesyjne wzory, wielka rzadkość. Lecz tym razem naprawdę złodziej przesadził. Jedyna pamiątka Oleny po babci. Maleńka rozpacza. Rozmawiałem z dzielnicowym Radżem i na monitoringu nic podejrzanego. On twierdzi, oczywiście, że powinno się przywrócić kamery z lat dwudziestych, dorny, cholera wie, co jeszcze. Ja osobiście już wolę ścierpieć stratę, niż żyć pod stałą obserwacją. Tak zresztą zadecydowaliśmy na zebraniu w zeszłym roku i kropka. Jak ktoś chce żyć sobie w panoptikum bezpieczeństwa, niech przeprowadzi się na Górny Mokotów!

Piotr zamilkł. Odczekałem chwilę by ochłonął, stopiłem jego oddech ze swoim, emanując spokojem, wyciszyłem go. Tak skutecznie, iż końcu musiałem się wygiąć, by przypomnieć mu, że mam jeszcze cały pasiasty grzbiet do wygłaskania. Zmitygował się, ruszył dłonią, odpowiednio ustawił palce, zaczął mnie czochrać i kontynuował.

– Gdyby tylko ktoś potrafił zobaczyć, co się dzieje, niezauważony. Lecz złodziej, czy złodzieje, są ostrożni. Bez śladu.

Pomyślałem o małej Olenie i zrobiło mi się naprawdę przykro. Dziewczynka była naszą, kotów, ulubienicą. Przemawiała do nas czule, głaskała, bawiła się z nami w łapanie żab w parku. Pamiętam, jak stanęła w obronie, kiedy Julia chciała przywiązać Łatce do ogona sznurek z grzechotką. Żebyście wtedy widzieli Olenę! Z ogniem w oczach i zaciśniętymi pięściami naprzeciwko o głowę wyższej Julii i było widać, że nie ustąpi. Julia rzuciła pod adresem Oleny kilka obelg, zapluwała się ze złości, ale odpuściła. Nie walczy się z rozwścieczoną łasicą.

Nie można tak zostawić sprawy tej kradzieży. Postanowiłem.

Noc, wtorek-środa, 10 maja 2038

Czekałem, aż Piotr zaśnie. Marudził długo, gadał przed ekranem z Alicją. W końcu położył się. Zachrapał. Skoczyłem z balkonu lekkim ruchem, cztery łapy odpowiednio to amortyzują. Co byłby ze mnie za kot, jeślibym z drugiego piętra na trawę nie zeskoczył?

Ruszyłem do przyjaciół. Po drodze skontrolowałem śmietnik, bo przy kompoście lubiły pojawiać się myszy, lecz dziś pustki. Byłem ciekaw, gdzie dziś się spotkamy. Zacznijmy od parku. Parki ciągnęły się od Olszyny, zielonym pasem przechodziły przez Duracza do Parku Herberta i dalej Skweru Jarnuszkiewicza. Tam właśnie zmierzałem. Dzikie kępy krzaków były idealnym miejscem spotkań kotów z okolicy.

Mieszkaliśmy oczywiście w domach u ludzi. Jednak, przecież nikt zdrowy na umyśle, nie będzie zamykał kota w domu. Zresztą prawo nakładało na osoby adoptujące kota obowiązek umożliwienia mu wychodzenia na zewnątrz. Ktoś to dobrze wymyślił. Morus opowiadał, że za jego młodości kot siedział za siatką, zamknięty w domu, „dla swojego bezpieczeństwa”. Co za bezmyślność, jacy niby wrogowie mogli zagrozić kotu? Po tym jak zwierzętom oddano lasy, kontrolowane elektronicznie lisy wróciły do swoich nor, i teraz to my jesteśmy najgroźniejszymi miejskimi drapieżnikami. Dlatego ściśle kontrolują naszą liczbę.

Mały Kot jak zwykle był pierwszy, starannie lizał  futerko na bokach, elegancik. Potem pojawiła się Łatka, Elza i jeszcze Rysio. Popatrzyłem się na przyjaciół i nie owijając w bawełnę zacząłem.

– Witajcie, wydarzyło się coś, co wymaga naszej, kotów, interwencji.

– Inwazja myszy? – szybko wtrącił Rysio i oblizał się ze smakiem.

– Ty wyłącznie o jedzeniu.

– Nie o jedzeniu, lecz o polowaniu, jesteśmy w końcu drapieżnikami.

– Polowanie, ale inne.

Opowiedziałem im całą historię o Olenie i tajemniczych kradzieżach.

Ruda Elza ziewnęła znudzona.

– I po co nam to opowiadasz? Cóż nas obchodzą ludzkie problemy?

– Maurycy ma rację, nie możemy tak tego zostawić – postawiła się Łatka. Dla niej Olena była bohaterką i trzeba było jej pomóc.

– Łatwo powiedzieć, tylko niby co, jako koty, możemy zrobić?

Wtedy opowiedziałem im swój plan. Wyjaśniłem im, kim jest detektyw i jak prowadzi śledztwo. Wszystkiego nauczyłem się z książek. Piotr i Alicja często brali książki z dużej szafy wymiany na podwórku i czytali sobie na głos wieczorem. Lubiłem tego słuchać, nawet usypiając, wiele zapamiętałem. Głupi wszak nie jestem.

– Aleś ty Maurycku mądry – miauknął Mały Kot – czy mogę zostać twoim detektywem-pomocnikiem?

– Oczywiście Mleczaku – tam mówiliśmy czasem na Małego Kota, bo poza małą plamką przy uchu, jego futro było całkiem białe, niczym mleko. – Potrzebna mi będzie pomoc wszystkich was. Poprosimy też Morusa.

Na szczęście bardzo się nie opierali. Wyraźnie nudziło im się wszystkim i pomysł śledztwa, polowania na złodzieja, wydał im się właściwą rozrywką.

Morus leżał na murku przy Staffa, wyciągnięty wygodnie na całą swoją czarną długość. Drzemał, lecz na nasze zbliżanie się otworzył czujnie oczy i koniuszek ogona zaczął mu się poruszać jak wahadło.

– Witaj Maurycku, widzę żeś mi towarzystwo przyprowadził.

– Witaj Morusie, przychodzimy po radę.

– Dawajcie, zamieniam się w słuch.

Przyznać trzeba, że Morus wysłuchał uważnie całej mojej opowieści, zadał kilka pytań po czym stwierdził autorytatywnie.

– Muszę zgodzić się z Elzą, że ludzkie sprawy nie są problem kotów. – Elza niemal podskoczyła z radości. Morus machnął łapą i ciągnął – jednak w tej sytuacji powinniście działać. Nie ze względu na Olenę. My, koty, nie jesteśmy ludziom niczego winne. To oni mogą być nam wdzięczni, że pozwalamy im się nami opiekować. Jednak, mam wrażenie, że wy, przyjaciele, obrośliście sadłem i rozleniwiliście się. Ruch, myślenie, akcja, dobrze wam zrobią. Bieżcie się do roboty, rozwiążcie zagadkę. Maurycy, dowodzisz. Pomogą ci jeszcze Bazyl i Plamka.

Ucieszyłem się, wsparcie Morusa dużo znaczyło na naszym podwórku, a Plamka, była nie tylko niesłychanie zgrabną, czarną kotką z białą krawatką, lecz i bardzo sprytną łowczynią. Jej umiejętności przydadzą nam się z pewnością.

Rozdzieliłem zadania. Każdy z nas dostał kwadrat do patrolowania przez całą noc. Rano mieli meldować. Mała drzemka w czasie, kiedy ludzie idą do pracy a dzieciaki do szkoły. Złodziej nigdy nie zaatakował w tych godzinach. Potem znowu zmianami na patrol. Umówiliśmy się na punkty obserwacyjne. W końcu porządny kot potrzebuje jednak tych piętnastu godzin snu. Śledztwo ruszyło.

Środa, 11 maja 2038

W nocy nic dziwnego nie zaobserwowaliśmy. Mały Kot w swojej gorliwości obiegł osiedle trzy razy. Plamka uważała, że nic się nie dzieje i ziewała ostentacyjnie. Ja, muszę przyznać, też wracałem z pustymi łapami. Nikogo niespodziewanego.

Wdrapałem się po pędach dzikiego wina ochładzających ścianę i padłem na fotelu na balkonie jak kamień. Nawet nie obudziłem się, kiedy rano Piotr mielił i parzył kawę, ani nawet wtedy, gdy wrzucił mi do miski kawałki królika.

Ocknąłem się dopiero późnym południem, w brzuchu burczało mi z głodu. Królika, za którym nie przepadam, pożarłem nawet nie czując smaku. Choć i tak wolę go od karpia czy wieprzowiny. Miasto produkuje mnóstwo zielonych odpadów, którymi ludzie karmią świnie, kozy, króliki, a przede wszystkim karpie. Ryby rosną szybko, same się wyżywią, wody tylko i tlenu pilnować trzeba. Teraz to główne mięso jedzone w mieście. Nasze kotki z podwórka uwielbiają karpie, ja jakoś nie przepadam. Uważam, że ryba to nie dla kota. Czy ja foka jestem?

Wyszedłem do swoich współpracowników. Na szczęście w międzyczasie nic złego się nie wydarzyło . Lecz do pracy nie mogliśmy się jeszcze zabrać .

Zebranie mieszkańców zaczęło się wszak punktualnie o szóstej. Część przyszła osobiście na podwórko między Nałkowskiej 7 i 9, większość dołączyła wirtualnie. Ludzie niecierpliwili się, jak zwykle w takiej sytuacji. Nagle wszystkim się spieszy. Anna spokojnie i rzeczowo przedstawiła projekt nadbudowy sześciu domów przy Nałkowskiej, wizualizacje. W sumie niewiele się zmieni, a powstanie dwieście nowych mieszkań.

– Słońce nam zabieracie! – krzyknął ktoś z tyłu.

Takiej głupoty ludzie już dawno nie słyszeli, żeby ktoś się na cień skarżył. Może dwadzieścia lat temu. Teraz właśnie cień drzew, czy zielonych ścian budynków, był upragnionym miejscem zabawy i odpoczynku. A nadbudowa to i nowe zielone dachy, gromadzące cenną wodę i izolujące od upału.

Igor, w koszulce kibica bielańskiego Hutnika, jeden z tych, z którymi pod stadionem lepiej nie zadzierać, słysząc o słońcu głośno zaklął i splunął ze złością. On nie tak dawno musiał porzucić wieś poddoniecką, gdzie susza i odpady nawiane z hałd poprzemysłowych zabrały ostatnie kawałki pola.

– Co się stanie z naszym klonem? – zapytał starszy mieszkaniec spod siódemki.

Klon faktycznie wypuścił gruby konar nad dach a właśnie w tym miejscu miało powstać narożne mieszkanie.

– Damy w tym miejscu taras dla dwóch mieszkań. Resztę konara wyprowadzimy w bok. Przecież nie uszkodzimy drzewa. – Wyjaśnił architekt z dzielnicy.

Oczywiście. Drzewo, szczególnie takie prawie osiemdziesięcioletnie, był skarbem, ktorego narazić nikt by się nie ośmielił. Wykonawca by się nie wypłacił.

Padło jeszcze kilka konkretnych pytań. O wodę, ogrzewanie, finanse. Anna była świetnie przygotowana.

– Dlaczego my nie będziemy mieli windy? To jawna niesprawiedliwość – zaprotestował Michalak.

Faktycznie, do nowych pięter prowadziła zewnętrzna klatka schodowa i winda idąca po ślepej ścianie. Otoczona miejskim ogrodem ściennym.

– Panie Darku, doskonale pan wie, że miasto zaproponowało wam zamiast tej jednej, współfiansowanie trzech wind do obecnych klatek, byście i wy mieli wygodnie. Wyszło od was po dwieście złotych z metra. Płatność rozłożona na trzy lata. Każdy dom głosował oddzielnie. Wszędzie pomysł przepadł.

Anna przemilczała, że Darek Michalak, mieszkający sam w siedemdziesięciodwumetrowym mieszkaniu, najgłośniej gardłował przeciw.

– Zresztą dla niepełnosprawnych zrobimy podjazdy na wysoki parter.

– Wiele mi to da, jak na pierwszym mieszkam – odszczeknął Michalak.

– To niech pan się zamieni z miastem, może pan dostać za swoje mieszkanie dwa pokoje z windą i jeszcze miasto panu dopłaci.

– Wasze miejskie klitki to w zadek możecie sobie wsadzić.

Nowe mieszkania faktycznie były nieduże, dwa pokoje 38 metrów. Podobne budowano w latach 60-tych ubiegłego wieku. Sporo ich zostało tutaj w modernistycznych wieżowcach. Jednak obecnie ludzie lubili je, bo były świetnie ustawne i nie płaciło się na bezdurno za metry kwadratowe. Zresztą komunalne pralnie, odradzające po prawie stu latach, oszczędzały sporo miejsca w domu, a i wydatków na niegdyś często psujący się sprzęt.

– Czemu bierzemy sobie na głowę taki problem? Czy teraz jest źle? – zapytała Oksana

– Oksano, sama masz gdzie mieszkać dzięki miastu, dzięki temu, że na miejscu parkingów przy Perzyńskiego powstały dwa bloki. Nam pod oknami. Teraz odmawiasz tej możliwości innym? Zresztą, jaki problem? Miasto bierze odpowiedzialność. – Zdenerwował się Piotr.

Oksana obróciła się zawstydzona, w sumie nic złego nie miała na myśli. Po prostu nie lubiła jakichkolwiek zmian. Budziły w niej lęk i wspomnienia horroru emigracji.

– Znowu będzie hałas, budowa, latami żyć się nie da – wypaliła Karwowska.

Tę wypowiedź powitać mogła wyłącznie salwa śmiechu.

Nadbudowa dwóch pięter na szkielecie drukowanym z recyklowanego plastiku i piasku na miejscu przy pomocy urządzeń 3D zajmowała około dwóch tygodni. Dobra, dodajmy trzy tygodnie na przygotowanie terenu, zdjęcie dachu i oczyszczenie ścian. Kolejne dwa tygodnie demontażu, wykończenia i gotowe. Technologia dopracowana do perfekcji. Tania, szybka i ekologiczna. O ciągnących się latami budowach, już właściwie zapomniano.

Karol pokazał zdjęcia spękanej ziemi, wypalonych traw.

– Naprawdę ludzie mają żyć w takich warunkach? Czy może normalnie, jak my?

– Co mnie obchodzi, jak jacyś Pakistańczycy żyją? Nikt im nie każe do nas przyjeżdżać. Wzięliby się do roboty, nawodnili i mieliby jak u nas! – wrzasnął Jarek. Ten był znany ze swoich prawicowych poglądów.

– To nie Pakistan, Jarku, tylko Masłów pod Kielcami. Może chcesz zobaczyć jak wygląda potok na Podlasiu, pod Dobrem? – Karol wyciągnął kolejne zdjęcie wsi pokrytej kurzem i wyschniętego koryta rzeki.

Dyskusja ucichła. Argumentów nagle zabrakło. Może i to był chwyt erystyczny, bo nikt w końcu nie wiedział, czy zamieszkają tu ludzie z Warszawy, Kieleckiego, Podlasia, Mali, Boliwii czy Kazachstanu, ale wszak w uzasadnionej sprawie. Pewnie wszyscy po trochu, bo miasto bardzo dbało, by nie tworzyć enklaw etnicznych i finansowych.

Głosowanie było jednoznaczne, wynik wyświetlił się na tablicy – czterysta sześćdziesiąt siedem głosów za nadbudową, trzydzieści dwa przeciw. Wynik przyjęto. Tylko Karwowska piekliła się:

– Za moich czasów nie do pomyślenia! Żeby, wbrew mojej woli, ktoś mi się nad głową budował! Cholerne przyjezdne…

– Do Otwocka się pani przeprowadzi, to decydować pani będzie – złośliwie rzucił Robert.

Karwowska pamiętała czasy, gdy tylko właściciele mieszkań decydowali, co można zrobić w ich bloku. Debilny system. Często kilku niechętnych zmianom wystarczało, aby zablokować każdy pomysł, szczególnie, że na zebrania przychodziła góra połowa uprawnionych. A teraz? Od lat głosuje każdy mieszkaniec powyżej 16 lat, elektronicznie. Mieszkasz, płacisz podatki, dlaczego masz być pozbawiony prawa głosu? Dano też głos młodszym, by nigdy już nie doszło do sytuacji, kiedy opętane rządzą władzy dziady gotowe są doprowadzić kraj do katastrofy klimatycznej. Żeby nikt nie sprzedał przyszłości, praktykując „po nas choćby potop”.

Zdarzają się oczywiście głosowania głupie, populistyczne. Można się wtedy odwołać do zgromadzenia Słodowca, dzielnicy Bielany, a nawet miasta lub sądu. O większości spraw decydują wszak lokalne wspólnoty. Gdzie ma być przystanek, czy bardziej potrzebny jest sklep monopolowy czy kawiarnia? Kto ma o tym wiedzieć? Urzędnik z ratusza, który na Słodowcu nigdy nie był?

Były dzielnice, w których bogaci właściciele mieszkań oparli się zmianom. Tam mieszkali bankierzy, biznesmeni, sprytni prawnicy i sąd w 2028 przychylił się do ich wniosku o ograniczenie prawa głosu tylko do właścicieli. Dopiero w zeszłym roku wyrok uchylono. Początkowo w tych rejonach śmiano się z „biednych dzielnic”. U nich zostały parkingi dla samochodów, płoty grodzące podwórka, zakazy wszystkiego. Dopiero jak temperatura zaczęła rosnąć i ludzie zobaczyli jak się żyje w innych dzielnicach, coś drgnęło. Jeszcze dziś wysiadając na Wierzbnie uderza cię w twarz fala gorąca. Ze 31C stopni. Asfalt, mury, brak zieleni, szklane ściany apartamentowców odbijają światło. Chodzą klimatyzatory. Bulisz za klimę, obowiązkowo wyposażoną w specjalny czujnik prądowy, jak za zboże i dobrze. Chcesz zanieczyszczać? – Płać. Masz luksus rodem z lat 20-stych.

Część sąsiadów rozeszła się do domów, zostali głównie ci, chcący adoptować kota. Los szczęścia padł na rodzinę Myszorów. Dzieciaki odtańczyły taniec radości. Inni spuścili nosy na kwintę. Poczekają. Podobno za miesiąc mają losować aż pięć kociąt. Zresztą zaraz humory się poprawiły. Rozstawiono sąsiedzki stół. Każdy postawił małą przekąskę do podziału, dużo suszonych owoców, na koniec zjedzą otrębowe talerze. Piotr przygotował kuleczki z gotowanego ziemniaka z podsmażoną cebulą, czosnkiem, świeżymi ziołami i kiszoną młodą botwinką. Botwinkę wyhodował pracowicie w długiej skrzyni na balkonie i był z niej niezwykle dumny.

Ja nie czekałem, aż zaczną jeść, wszak nic tam dla kota nie mają. Jak można żywić się prawie wyłącznie roślinami? Fuj.

Zresztą miałem śledztwo na karku. Czas było wyruszyć na patrol, szukać złodzieja.

Noc, środa-czwartek 11 maja 2038

Mały Kot przybiegł do mnie niezwykle podekscytowany, gdzieś koło dziewiątej. Aż podskakiwał z niecierpliwości i ogonem bił o boki.

– Widziałem ją, widziałem.

– Kogo znowu widziałeś Mleczaku?

Udało mi się go trochę uspokoić i w miarę składnie opowiedział. Zobaczył nieznaną mu kotkę syjamską idącą po gzymsie Nałkowskiej 5, potem przebiegła Staffa i zniknęła w jednym z szeregowców, oddzielających nas od Parku Herberta.

– Rozumiem – powiedziałem, ruszając wąsami. Ale cóż w tym osobliwego? Kotka syjamska, to normalne.

– Żebyś ty widział Maurycku, jak ona zaglądała do mieszkań. Na pewno ma nieczyste zamiary. Zresztą sprawdź sam.

– Mam taki plan.

Po pierwsze, patrolowanie na pusto już mi się znudziło, a po drugie, kotka syjamska, to może być interesująca znajomość.

Poszliśmy, kazałem Małemu Kotu trzymać się z daleka, sam zaś obserwowałem. Cierpliwie. Bardzo cierpliwie.

Nieznajoma kotka pokazała się dopiero nad ranem, gdy już jaśniało. Faktycznie piękna syjamka, tułów śmietankowo-beżowy, a łapki, ogon, uszy i pyszczek, jakby je ktoś w mocnej kawie umoczył. Ruszała się z niezwykłą gracją, jak jakiś duch koci. Z daleka patrzyłem jak wspina się na balkony pod siódemką, zagląda w okna. Naprawdę wyglądała jakby była na zwiadach.

Ruszyłem naprzód. Postanowiłem pokazać się jej, zapoznać, dowiedzieć czegoś więcej. I tu przeżyłem prawdziwy szok. Kotka zignorowała mnie. Rzuciła mi jedno spojrzenie swoich niebieskich, leciutko fioletowych oczu i przeszła obojętnie. Na zwykłe kocie „dzień dobry” nie odpowiedziała, a kiedy próbowałem zastąpić jej drogę przeskoczyła przeze mnie i szybko pognała do szeregowców. Siedziałem zdumiony, a Mały Kot patrzył się na mnie z niedowierzaniem.

Byłem, mówiąc szczerze, trochę zagubiony bezczelnością kotki. To wbrew jakiejkolwiek kociej etykiecie, ale, ponieważ czekało mnie zebranie zespołu, wziąłem się w łapy.

Tym razem spotkaliśmy się w miejskich ogrodach warzywnych, które stworzono na dachach szeregowców. Ponoć właściciele woleli to, niż nadbudowę mieszkań. Dobra decyzja, pojawiły się nornice, myszy, przylatywały ptaki, wydziobując ziarna. Mieliśmy prawdziwe świeże mięso. Dla mnie rozkoszą było złowienie badylarki, maleństwa na jeden kęs. Słodziutkie. Ale wróćmy do śledztwa.

Wpierw wysłuchałem sprawozdania zespołu. Nic. Żadnego śladu. Wtedy ja opowiedziałem o syjamce. Plamka i Elza od razu się podekscytowały. Moim zdaniem, przemawiała przez nie zwykła kobieca zazdrość o ładniejszą kotkę.

– Niezwykle podejrzane – stwierdziła Elza. – Na pewno ona kradnie sama, lub naprowadza swojego opiekuna.

– Właśnie, słyszałam, że koty syjamskie można wytresować do wielu rzeczy – dodała Plamka.

Trudno było nie przyznać jej racji. O kotach syjamskich krążyły opowieści od wielu kocich pokoleń. Powszechnie uważano je za wyniosłe i podstępne. A już historia o tresurze, jeżyła każdemu kotu włos na grzbiecie. Dać się opętać i podporządkować ludziom. To zaprzeczałoby istocie naszego gatunku i zamieniałoby nas w jakieś posłuszne psy. Jednak moim obowiązkiem, jako głównego śledczego, było zadbanie o ład i porządek postępowania.

– Nie zaprzeczam, drogie dziewczęta. Syjamka jest podejrzana. W związku z tym mam plan.

– Jaki? Jaki, Maurycku? – Ekscytował się Mały Kot.

– Po kolei. Ustalimy dyżury na obserwację syjamki, lecz nie możemy porzucić patrolowania okolicy.

– I pewnie to ty będziesz się na nią gapił? Niedoczekanie. Wy tylko będziecie się ślinić i śnić o pięknej kotce. Obserwacją syjamki zajmiemy się my. – Przejście Łatki na stronę dziewczyn załatwiało sprawę.

– Jak sobie chcecie. Ustalimy cztery warty. Elza, Łatka, Plamka i Mały Kot. Z tego, co pamiętam, koty syjamskie słabo widzą w nocy, więc wtedy ryzyko jest najmniejsze. Dlatego wartę od jedenastej do czwartej obejmie Mały Kot. Potem Łatka, skoro taka wyrywna, do dziesiątej. Plamko, dostaniesz najtrudniejszą – tę południową. Musisz pilnować się, żeby nie zasnąć, łatwo gdy słońce przypieka. Ja wpadnę koło trzeciej. Elza zmieni mnie o wpół do piątej, a potem ja znowu przyjdę o wpół do dziesiątej. Bazyl i Rysio w nocy przeczesują teren koło naszych bloków. Ja zajmę się rejonem po drugiej stronie Perzyńskiego. Wszyscy zaś musimy być ekstra czujni koło drugiej po południu. O ile dobrze pamiętam słowa Piotra, właśnie koło drugiej popełniono większość kradzieży, szczyt upału, wszyscy podsypiają, lub zajęci pracą, a złodziej może grasować. Odpowiada towarzystwu?

Pomruki wyraziły zgodę. Zadania były rozdzielone. Teraz tylko czekać na schwytanie winowajcy, czy winowajczyni.

Sobota, 14 maja 2038

Łatwo powiedzieć, czekać. Niestety, my koty, nie jesteśmy nieskończenie cierpliwe. Po trzech dniach bezowocnego czuwania, moim współpracownikom zaczęło się nudzić. Z natury kot jest indywidualistą, nie urządza zbiorowych polowań, nie współpracuje. Czułem, że śledztwo mi się rozłazi. Dobrze, że dziś przed południem skontrolowałem posterunek, bo Plamka spała w najlepsze, a gdy próbowałem ją zreprymendować, zadarła ogon i odeszła obrażona. Wróciła po godzinie i zmieniła mnie bez mruknięcia, czy zwyczajowego poiskania za uszami. Choć tyle. Bazyli też opowiadał o swoim obchodzie, tak mętnie, że chyba nie wyszedł na patrol. Wiedziałem, że coś muszę zrobić.

Wieczorem poszedłem do Morusa.

– No opowiadaj, jak idzie łapanie syjamki.

Sęk w tym, że w ogólne nie szło. Syjamka wychodziła na swoje spacery, właziła na balkony, zaglądała ludziom do okien, zachowywała się podejrzanie, lecz nic nie ukradła. I całkowicie nas ignorowała. Myślałem, że może zainteresuję się Rysiem, bo to potężne kocisko, zmieszane z bengalskim, więc ma piękne, brązowe łaty. Dorodny kot. Jednak nic. Próby zaznajomienia się, podjęte przez dziewczyny, też spełzły na niczym. Syjamka przechodziła obok nich, nie widząc kocich znaków i trzymając swój ogon zadarty niczym sztandar na wietrze.

Morus pokiwał głową.

– Faktycznie masz twardy orzech do zgryzienia. Chyba nie zdawałeś sobie sprawy, ile takie śledztwo może potrwać. Tylko w książkach detektyw rozwiązuje problem w jeden wieczór, rozmyślając w fotelu, lub grając na skrzypcach. Ja rozmawiałem kiedyś z kotem inspektora Janusza. W rzeczywistości praca śledczego jest żmudna, nudna i często do niczego nie prowadzi.

– Kiedy ja czuję, że jesteśmy na właściwym tropie. Nie możemy odpuścić. Zajrzałem tam, przez okno, gdzie ona mieszka. Istne muzeum. Kto inny chciałby kraść zabytkową biżuterię?

– Znaleźliby się chętni. Mniejsza z tym. Ufam twojej intuicji. Przyjdę dziś o jedenastej na spotkanie zespołu, spróbuję wykrzesać z nich trochę entuzjazmu.

– Dziękuję ci Morusie.

To, że Morus zdecydował się ruszyć i osobiście wziąć udział w naszym śledztwie, zmotywować koty, dodało mi nadziei.

Poniedziałek, 16 maja 2038

Bardzo emocjonalna przemowa, którą wygłosił Morus, zmobilizowała moich przyjaciół. W weekend, zgodnie z oczekiwaniami, nic się nie działo. Ludzie coś tam omawiali, widziałem jak Piotr i Alicja długo konwersowali, nie tylko z dzielnicowym Radżem, ale i z inspektorem Januszem. Nie spodziewałem się, żeby działania ludzi, przyniosły jakikolwiek skutek.

Zaś w poniedziałek, my byliśmy gotowi. Na posterunkach. Ja od rana nie mogłem usiedzieć na miejscu. Jak tylko dzieci poszły do szkoły, korzystając z chwili nieuwagi Alicji, wyskoczyłem z balkonu i pobiegłem pod siódemkę. Omal nie wpadłem na Łatkę.

– Ciii, nie rób hałasu. Ona tu jest.

Faktycznie syjamka szła po gzymsie dachu. Zgrabnie przeskoczyła na balkon na trzecim piętrze, potem przebiegła po cieniutkim boniowanu wokół okna i jak pająk zeskoczyła na drugie piętro. Kolejne odbicie i była na parapecie.

Wypatrywaliśmy co zrobi. Obok nas, bezszelestnie, pojawił się Mały Kot. Pyszczkiem wskazałem mu okno, gdzie siedziała obca kotka.

Okno było rozwarte u góry. Nie miała szans, by tam wejść, to pewna śmierć. Niejeden kot powiesił się w takiej szczelinie. Lecz kotka wyciągnęła się na całą długość i podskoczyła, lądując tylnymi łapami na wysokości klamki. Potem przekręciła łepek na bok i zaczęła przeciskać się u samej góry, gdzie miejsca było najwięcej. Patrzyliśmy wstrzymując oddech. Prawdziwa akrobatka. Przenosiła swoje ciało, centymetr po centymetrze, na tamtą stronę. W pewnej chwili zatrzymała się, drgnęła i usłyszałem przerażony syk Łatki. Byliśmy pewni, że z syjamką koniec.

Minęła minuta, półtorej. Nagle ciałko kotki drgnęło, tylne łapki sprężyły się i jednym susem znalazła się w środku. Mały Kot ze świstem wypuścił powietrze, ja wpatrywałem się jak zaczarowany. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy.

Teraz czekaliśmy. Nic się nie działo. Cóż bym dał za to, by widzieć, co syjamka wyprawia w środku. Po ponad dwudziestu minutach jej kształt pojawił się po drugiej stronie okna.

Kotka trzymała w pyszczku koniec sznura pereł, który miała owinięty w pasie. Znowu wyciągnęła się i wystawiła nos przez okno. Trąciłem Małego Kota.

– Leć po Alicję, pędem, niech przybiega pod dom syjamki.

Mały Kot ruszył. Ciekawe, czy Alicja go zrozumie?

Kotka zaś z wysiłkiem przeciskała się przez okno. Delikatnie by nie zerwać pereł. Powolutku, lecz wiedzieliśmy, że jej się uda.

– Co teraz? – Szepnęła Łatka.

– Biegiem za nią, musimy wejść do jej domu.

Nie przewidzieliśmy, jak szybko złodziejka potrafi biegać. Niby miała do pokonania dłuższą drogę, lecz skakała jak jakaś latająca wiewióra z filmu. Błyskawicznie znalazła się na rogu. Ruszyliśmy oboje. Łatka została nieco z tyłu, nie była świetną biegaczką. Ja uważałem siebie za niezłego sprintera, lecz ledwo mogłem nadążyć. Prawie dognałem ją jak przebiegała przez Staffa. Wtedy syjamka wykonała piękny skok, odbicie i znalazła się na parapecie okna na pierwszym piętrze. Niewiele myśląc, zacząłem wspinać się po rynnie, ale kotka z łupem już znikała w środku.

Desperacko skoczyłem w kierunku parapetu. Tylne łapy ześlizgnęły mi się i tylko dzięki temu, że miałem nieobcięte przednie pazury, nie zsunąłem się na dół. Mocnym ruchem tylnych łap odbiłem się od tynku i przeniosłem ciężar ciała do przodu. Praktycznie wtoczyłem się na szybę. W tym momencie okno zaczęło się zamykać. W środku był człowiek!

Jednym ruchem tylnej łapy nacisnąłem przycisk alarmowy na swojej obróżce.

– Maurycy! Maurycy! – Zabrzmiał krzyk Alicji. Biegła wzdłuż Staffa w moim kierunku.

Nie było czasu do stracenia. Całym sobą pchnąłem okno i znalazłem się w środku. Człowiek zaatakował mnie szczotką. Odskoczyłem unikając ciosu i wpadłem prosto na paszczę syjamki.

– Miauuu! – Zawyłem z bólu.

W tej samej chwili rozległ się dźwięk syreny policyjnej. Od strony Perzyńskiego pędził Radż na swoim elektrycznym skuterze, a od Duracza na drugim jechał inspektor Janusz.

W takiej sytuacji nie pozwolę się zabić, pomyślałem i ruszyłem do walki. Zęby, pazury u wszystkich czterech łap. Tak łatwo ze mną sobie nie poradzą. Syjamka odrzucona siłą mojego uderzenia poleciała na ścianę, a kobieta zacząła oganiać się w panice i krzyczeć wysokim głosem.

Charakterystyczne buczenie oznaczało, że Radż otworzył drzwi na dole i ciężkie buty zatupały na schodach, za nim lżejsze skoki Alicji.

– Policja! Nie ruszać się – krzyknął dzielnicowy.

Cała nasza trojka zamarła.

– Ten kot! Wtargnął tu i zaatakował mnie i moją kotkę! Na pewno jest wściekły! – Krzyczała mieszkanka domu.

– Maurycku, co ci jest kochanie? – Alicja przypadła do mnie. Solidnie krwawiłem. Zęby syjamki rozorały mi skórę od ucha do boku.

– Miau! – Wrzasnąłem, wyrwałem się jej i podskoczyłem do sznura pereł leżącego na podłodze.

– Oto i to złodziej! Przyniósł to tutaj! – krzynęła gospodyni.

– Spokojnie pani Szostakowa, zaraz wszystko zbadamy – zabrzmiał tubalny głos inspektora Janusza. – Pani Alicjo, zabierze pani swojego kota i opatrzy go. Radż, zajmij się kotką pani Szostakowej.

– Niech pan nie rusza mojej Shakiry. Ona jest niezwykle delikatna! Boi się obcych.

Szostakowa sama podbiegła do syjamki i wzięła ją na ręce. Kotka nie protestowała.

– I cóż my tutaj mamy? – Kontynuował inspektor Janusz – perły skradzione z mieszkania numer 37 na Nałkowskiej spod siódemki.

Spojrzał na swój zegarek informacyjny. – Sześć minut temu. Pozwoli pani, że się rozejrzę – powiedział do Szostakowej.

– Nie ma pan prawa, bez nakazu! – zawyła Szostakowa i krzyknęła do swojego zegarka – Papuga, dzwoń!

Dwa sygnały po drugiej stronie. Głęboki męski głos.

– Tak, pani Szostakowa?

– Panie mecenasie, niech pan natychmiast przyjeżdża, zaatakowała mnie policja, robią tu bezprawną rewizję.

– Prawnik na pewno się pani przyda – wtrącił Janusz. – Radżu, wezwij prokuratora Stefanakisa.

Po czym, obracając się do kobiety dodał – pani nie ma powodu do zdenerwowania. Jesteśmy na miejscu przestępstwa, mam prawo dokonać przeszukania. Pani się za dużo starych filmów naoglądała, żaden nakaz nie jest potrzebny.

Janusz bez dalszych słów wszedł do kolejnego pokoju, nakładając policyjne okulary filmujące panoramicznie, by udokumentować każdy krok.

– Radżu – zawołał – jesteś świadkiem, co znalazłem.

W wielkiej szafie, za pancernym szkłem, była wyeksponowana skradziona biżuteria.

– No, tego Maurycy pani raczej nie przyniósł.

– Nic nie wiem. Bez mojego adwokata nic nie powiem. – Szostakowa zacisnęła usta i stała z Shakirą na rękach.

Adwokat Kaliski i prokurator Stefanakis przyjechali prawie jednocześnie. Ja siedziałem jak posąg, patrząc, co się dzieje. Alicja krzątała się przy mnie z opatrunkami, nie wiadomo z czym. Ofuknąłem ją, by nie przeszkadzała.

– Cóż pan wysmażył przeciwko mojej klientce, panie prokuratorze?

– Wygląda to na wielokrotną kradzież, z wykorzystaniem tresowanego zwierzęcia. – Stefanakis, będąc w stałej łączności z Januszem, szybko zorientował się, z jakim oskarżeniem wystąpić.

– Panie prokuratorze, chyba nie będzie pan próbował udowodnić, że moja klientka zorganizowała te kradzieże. To przecież absurd. Nikt w to nie uwierzy.

Prokurator zamyślił się i potarł palcem grzbiet nosa.

– Więc, twierdzi pan panie mecenasie, że pańska klientka, po prostu zatrzymała przyniesione przez kotkę przedmioty i nie ma z tym nic wspólnego?

– Chyba oczywiste.

– Taaak, ciekawe. Patrząc jak biżuteria jest wyeksponowana, i biorąc pod uwagę, że zniknęła ona od swoich właścicieli w ciągu ostatnich trzech miesięcy, wygląda mi to na zagarnięcie znalezionego mienia. Nieprawdaż? Ile dni jest na dostarczenie znalezionych przedmiotów na posterunek policji, panie mecenasie? Przypomni mi pan? Trzy dni robocze? Dwa tygodnie w przypadku osoby o ograniczonych możliwościach poruszania się?

– Panie inspektorze – prokurator obrócił się do Janusza – czy pani Szostakowa jest zarejestrowana, jako osoba z trudnościami poruszania się?

– Absolutnie nie, panie prokuratorze.

– No, czyli mamy tu do czynienia z paragrafem 220A podpunkt d, Kodeksu Karnego z 2036r. Nieprawdaż? Bezprawne zagarnięcie mienia znalezionego, zagrożone trzema miesiącami robót publicznych od każdego przypadku, chyba, że łączna wartość przedmiotów zagarniętych przekracza 100 tysięcy, wtedy jeszcze mówimy jeszcze o dodatkowej karze grzywny w wysokości wartości zagarniętego mienia. Nie ma wątpliwości, sam naszyjnik ze szmaragdami wart jest… Ileż to? – Spojrzał na zegarek. – Osiemdziesiąt tysięcy, więc będzie poważna sprawa, chyba, że… – zawiesił głos.

– Oczywiście, chyba, że zgodnie z nowymi wytycznymi, osoby poszkodowane zgodzą się, iż działania to nie było celowe i przyjmą zwrot przedmiotów oraz dodatkową rekompensatę w wysokości 30% wartości przetrzymanych rzeczy znalezionych. – Wskoczył w słowo Kaliski.

Potem słyszałem, jak Alicja wyjaśniała Piotrowi, że nowe prawa, w przeciwieństwie do dawnych kodeksów karnych nakierowanych na zemstę społeczeństwa, dbały przede wszystkim o uniemożliwienie ponownego przestępstwa i o zadośćuczynienie ofiarom. Inaczej wszyscy cierpimy podwójnie – społeczeństwo ponosi koszty wymiaru sprawiedliwości, a poszkodowany często zostawał bez pomocy. A przecież tu o dobro ofiary  głównie chodzi.

Kaliski szybko wytłumaczył Szostakowej, by poprosiła okradzionych o taką interpretację. Zagrożenie, iż ponownie zorganizuje jakąkolwiek kradzież było żadne. Szczególnie, że dożywotnio odebrano jej prawo do opieki nad zwierzętami.

– Wiesz Piotrze, system rekompensat działa bardzo dobrze. Powiązano go dodatkowo ze statusem majątkowym sprawcy, tak by rekompensata była nie tylko wyrównaniem szkody, ale i odczuwalną niewygodą. W przypadku Szostakowej, błyskawicznie oceniono jej majątek i odszkodowanie zostało zwiększone do pięćdziesięciu procent wartości biżuterii. Jeśli by jeszcze kiedyś spróbowała, to musiałaby wypłacić równowartość zawłaszczonych przedmiotów.

– A gdyby udowodniono jej kradzież?

– Sytuacja jest podobna, Piotrze. Tylko rekompensata potrojona: równowartość za pierwszym razem, trzykrotność w recydywie, zwiększane, w zależności od twoich zarobków, lub majątku. Już Machiavelli mawiał, że utrata ojcowizny bardziej boli, niż skazanie na śmierć ojca. Prawo jest szybkie i skuteczne, bez dodatkowych kosztów dla społeczeństwa. Ten system wymyślili Celtowie ponad dwa tysiące lat temu i świetnie działało, dopóki nie zastąpiliśmy go pomysłami rodem z krwawego Prawa Hammurabiego. Dobrze, że wróciliśmy do myślenia, że prawo ma chronić ofiarę, umożliwić naprawę krzywd i zabezpieczyć społeczeństwo przed powtórzeniem się przestępstwa.

Ludzie zaś, jak to ludzie. Najpierw wściekli krzyczeli, lecz inspektor Janusz szybko przekonał ich, że najlepiej zaakceptować. Odzyskali swoją własność, a dodatkowa połowa ustalonej wartości biżuterii, to wszak niemała kwota. Szostakowa dostała solidną nauczkę, będzie musiała sięgnąć do rezerw, które uzbierała, jeszcze wtedy, gdy jako pracownik firmy pożyczkowej wciskała biedakom kredyty.

Lecz i tak najbardziej zabolała Szostakową utrata Shakiry. W tej sytuacji nie było mowy, by zatrzymała kotkę. Nasza syjamka dostanie nowy dom i szansę nauczyć się żyć wśród innych. Wyobraźcie sobie jak jej umiejętności mogą bawić dzieciaki?

Alicja i Piotr byli na mnie strasznie źli. Ponoć o mały włos nie zaprzepaściłem akcji policji. Wszelka cenna biżuteria w okolicy była oznaczona i każdy jej ruch był monitorowany, dlatego Radż i Janusz tak szybko przyjechali. A ja bym wszystko zepsuł. Zepsuł? Niby jak? Beze mnie nigdy by się nie dowiedzieli, że to kotka kradnie. Była w tym naprawdę niesamowita.

I mieli do mnie żal, że się narażałem. Alicja popłakała się, kiedy opowiadała, jak się czuła, widząc Małego Kota wpadającego do mieszkania i podnoszącego alarm. Jak próbowała zrozumieć, o co chodzi. Gdy tylko wybiegła z domu, wtedy rozdzwoniło się moje wezwanie pomocy. Tak się wystraszyła. Biedaczka. Leciała szybciej niż do pożaru.

Mnie zaś rana na boku naprawdę boli. Ugryziono mnie dotkliwie.

Więc teraz nie wiem właściwie, czy dobrze, czy źle zrobiłem.

Z drugiej strony nie wiem, czy jako kota, mnie to obchodzi. Było świetnie i moi przyjaciele chcą więcej. Detektyw Maurycy to brzmi dumnie. Już mam plany na następne miesiące, tylko wpierw muszę odrobinę odpocząć…

Wtorek, 17 maja 2038

Krople majowego deszczu zabębniły o markizę. Nadeszli owi mityczni „zimni ogrodnicy”. Przymknąłem oczy rozkosznie wdychając chłodne powietrze, rozłożyłem się ostrożnie, moszcząc się zdrowym bokiem, na bujanym fotelu. Futro najeżyło mi się by utrzymać ciepło, wzrok utkwiłem w parku naprzeciwko i bezwiednie usnąłem.

Warszawa, 07:05
Za oknem ledwo wstawał zimny jesienny świt. Radca Klejgels1 był rannym ptaszkiem i kapitan Andrzej Zaleski nie zdziwił się rozkazowi stawienia się do oberpolicmajstra na siódmą rano. On sam wolał normalniejsze godziny.
– Siadajcie kapitanie. Napijecie się herbaty? – powiedział stary służbista podsuwając w stronę Andrzeja filiżankę z parującą herbatą i połupany cukier. Tego rodzaju poufałość była u oberpolicmajstra niespotykana, widać sprawa, którą miał do niego, była nietypowa.
Herbaty Zaleski nie odmówił. Skądinąd Klejgels był smakoszem tego napoju i jego herbata ściągana od Petroffa była najlepszą mieszanką chińskich gatunków, z leciutką nutą bergamotu.
– Dziwicie się pewnie, czemu was wezwałem.
Wasze wysokorodije2 jesteście dowódcą, a moim zadaniem jest bez zastanowienia stawić się na wezwanie i oczekiwać co mi dowódca rozkaże.
– No tak, macie rację, ale słuchajcie o czym wam opowiem. – zawiesił głos, nerwowo potarł ogromne, siwe bokobrody i kontynuował – W siedleckiej guberni ostatnio grasuje dziwny złodziej. Włamuje się chyba przez okno, gdy domownicy śpią, zabiera pieniądze, i znika bez śladu. Niby zwykła sprawa, ale ma w sobie dwa nietypowe elementy. Złodziej nie szukałkosztowności i papierów wartościowych, mimo, że w okradanych domach ich nie brakowało. Często niezbyt ukrytych.
– Może woli zadowolić się łatwym niewielkim łupem, niż narażać się dla większego? – wtrącił Andrzej ośmielony luźną atmosferą.
– Tak właśnie możnaby sądzić, gdyby nie drugi fakt. – Klejgels zawiesił głos, łyknął herbaty i nie spuszczając oczu z Zaleskiego ciągnął –Na każdym miejscu kradzieży zostawiano martwego kota.
– Kota? Jak to, jakiego kota?
– A różnie. Czasem był to kot domowy, czasem z podwórka, a czasem jakiś przybłęda, nikomu nie znany. Za każdym razem uduszony, żadnych innych śladów.
– To rzeczywiście dziwne. Ale wasze wysokorodije, siedleckie to nie nasza gubernia, sprawa też wygląda na błahą, czemu mówi mi o niej sam oberpolicmajster Warszawy?
– No właśnie, dlatego was wezwałem. Ostatnia kradzież miała miejsce w domu wicegubernatora Zauszkiewicza. Odkryła ją ta jego żydowska kochanka i urządziła straszną scenę. Zauszkiewicz też się wściekł, martwego kota uznał za antypaństwową prowokację i rozesłał pisma do wszystkich cyrkułów w Królestwie. Sprawa nabrała klimatu politycznego. Wtedy pomyślałem, że wy kapitanie nadacie się świetnie do poprowadzenia śledztwa. Do złowienia sprawcy tego koszmarnego dowcipu. Zauszkiewicz ucieszy się, że taki sławny policjant zajmuje się jego sprawą. Rozwiążecie, a wicegubernator będzie mi winny małą przysługę. Co wy na to?
Klejgels pytał, ale Andrzej wiedział, że odpowiedź może być tylko jedna: „Tak jest wasze wysokorodije”. Pozostawało pytanie, czy stary chce go wrobić w beznadziejne i bezsensowne śledztwo, czy po prostu tylko jemu ufa. I chce przy tym ogniu upiec jakąś swoją pieczeń.
– Tak jest wasze wysokorodije. Kiedy mam jechać do Siedlec?
– A właśnie nie. Na łowy udacie się do Płocka.
Kapitan uniósł brwi w zdziwieniu.
– Dwa dni temu w Płocku włamano się do domu Sierowa, tamtejszego sekretarza gubernialnego. Martwy kot został na oknie. W siedleckim, po jednej takiej kradzieży, nastąpiło kilkanaście podobnych. Tu spodziewam się tego samego. Dlatego wezwałem was rano, bo o dziewiątej odpływa parowiec pocztowy do Płocka, a to najszybszy sposób by dostać się na miejsce. Podpułkownik Czeburdanidze przygotował was akta sprawy.
– Tak jest wasze wysokorodije, pozwólcie odejść.
– Jedźcie. I ni pucha, ni piera3 kapitanie – w głosie Klejgelsa zabrzmiał niespodziewany ton sympatii.

na Wiśle, 10:15
Chlupot wody, sapanie maszyny, powoli przesuwające się wiślane łachy i kępy, wprowadziły Andrzeja w nastrój medytacyjny. Na brzegach snuły się siwe dymy znad kartoflisk, krowy pasły się, skubiąc ostatnią jesienną trawę. Mimo październikowego chłodu kapitan wolał siedzieć na pokładzie przeglądając raporty policyjne. Miał czas. Statek parowy pokonuje ze 20 wiorst na godzinę. Z przystankami w Georgijewsku4 i Wyszogrodzie dopłynie na miejsce w jakieś pięć godzin. Można przestudiować raporty policyjne i wyrobić sobie pogląd na tę dziwaczną sprawę.
Tak. „Trzydzieści rubli złotem, dwadzieścia pięć w banknocie, sześć rubli srebrem, trzydzieści trzy kopiejki”. „Srebrna brosza w kształcie pawia, czterdzieści rubli złotem, trzy czerwońce5 i dwa ruble srebrem”. Łupy złodzieja może i nie były imponujące i wyglądały na to, co zwykle bogatsi trzymają w podręcznych skrytkach, sekretarzykach. Domownicy wszędzie spali, nic nie słyszeli. Niekiedy otwarte okno, zawsze brak śladów włamania. Kilka razy podejrzewano służące, ale nawet dokładna rewizja nic nie wykazała. Można pomyśleć perfekcyjne kradzieże, w sumie w półtora miesiąca, złodziej zgarnął prawie tysiąc rubli złotem i drugie tyle w banknotach. Biżuteria drobna, wyłączając złotą bransoletę z rubinami zagarniętą w gabinecie Zauszkiewicza. Cacko za dobre osiemset rubli. No tam i duży łup – pięćset rubli złotem, świeżutki rulon nowiutkich monet, prosto z banku.
Tylko te koty. „Czarny kot domowników, Mruczek, leżał na biurku z pętlą na szyi.” „Biało-czarny kot powieszony na sekretarzyku.” „Martwy kot na podłodze, nieznany domownikom” i tak dalej. Oczywiście żadnych wniosków. Tylko jeden stójkowy spod Kałuszyna, dopisał po polsku: „waryjat jakiś musi”.
Kradzież z Płocka niczym szczególnym się nie wyróżniała. Zresztą, o niej więcej dowie się wkrótce. Czas rozpocząć polowanie – najpierw rozpoznanie terenu.

Płock, 14:00
Zabrzmiał róg pocztowy. Z daleka, nad drewnianymi domkami Rybaków, wzniosła się imponująca skarpa płocka, zwieńczona katedrą Tumską i budynkami byłych klasztorów. Zegar na byłej wieży zamkowej wskazywał drugą.
Statek pocztowy zacumował przy świeżo brukowanych bulwarach. Nie miał ochoty jechać dorożką, nawet jeśli przy przystani czekały nowe wozy na gumach. Skinął ręką na tragarza, który z zapałem chwycił jego walizkę. Dziesięć lat temu niemałym nakładem wybudowano piękne, kamienne, schody, więc nie musiał brodzić w błocie by dostać się do miasta. Wspiął się do Mostowej, i postanowił przejść się przez park Ewangelicki. Potem skręcił w prawo do Rynku Kanonicznego, zaś obok sądu w stronę Starego Rynku. Zdążał do Ratusza, gdzie miał przygotowany pokój gościnny. Wolał to, niż zatrzymywać się w Pałacu Gubernialnym.
Apartament był urządzony gustownie, właściwie miał ochotę się zdrzemnąć, ale czas naglił, miał zobaczyć się z policmajstrem. Chwilę jeszcze postał przed nową fontanną, pewnie niedługo zamkną ją na zimę i ruszył w kierunku Odwachu. Odsalutował odźwiernemu i podszedł do ubranego w mundur jak spod igły policjanta, stojącego przed drzwiami z mosiężną tablicą „Syskij Diepartament Policji6”.
– Asesor kolegialny Zaleski z Warszawy do policmajstra sekretarza Krypina.
Policjant otworzył ciężkie drzwi. Czekano na niego, pewnie z przystani uprzedzono o przyjeździe.
Próby służbistego wyprężenia się policmajstra niweczyła jego brzuchata sylwetka, chyba ze dwa arszyny7 w pasie. Czerwona pajęczyna na nalanych policzkach była ewidentnie produktem nie siarczystych mrozów, ale pociągu do gorzałki, którą wionął ciężki oddech sekretarza gubernialnego.
– Niepotrzebnie fatygowali wasze wysokobłagarodije8, prościuteńka sprawa – zaczął Krypin z mocnym białoruskim akcentem – sami dalibyśmy radę, ale proszę się rozgościć, czym chata bogata.
Klasnął napuchłymi łapami i do pokoju wkroczyło dwóch policjantów – jeden niosący ogromną srebrną tacę zastawioną po brzegi smakołykami, a drugi, na lśniących talerzach oszronioną karafkę i dwa rżnięte kieliszki.
Andrzej rzucił okiem na poczęstunek i poczuł jak ślina napływa mu do ust. Cienkie płaty solonej słoniny, pęta suchej kiełbasy, wonne plastry kindziuka, solone grzyby, kwaszone ogórki i dzikie jabłka potwierdzały białoruskie pochodzenie Krypina. Ale na produktach podlaskiej ziemi się nie kończyło. Wędzone minogi, gdańskie śledzie,grube pajdy miejscowego chleba, żydowska chała, a po chwili poczuł rozkoszny zapach – na wielkim talerzu wjechały świeżo smażone rydze. Mógł oczywiście oburzyć się na takie proste przekupstwo, ale nie było potrzeby zrażać sobie miejscowej policji. Ich pomoc może być niezbędna. Zresztą po podróży statkiem zdążył porządnie zgłodnieć, a poszukiwanie dobrej restauracji mu się nie uśmiechało.
– Jeśli wasze wysokobłagarodije będzie łaskaw, to wszystko z rodzinnych stron, spod Nowogródka, a sieja – wskazał na piękne kawały białej ryby – z samego Narocza.
– Dziękuję wam panie sekretarzu. Wasze zdrowie – wzniósł kieliszek, trącił się z Krypinem, wychylił i omal nie zatchnął się. Nie przyzwyczaił się do krzepkości chrienowuchy9.
– Domowa wasze wysokobłagarodije, wszelkie choroby trzyma z daleka.
Z tych słów i dalszego zachowania sekretarza można by wnioskować, że Krypin musi być okazem zdrowia. Jedli z zapałem i pomiędzy kęsami nie przerywali rozmowy.
– Prosta sprawa?
– Na pewno lipkarz10 na gościnnych występach. Sprawdzamy wszystkich przyjezdnych, mamy pierwsze tropy.
– Dobrze, kontynuujcie, a ja się po prostu rozejrzę. Co z tym martwym kotem?
– To nowy kot żony sekretarza Sierowa, pewnie napatoczył się w złym momencie.
Łup u Sierowa był pokaźny, sekretarz właśnie odebrał z banku dwa rulony po pięćset rubli złotem i następnego dnia rano miał je rozdać na nagrody dla urzędników sądowych i skarbowych z okazji rocznicy wstąpienia na tron Mikołaja II. Ludzie tak lubią. Zawsze dwie-trzy złote monety sprawiają więcej radości niż biały papierek11.
Rozmowa trwała ponad godzinę, a na odchodnym policmajster rzucił.
– Dziś o siódmej, wasze wysokobłagarodije, organizujemy bal maskowy z okazji rocznicy wstąpienia na tron i ślubu Najjaśniejszego Pana. Byłoby dla nas zaszczytem, gdyby wasze wysokobłagarodije przyłączył się do tych skromnych obchodów.
– No cóż, w nocy raczej nie rozwikłamy zagadki, więc z przyjemnością. – Zawsze to rozrywka w gubernialnym miasteczku, może jakiś trop podchwyci.
Wychodził z mile napełnionym żołądkiem, lecz o sprawie wiedząc niewiele więcej niż przed przyjazdem. Już miał otworzyć drzwi i wyjść w jesienny mrok, gdy drogę zastąpił mu chłopak w juchtowej kurcie posłańca i w czapce z regulaminowym numerem.
– List do waszej wielmożności.
Z zainteresowaniem obejrzał brązową kopertę z ciężką lakową pieczęcią z wężem eskulapa. Zanim zdecydował się wypytać chłopaka, posłaniec zniknął. Niewiele myśląc wyjął z koperty białą kartę z lekkim chemicznym zapachem i powoli czytał ów list, pisany nie wiedzieć czemu gotykiem, po polsku.

„Jego Wysokobłagarodije, Asesor Kolegialny Policji Śledczej, Andrzej Stanisławowicz Zaleski
Wasze Wysokobłagarodije! Pozwalam sobie niepokoić Waszą Wielmożność, albowiem do mych uszu doszło, że sam kapitan Andrzej Zaleski raczył zająć się sprawą kradzieży u radcy Sierowa. W związku z tą sprawą natknąłem się przypadkiem na dziwny wątek, Rzecz, której przedstawić na piśmie nie ośmielam się, gdyż jej dać wiary nie sposób. Uniżenie proszę Waszą Wielmożność o odwiedzenie mojej apteki Pod Złotym Lwem, na Kanonicznej, gdzie będę mógł dokazać niezwykłych okoliczności związanych z tym przestępstwem.
Pozostając sługą Waszej Wielmożności,
Lew Bronsztajn, farmaceuta dyplomowany
Doktor nauk medycznych Cesarskiego Uniwersytetu w Berlinie”

Zamaszysty podpis, sucha pieczęć z eskulapem i gwiazdami. No tak, kształcenie w Berlinie wyjaśniało gotyk, treść była nieco dziwna, ale w takiej sytuacji należało zbadać każdy trop, szczególnie, że poza rozejrzeniem się u Sierowa, innego pomysłu na śledztwo nie miał.
Zapiął płaszcz i skinął na stojącego przy wyjściu stójkowego.
– Słuchajcie, jak trafić do apteki Pod Złotym Lwem?
– To wasze wysokobłagarodije będzie w żydowskiej dzielnicy, na Jerozolimskiej. Tylko ciemno już, po co tam łazić?Jak wasze wysokobłagarodije leków potrzebuje to i przy Nowym Więzieniu i przy koszarach nasi wojskowi medycy świetne apteki prowadzą. Niech wasze wysokobłagarodije słowo powie, to sam na jednej nodze skoczę.
– Skakać wy możecie, a ja Pod Lwa pójdę.
Policjant wzruszył ramionami, ale tylko zasalutował, kwestionować woli szarży się nie ośmielił.

Płock, 17:00
Andrzej szedł powoli, czuł się jak myśliwy w nieznanym mu lesie. Przy oświetlonych jasnymi lampami gazowymi ulicach Warszawy, Płock ze swoimi lampami olejowymi wydawał się mroczny, w gruncie rzeczy to jasny księżyc lepiej rozświetlał październikowy wieczór. Przeciął ruchliwą Szeroką. Po gubernialnych pałacach i olbrzymim gmachu katedry, jednopiętrowe domki dawnego Ghetta Żydowskiego sprawiały wrażenie maleńkich, nieledwie przeniesionych z innej bajki. Tym niemniej aptekę widać było z daleka, nowoczesne, wysokie okna, bijące ze środka jasne światło lamp karbidowych, lśniące mosiądzem poręcze i drzwi. Takiej witryny i w Petersburgu by się nie powstydzono.
Ledwo otworzył drzwi, na widok służbowego munduru,przelewający jakiś gęsty syrop chłopak za kontuarem odwrócił się i krzyknął gdzieś w głąb, za apteczne regały.
– Panie doktorze, jego wysokobłagarodije przyszedł!
Z zaplecza rozległo się dzwonienie szkła, szuranie i po chwili wydreptał stamtąd mężczyzna w białym kitlu. No lwem, to on w żadnym calu nie był. Mały, chudy, całkiem łysy, poorany zmarszczkami, o zupełnie nieżydowskich rysach. Tylko wypukłe niebieskie oczy patrzyły czujnie młodzieńczo spod złotych binokli. Doktor zatarł ręce i kłaniając się w pas wskazał na zaplecze.
– Och, jak jestem rad, że wasze wysokobłagarodije raczył mnie odwiedzić. Proszę, proszę do mojego laboratorium, tam porozmawiać można. – Akcent miał mocno żydowski, twardy.
Zaaferowany prowadził kapitana nie przestając gadać.
– Co za zaszczyt, móc spotkać słynnego śledczego policji, samego asesora Andrzeja Zaleskiego. O śledztwach waszej wielmożności to legendy, jak o owym brytyjskim Sherlocku, krążą.
– I pewnie są legendami, czyli historiami wyssanymi z palca – zaśmiał się Andrzej. – Ale cóż to za niezwykła okoliczność, o której pan doktor do mnie pisał?
Bronsztajn rozejrzał się czujnie po czym starannie zamknął drzwi laboratorium i przekręcił klucz w drzwiach. Podszedł do ciężkiej stojącej w kącie szafy i nachylił się po coś. Nie przestawał mówić.
– Widzicie wasze wysokobłagarodije, człek na prowincji żyjąc, rozrywek niewiele ma i w wolnych chwilach taksodermią12 i preparatami się param. A im okaz dziwniejszy, tym chętniej go w swej kolekcji widzę. Więc usłyszawszy o kradzieży u radcy Sierowa i martwym kocie wsunąłem w dłoń śledczego dwa niebieskie papierki 13 by ciało kota trafiło do mego laboratorium. Niecodziennie kot staje się ofiarą przestępstwa.I niech wasza wielmożność patrzy, na co trafiłem – obrócił się odsłaniając gestem magika słój nakryty białą płachtą.
Andrzej patrzył nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
To coś w słoju, coś, co kryło się pod kocim futerkiem, na pewno kotem nie było. Nie przypominało w ogóle nic mu znanego, nie wiadomo nawet, czy to zwierzę, czy roślina. Ciemnofioletowe sploty, szare grube rury zamiast żył, a na wysokości szyi zmiażdżone uduszeniem dwa wielkie jajowate, błękitne zbiorniki, ogromne żółte placki zamiast oczu.
– Cóż to jest do cholery?
– Tego nie wiem, ale nic na naszym świecie znanego.Widzicie panie kapitanie, – doktor przeszedł do bardziej poufałego tonu – to niebieskie, to moim zdaniem narządy oddychania, więc dlatego kot użyczający istocie swego ciała był uduszony, by zbiorniki owe zmiażdżyć i lokatora zabić. Dlategom też uznał, że musicie to zobaczyć.
– No tak, sprawa nabiera innego charakteru.Telegram do akademii nauk do Petersburga wyślę. Wy doktorze, pilnujcie tego okazu jak oka w głowie.
Doktor nie rozumiał czym jest to coś, co kryło się w kocim futrze. Wiedział jednak równie dobrze jak Andrzej, że znalezisko to jest niezwykłe, lecz wymaga ukrycia, dyskrecji. Niespodziewanie, takie trochę nietypowe śledztwo, stało się łowami na nieznane istoty. Czymś, co przed pospólstwem, a może i przed zwierzchnością, ukryć przyjdzie.

Płock, 19:45
Andrzej zmierzał do pałacu gubernatorskiego, zatelegrafować do Klejgelsa, a od goniących jedna za drugą myśli,aż kręciło mu się w głowie.
Na co polował? Czy w tych przestępstwach chodziło o kradzieże?Czy to nieznany mu myśliwy ścigał te niezwykłe koty? Czym są owe istoty i kto potrafił bez śladu wniknąć do domów pełnych śpiących lokatorów? Dlaczego akurat w tych miejscach? I czy on sam, z polującego, nie stanie się łowną zwierzyną?
Instynkt policyjny krzyczał my do ucha – NIEBEZPIECZEŃSTWO!
Uderzył go w oczy blask lejący się z okien pałacu, uszy wypełnił gwar wysypujących się z powozów elegantów, rżenie koni. Zupełnie zapomniał o balu maskowym. Jeszcze mu tego brakowało. Ale od prowincjonalnych obowiązków towarzyskich się nie wymiga.
Gości witała generałowa Ludwika Dąbrowska, znana w całej guberni filantropka. To przynajmniej zapewniało muzykę na świetnym poziomie.
– Witam panie kapitanie – powiedziała podając mu do ucałowania dłoń, na której wiek zaznaczył już swoje piętno. – Widzę, że nie przygotował się pan na nasz bal maskowy, ale my gotowi jesteśmy na takich zapominalskich gości.
Wskazała na stół z maskami. Andrzej niewiele myśląc sięgnął po zrobiony z papier-mache rudy lisi pysk. Zamienił z generałową kilka zdań, przedstawiono go miejscowej elicie, dużym łukiem ominął Krypina i wmieszał się w tłum. Chyba udało mu się spóźnić na nudne wiernopoddańcze mowy. Orkiestra ustawiona pod ogromnym obrazem najjaśniejszego pana Mikołaja II z cesarzową Aleksandrą Fiodorowną Heską, czarno-białym, wyraźnie wzorowanym na państwowych litografiach, zaczynała właśnie grać do tańca.
Rozglądał się, gdy nagle poczuł świdrujące go oczy. W lewym kącie sali balowej stała ona. Wysoka, gibka, w dziwnej sukni stylizowanej na kocie futro i w kociej masce pokrywającej idealnie twarz. Rude włosy zwinięte były w kształt przypominający kocie uszy. Podszedł do niej jak zahipnotyzowany.
– Pani pozwoli – wychrypiał, miał wrażenie, że brakuje mu powietrza, czuł, że musi dotknąć tego smukłego ciała, bo inaczej oszaleje.
– Ależ oczywiście, kapitanie – zamruczała. Był skłonny przysiąc, że nie były to słowa, ale kocie mruczenie. Wyciągnęła do niego dłoń, w rękawiczkach pokrytych jedwabistym futrem. Miał wrażenie, że to ona chwyta go w swoje dłonie i porywa do walca.
Jeszcze nigdy nie czuł się tak w tańcu. Wirowali blisko siebie, nieco szybciej niż inni. Ciało jego partnerki poruszało się płynnie, miękko, ale i sprężyście. Narastało w nim podniecenie – jej ciepłem, zapachem, miękkim dotykiem futra, w które była przebrana. Tańczyli tak bez końca.
– Muszę wyjść przypudrować nosek – mruknęła mu do ucha partnerka.
Został sam. Czekał. Inne kobiety go nie interesowały, z urzędnikami gadać nie miał ochoty. Czekał kwadrans, potem kolejny i kolejny. Wypił kieliszek szampana, powoli zaczął się rozglądać po sali rozświetlonej kandelabrami odbijającymi się w ogromnych kryształowych lustrach. Nagle u szczytu schodów usłyszał tumult i wrzaski.
– Łapać złodzieja! Ukradziono, wszystko! – krzyk pełen rozpaczy.
Zrzucił maskę i wbiegł na górę. Stanął przed roztrzęsionym urzędnikiem gubernialnym.
– Co zginęło? – zapytał rzeczowo.
– Sześć rulonów rubli złotem. Cały fundusz na nagrody! Wszystko skradzione.
Coś go tknęło. Obrócił się na pięcie. Nie wiedział, co nim powodowało. Odepchnął gapiów i zbiegł na dół. Kopnął boczne drzwi i znalazł się w ciemnościach. Prowadził go jakiś prąd, instynkt łowcy, jak niewidzialna nić. Biegł Warszawską, obok wieży wodociągowej skręcił, przeskoczył przez płot ogrodu Blumberga, po czym ujrzał wysoki dom, dwupiętrowy, ukryty w środku sadu. Drzwi od tyłu, wbiegł na górę, buty dudniły na schodach. Pierwsze drzwi w korytarzu. Ciężko sapiąc pchnął je mocno, wyciągając ukryty rewolwer. Zobaczył ją. Stała przy dziwnym urządzeniu, w którym bulgotało płynne złoto, a przez rurę unosił się błękitny dym.
– Czułam, że przyjdziecie kapitanie, łączy nas niezwykle silna energia pri. Nie pomyślałam, że mogę coś takiego spotkać u Ziemianina. Zupełnie jakbyście byli z A52.
– Skąd?–wydyszał, ciągle zziajany po biegu.
– Z mojej planety oczywiście. A52, trochę jak wasza Ziemia. Daleko stąd.Wy to miejsce nazywacie gwiazdozbiorem Wegi. Odłóżcie ten rewolwer. I tak wasze kule na mnie nie zadziałają. Zaraz wam wszystko wyjaśnię. – Zauważyła jak wpatruje się w jej ciało – Nie, to nie jest moje przebranie, kapitanie. Mam na imię Tiia i tu na Ziemi tak wyglądamy. Trochę jak wy,a trochę jak wasze koty.
– Koty. No właśnie pani Tiio, czemu zabijała pani koty?
– Jakie koty? To nie były żadne koty. Przecież to są skryfy. Podobne do waszych psów gończych. Ten zdrajca Sip wytrenował je, by pilnowały paliwa. Musiałam się ich pozbyć, bo potrafią być niebezpieczne. Proszę się nie martwić, wszystkie wyeliminowałam.
– Tiio, o czym pani mówi?
– Zaraz wyjaśnię. Przecież pan kapitanie, nic nie wie. Sip, współpodróżnik, który przyleciał ze mną z A52, okazał się zdrajcą. Spiskowcem, wraz z wieloma innymi hierarchami. Wykryłam to. On zaś zniszczył nasz pojazd, bym nie mogła wrócić i ujawnić wspólników jego zdrady. Zanim go zlikwidowałam, paliwo do awaryjnego przekaźnika wrzucił do stopionego złota w mennicy Banku Rosji. Skryfy pilnowały tego, co z niego wybito. Dlatego musiałam odłowić skryfy i zebrać dość tych nowych monet, by móc odwirować paliwo z powrotem. – Odłączyła od aparatu szklaną tubę z odrobiną szarej substancji. – Właśnie jest w sam raz.
– A czemu kradła pani też pieniądze?
– Przecież gdybym ich nie ruszyła, to rozpoczęlibyście śledztwo już po drugiej kradzieży. Żaden złodziej nie zostawiłby pieniędzy. Dlatego też zabrałam i biżuterię. Wszystko jest w pokoju obok. Zresztą potrzebowałam środków na aparaturę i musiałam za coś żyć. – Pokazała miskę z czarnym kawiorem. – Tylko to nadaje się u was do jedzenia. Teraz mogę wracać na A52, do domu. Moje informacje pozwolą zlikwidować spisek. Szkoda kapitanie, że to nasze spotkanie potrwa tylko chwilę, pańska energia pri świetnie harmonizuje się z moją.
Przesunęła kilka dźwigni i aparat zatrzymał się. Ciężka bryła zestalonego złota wypadła na stół.
– Zabierze pan złoto i odda właścicielom, resztkę pieniędzy też. – Jej kocia twarz zmarszczyła się lekko, oczy rozbłysły, podeszła i dotknęła go swoją ciepłą, futrzastą ręką.
Czuł jej miękkość jej sierści i lekkie mrowienie przebiegło przez jego dłoń, rękę, barki, gdzieś wzdłuż kręgosłupa, aż do lędźwi. Wypełniało go uczucie niezaznanej dotąd przyjemności.
Nagle uszy zaatakował dźwięk dzwonów strażackich i ujrzał w oknie niebieskawe światło płomieni unoszących się gdzieś nad Kanoniczą.
– Co to? Co się dzieje?
– Pożar Pod Złotym Lwem. Przykro mi, że musiałam doktorowi spalić laboratorium apteczne. Sami rozumiecie, że ciało skryfa nie może zostać w waszych rękach. Jako ludzie nie jesteście na to gotowi. Taki punktowy pożar. Na szczęście ogień ugaszony, a doktor znajdzie w kieszeni swego surduta zwitek banknotów. Ten tysiąc rubli, mam nadzieję, zrekompensuje mu straty. – Podrapała się za uchem kocim gestem. – Teraz wy kapitanie, musicie zakończyć sprawę. W sąsiednim pokoju znajdziecie uprzednio przetopione złoto, biżuterię i ciało Kraszewskiego z nożem w ręku. Wystrzelicie. Przybiegnie stróż. Wszyscy pomyślą, że zabiliście bandytę przy próbie oporu, odzyskacie łupy.
– Kraszewskiego? – wypalił zdumiony Zaleski – Tego szlachcica, ponoć potomka biskupa, a w samej rzeczy warszawskiego sutenera z Franciszkańskiej? Oskarżanego o handel małymi dziewczynkami?
– Jego właśnie. Chyba wam go nie żal?
– No nie, bez tego ścierwa, nasz świat będzie nieco piękniejszy.
– Zgadzam się z panem kapitanie. To niestety koniec naszego spotkania.Żegnajcie. Pamiętajcie o mnie.– Zdjęła z szyi błękitny medalion i włożyła go w dłoń Andrzejowi. – Zostawię wam go na pamiątkę, byście wiedzieli,że gdzieś na niebie jest Tiia. Ja muszę wsiadać do mojego rezerwowego przekaźnika.
Podeszła do szarej rury stojącej w rogu pokoju, pomiędzy górą starych szmat i rozpadającą się szafą.
Andrzej spojrzał na swoją dłoń. W środku ciepłego kryształu medalionu jaśniała gwiezdna mapa, a planeta w gwiazdozbiorze Wegi błyszczała czerwonym światłem. Niespodziewanie podbiegła do niego i potarła go czule swym kocim nosem. Owionął go jej zwierzęcy, słodki, zapach.
Złapał ją, ale wyrwała rękę z jego dłoni, chwyciła za rurę przekaźnika, wtłoczyła w nią szklaną tubę. Znikąd pojawiła się świetlista kula, wchłonęła w siebie Tiię. Sam przekaźnik zaczął pulsować białym iskrami, po czym zamienił się w słup światła, zawirował i jasny promień wyleciał wprost przez okno. Pomknął gdzieś tam daleko, w nieznany mu kosmos.

Płock, 23:50
Kapitan Zaleski stał w pokoju obok z dymiącym rewolwerem w garści. Pod ciałem Kraszewskiego zastygała krew z rany zadanej bandycie przez Tiię. Na stole leżały bryły stopionego złota, obok bransoleta kochanki Zauszkiewicza, srebrna brosza i kilka banknotów. Słyszał na schodach tupanie nóg stójkowego i stróża biegnących do wystrzału. Dla zwierzchności sprawa rozwiązana, jeśli nawet jakieś szczegóły się nie będą zgadzały, nikt nie będzie w wnikał. Zauszkiewicz za odzyskanie biżuterii wdzięczny będzie Klejgelsowi. Klejgels udzieli mu formalnej pochwały. A on? Znowu został bohaterem, choć to nie jego łowy były i on żadnej zwierzyny w Płocku nie złapał.
Wsunął rękę do kieszeni i zacisnął dłoń na małym błękitnym krążku, z którego biło dziwne, lekko szczypiące, ciepło.

 

Przypisy

1 – Klejgels, oberpolicmajster Warszawy, postać autentyczna

2 – tytuł przysługujący randze Radcy Państwowego (ros. Statskij Sowietnik), ranga wyższa od pułkownika a niższa od generała

3 – polski od odpowiednik “połamania nóg”, dosłownie “bez puchu i piór”

4 – rosyjska nazwa Modlina

5- pot. dziesięć rubli

6 – ros. departament śledczy policji

7 – arszyn – rosyjska miara długości, ok 70 cm, czyli dwa arszyny to prawie 140cm

8 – tytuł przysługujący oficerom od stopnia kapitana i urzędnikom od rangi asesora kolegialnego

9 – ros. wódka, nalewka spirytusowa na korzeniu chrzanu

10 – złodziej kradnący “na lipko” czyli włamujący się przez okno na wyższej kondygnacji

11 – potoczna nazwa banknotu 25 rublowego

12 – taksodermia – wypychanie zwierząt

Wróciłem do domu wykończony, trzy dni konferencji, prezentacje, dyskusje, przynajmniej chyba nieźle wypadłem. Może uda się zamknąć w tym kwartale kilka deali? No i dwie przechlane noce. Cóż robić? – kto smaruje ten jedzie, a koledzy z branży to podstawa. Gdyby nie ta cholerna śnieżyca pod Łodzią i problemy ze światłami, byłbym w domu ze trzy godziny temu.
Mieszkanie było ciche i puste, tylko ta dziwna kartka na lodówce ‘Tato pojechałem w góry, odezwę się e-mailem’. Nik, mój syn, już od kilku lat nie jeździł w góry, ostatnio żył tylko klubem i grami strategicznymi, nawet studiowanie architektury zeszło na dalszy plan. Gry strategiczne – to nie zabawa. Za wkład w ostatni program dostał trzy tysie. I to bez mojej pomocy. Starałem się nie wtrącać w jego życie, jest przecież dorosły, choć od czasu jak Kaśka zostawiła nas, gdy Nikodem miał cztery lata, i znikła w wielkim świecie, syn stał się dla mnie wszystkim. Ale teraz nie byłem w stanie się przejmować. Chciał to pojechał. Ja padam na twarz. Szybki prysznic i do łóżka.
Rano obudził mnie dzwonek. Spoglądam przez wizjer. Mała szatynka z dużym plecakiem. Plecak chyba większy od niej.
– Kto? – pytam zaspany
– To ja, Miłka. Nikodem, otwórz.
Nie chciało mi się gadać przez drzwi. Zresztą głos miała taki miękki, przyjazny. Otworzyłem.
– Kim pan jest? – zapytała zdziwiona. Wyraźnie spodziewała się kogoś innego.
– Jestem ojcem Nikodema. Nika nie ma w domu. W czym mogę pomóc?
– Umówiliśmy się z pańskim synem na dzisiaj rano. Jedziemy w góry.
– Zaraz, ale on zostawił mi wczoraj kartkę, że właśnie pojechał.
Nim zdążyła odpowiedzieć z windy wysiadła kolejna para z wielkimi plecakami. Szybko przedstawili się jako Maciek i Baśka i właściwie wepchnęli się do mieszkania. Cóż było robić? Zaprosiłem ich do kuchni, wyjąłem puszkę rybek ze starych zapasów i zaparzyłem herbatę. Miałem tylko chrupki chleb, nie będę przecież dla nieznajomych biegał po świeże bułeczki i zostawiał mieszkania bez opieki.
Wydawali się nie przejmować moją obecnością. Maciek rzucił ciężkie buty na środku kuchni i żłopał herbatę ze swojego metalowego kubka. Dziewczyny robiły kanapki z chrupków i sardynek. Nie bardzo wiedziałem co z nimi robić, kusiło by wyrzucić, ale przecież umówili się z synem. Poszedłem do siebie, może, jak obiecywał, odezwał się emailem.
W skrzynce oczywiście ze trzydzieści nowych wiadomości, ale same głupoty i jakieś pytania z pracy. Dobrze, że dziś sobota, poczekają na odpowiedź do poniedziałku. Ale czemu nic nie ma od Nika?
Drrryń!
– Halo!
– Tato! Dwa słowa, bo karta mi się kończy. Lepiej nie otwieraj nikomu – to Nik. Skąd on dzwoni? Więcej trzasków niż głosu.
– Gdzie jesteś? Nik, odezwij się.
Piiiiii. Koniec połączenia. Cholera. Co teraz? O co tu chodzi? Co mam robić? Dlaczego nie otwierać? Nie wyglądali groźnie, najwyżej bezczelnie. Trzeba by się ich kulturalnie pozbyć, ale jak? Nic to, muszę wyjść i stawić czoła losowi.
Wróciłem do kuchni. Stanąłem w drzwiach. Uderzył mnie zapach potu. Drapieżny męski, przemieszany z duszącym kobiecym. Nigdy nie myją się, czy co? Ale, przecież pewnie są z drogi, trzeba być wyrozumiałym.
Przez chwilę przyglądałem się całej trójce. Miłka, mała, śmiesznie ubrana w kolorowych spodniach, turkusowo-morskiej podkoszulce podkreślającej drobny biuścik i narzuconej na to koszuli flanelowej o zdecydowanie za długich rękawach. Znad kromki chrupka, w którym pozornie była pogrążona, niebieskie oczy lustrowały kuchnię i mnie. Maciek rozwalił się na krześle, drapał po tłustym karku i pozwalał Baśce skakać koło siebie. Ta biegała jak fryga, podsuwając: a to herbatę, to kanapki, a to pomiętą tabliczkę czekolady. Jej strój nie pasował do górskich wędrówek. Legginsy były jak najbardziej na miejscu, ale wokół bioder owinęła się jakimś dziwnym sarongiem, który krępował jej ruchy i zanadto podkreślał biodra. Bo brzuch miała szczupły i seksownie opalony. Pod czujnym wzrokiem Miłki stwierdziłem, że czas przestać się gapić.
– Dzwonił Nikodem – zacząłem…
– No i? – Baśka zareagowała pierwsza.
– Przerwało połączenie, ale mówił, że będzie dopiero za dwa dni – zmyśliłem to na poczekaniu, żeby się ich tylko pozbyć. Żebym mógł się spokojnie wykąpać i pójść przyjąć dzienną porcję kofeiny. Za rogiem dawali świetną latte.
– Nie będzie go dwa dni! – Zirytował się Maciek – Co to kurwa znaczy?!
– Młody człowieku, zważ na język – nie będę mu się tłumaczył. Najchętniej przyrżnąłbym w ten pryszczaty dziób, ale nie będę zniżał się do jego poziomu.
– Niech mi pan tu językiem oczu nie mydli. Co tu jest, kurwa, grane? Specjalnie dla tego palanta wysiedliśmy z pociągu (czyli miałem rację – przyjezdni, przemknęło mi przez myśl) a mogliśmy jechać do samego Bielska i być już w górach. A on co? – wraca za dwa dni… Baśka, kiedy następny pociąg do Bielska? – odwrócił się do dziewczyny.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała zniechęcona.
– Poczekajcie, zaraz sprawdzę – wyjąłem organizer i wywołałem program z rozkładem jazdy. Jak zwykle, myślenie i planowanie spada na mnie.
– Te gadżeciarz, – Maciek wyraźnie chciał sprowokować awanturę – jak pan jesteś taki techniczny, to czemu synalek nie ma komóry?
Milczałem. Byle smarkacz nie wyprowadzi mnie z równowagi. Nie będę przecież objaśniał skomplikowanego rozumowania Nika, który udowadniał, że telefony komórkowe to forpoczta globalnego kapitalizmu, że napychają kieszenie obcym koncernom, kradną nasz prywatny czas (z tym ostatnim się akurat zgadzałem) i on komórki nie będzie używał.
– Macie ekspres do Bielska o 16:20, o 19:10 będziecie na miejscu.
– Ekspres – jęknęła Baśka – to trzeba będzie dopłacić do biletów. Pewnie ze trzy dychy.
Natychmiast sięgnąłem do kieszeni po portfel.
– Dołożę różnicę, to w końcu Nika wina – wszystko byleby sobie poszli. Kawy! Dajcie mi kawy.
Maciek bez wahania wyciągnął łapę. Podałem mu stówę, którą bez mrugnięcia okiem schował do kieszeni.
– Dobra, ale poczekamy tutaj. Nie będziemy siedzieli na dworcu jak te kołki.
To prawda. Do pociągu jeszcze trzy godziny. Na zewnątrz mróz. Niech to szlag. Nie mogę ich tak wygnać.
– Trzeba się czegoś napić – Maciek znowu komenderował – Baśka, skocz no do sklepu po wino. Tu na dół.
– Ja nigdzie nie jadę – cicho powiedziała Miłka. – Nigdzie nie jadę. Wybrałam się w góry, bo Nikodem mnie namówił. Sama nie jadę.
– Nie wygłupiaj się. Co się będziesz przejmować? Jedziesz z nami – Maciek wyraźnie lubił ustawiać innym życie.
– Jasne – dodała Baśka – w końcu planowaliśmy to od dwóch miesięcy.
– Nie, ja bez Nikodema nie jadę – Miłka była stanowcza – możecie łazić sami.
– Baśka, ruszże się po to wino. Napijemy się, pogadamy, może wtedy zmądrzejesz.
Nie wiem co mnie podkusiło, ale dołożyłem na jeszcze jedną Sofię, kazałem kupić Blanc de Blanc jedyne, co w sklepie na dole jest pijalne, miała też kupić chleb, ser i może kiełbasę, jak nie będzie za oślizgła.
Baśka zakręciła się i wyszła. My siedzieliśmy w ciszy przerywanej posapywaniem Maćka.
– To co pani zrobi? – przerwałem ciszę zwracając się do Miłki.
– Jeszcze nie wiem. Pomyślę – odwróciła się ostentacyjnie i zamilkła.
Poczułem się głupio. Nawet po powrocie Baśki, pomimo wina, rozmowa nie kleiła się. Maciek rozprawiał o planowanym przejściu, jak dograli wszystko przez internet, jak będą szli starym, zapomnianym, szlakiem na Słowację. Baśka energicznie przytakiwała, ale bardziej żeby zabić ciszę niż z rzeczywistego entuzjazmu. Milczenie Miłki warzyło atmosferę. Tak przez dwie godziny.
– Zbieramy się – zarządził Maciek
Super, idźcie, nareszcie wywietrzę, pomyślałem.
Miłka też się podniosła.
– Pójdę z wami, zobaczę jak pociągi.
– Mam rozkład, mogę pani sprawdzić.
– Zobaczę sama. Wracam za godzinę.
Bezczelna smarkula. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć byli już za drzwiami. Otworzyłem okno i zaczerpnąłem w płuca zimowe miejskie powietrze. Co robić? Co teraz robić? Spokojnie, pomyślałem. Wszystko to wina Nika. Przez niego te kłopoty. I ominęła mnie kawa… Cholerny brak kofeiny. Kawiarnia już zamknięta. No przecież mogę zaparzyć w tygielku! Wyciągnąłem rondelek, nasypałem kawy, dwie łyżeczki cukru, parę ziaren kardamonu, żeby się obudzić. Znajome czynności uspokoiły mnie. Powoli zagotowałem nie doprowadzając do wrzenia, dwa razy. Jeszcze tylko łyżka zimnej wody i gotowe. Nareszcie.
Znów sprawdziłem maile. Oczywiście nic. Telefon też głuchy. Co z tym Nikiem? Jak narobił problemów, niech ma. Położę Miłkę w jego pokoju, postanowione. Normalnie tam nie wchodziłem, ale teraz sytuacja była wyjątkowa. W pokoju ani śladu niczego dziwnego, podkoszulek jak zwykle pod krzesłem, komputer śpi na biurku. Uprzątnąłem pościel z łóżka. Niech sobie smarkula nie myśli, będzie spała w swoim śpiworze. Wyciągnąłem się na fotelu, dobra książka pozwoli się oderwać, zawsze mi pomagało. Wziąłem rozpoczętego Grynberga i pogrążyłem w lekturze.
Miłka wróciła po dwóch godzinach. Oświadczyła, że rano wraca do Poznania, ale na dziś potrzebuje noclegu. Nie stawiałem oporu, w końcu spodziewałem się tego. Byłem zadowolony, że pozbyłem się przynajmniej tamtej dwójki. Chciała skorzystać z Internetu, więc założyłem dla niej nowego użytkownika na komputerze Nika i wybrałem połączenie.
– Tylko lepiej niech się pani z nikim nie umawia – zażartowałem wychodząc z pokoju.
Popatrzyła trochę wrogo, ale w końcu roześmiała się.
Byłem zmęczony, chyba to wino nie zrobiło mi najlepiej. Zaproponowałem Miłce kolację, ale nie chciała jeść. Ja zresztą też poprzestałem na zielonej herbacie. Kąpiel i spać. Miłka wciąż siedziała nad komputerem. Później przez sen słyszałem plusk wody w łazience, krzątanie się, aż w końcu wszystko zamilkło i mieszkanie pogrążyło się we śnie i ciemności.
Szelest uchylanych drzwi. Czujność kazała mi otworzyć oko. Przez szparę wsuwa się postać w długim tiszercie. Siada na brzegu łóżka.
– Śpisz?
Mój nos złapał lekko drażniący, ciepły zapach ciała. Nie używa perfum.
– Nie – odparłem cicho.
– Smutno mi.
Położyła dłoń na kołdrze, tuż obok mojej twarzy. Kątem oka widziałem malutkie złote włoski, jeżące się pod moim oddechem. Nie pociągała mnie zupełnie, nie lubię szatynek, szczególnie takich smarkatych. Żadnego wspólnego języka. O czym z taką rozmawiać? Szybki numerek, może i fajnie, ale po co ryzykować wplątanie się w związek z którego nic nie będzie? Jeszcze na zakrapianej imprezie, z panienką z marketingu czy sekretarką, to co innego, ale tak? Szczególnie, że Kamila zaspokajała moje bieżące potrzeby. Tym bardziej byłem zły czując wzbierającą erekcję.
– Wiesz, jestem zmęczony, może pogadamy o tym jutro? – odpowiedziałem.
– Głuptas. – Uniosła oddzielającą nas kołdrę i wtuliła się we mnie.
Moja ręką objęła ją, głowa sama uniosła się i usta przywarły do jej szyi.
Obudził mnie zgrzyt klucza w zamku. Budzik pokazuje 5:37. Szuranie, które poznałbym na końcu świata. Nik wrócił. Nareszcie! Jak zobaczy plecak Miłki, pewnie tu zajrzy.
Drzwi od pokoju uchyliły się i wejrzała przez nie zmarznięta twarz Nika. Miłka w tym samym czasie wykopała się spod kołdry i wzrok Nika przykleił się do jej zgrabnego pośladka. Przez chwilę zastanawiałem się, czy jej nie okryć, ale stwierdziłem, że będzie to małostkowe. Nik jest w końcu dorosłym facetem.
– Cześć tato – szepnął.
– Hej Nikuś. Niepokoiłem się co się dzieje, dawno już nie byłeś w górach.
– Właśnie widzę, że tak byłeś zaniepokojony, że musiałeś skorzystać z pociechy – Nik zabrzmiał sarkastycznie, ale widziałem, że w jego oczach pojawiły się figlarne ogniki. – Co to za panienka?
– Nie poznajesz? To Twoja znajoma.
– Zaraz, jaka znajoma? Powiedz kto to jest? – Nik nagle się zainteresował.
– No ta, z Internetu – odparłem i jednak przykryłem Miłkę kołdrą. Trzeba dbać o moralność.
– Jaka z Internetu? Mów zaraz – Nik zabrzmiał naprawdę niespokojnie.
– Spokojnie, po co te nerwy. To jest Miłka.
– Miłka? – Nik prawie krzyknął – Tato, jak możesz?
– Co, przecież to nie Twoja dziewczyna. To już nawet nie mogę z panienką pójść do łóżka? – zaczął mnie drażnić tą swoją natarczywością. Dziewczyna jakby się budziła. Swoją drogą ma twardy sen. – Poczekaj, ubiorę się, to pogadamy.
– Ależ tato, jak możesz – załkał.
– No o co ci chodzi? – poderwałem się z łóżka.
– Tato, tato, przecież Miłka jest moją siostrą.
Wyskoczyłem z łóżka, złapałem Nika za rękaw i wyciągnąłem za drzwi. W przelocie narzuciłem szlafrok, bo źle się rozmawia, gdy przeciąg dmucha w tyłek.
– Jaką siostrą, zwariowałeś? Nigdy nie miałem żadnej córki! Wyjaśnij natychmiast, o co w tym cyrku chodzi! – Teraz naprawdę się zdenerwowałem. Czeski film, tylko czemu ja mam w nim grać?
– Opowiem ci. Miłka jest córką mamy, znalazłem ją przez Internet.
Opadłem na krzesło. Historia jak z lichego serialu. Muszę dowiedzieć się wszystkich szczegółów.
– Tak może więcej informacji? – rzuciłem, by zmusić go do mówienia.
– Szukałem mamy – wyduszał z siebie słowa z widoczną trudnością – chciałem dowiedzieć się, jaka ona jest, jak żyje. Miałem jej panieńskie nazwisko i wiedziałem, że pojechała do Niemiec.
To wiesz więcej niż ja – przemknęło mi przez myśl, ale nie przerywałem.
– Kolega pomógł mi poszperać w rejestrach meldunkowych, jakieś tam procedury obeszliśmy i znalazłem informację, że ponownie wyszła za mąż. Ma córkę Milenę, tylko rok młodsza ode mnie.
To by się nawet zgadzało, faktycznie Kaśka szykowała sobie jakiegoś faceta.
– Śledziłem jej losy w kartotekach edukacyjnych – kontynuował.
– Zaraz przecież one są zabezpieczone – nie wytrzymałem.
– E, takie zabezpieczenia, pilnują szczegółów, mają dwa poziomy zabezpieczeń. Z Romkiem bez problemu złamaliśmy pierwszy.
Był z siebie dumny, smarkacz. Dobrze, że go nie złapali, teraz w Unii za coś takiego mógłby pójść siedzieć.
– Rok temu wyjechała z Niemiec i sprowadziła się do Polski, znalazłem ją na liście kandydatów na Akademię Medyczną w Poznaniu. Potem poszło prosto, szukanie na grupach dyskusyjnych, znalazłem Milenę i namówiłem na wyprawę w góry. Chciałem ją poznać. Nagle przedwczoraj dołączyła się do nas jeszcze jakaś para i wszyscy umówili się u mnie w domu. Nie wiedziałem, co robić, musiałem wyjechać, uporządkować myśli i dopiero w górach skojarzyłem, że spotkają ciebie. Dlatego zadzwoniłem.
– Napędziłeś mi stracha tym telefonem, nie wyglądali groźnie, choć trochę dziwnie.
Jednak Nik musi jeszcze dojrzeć zanim zrozumie, że za swoje czyny musi sam odpowiadać, a nie chować się za plecami ojca. I pakować mnie w trudne sytuacje. Co właściwie się stało? Wynika, że przespałem się z córką Kaśki. Na szczęście jest pełnoletnia. To byłby dopiero proces – „Wykorzystał nieletnią córkę swojej byłej żony” – już widzę ten tytuł w Superekspresie. Ale jakoś nic nie czułem. Żadnego poczucia winy.
Drzwi od sypialni otworzyły się i wydreptała zaspana Miłka. Dobrze, że podkoszulek zasłaniał jej pupę. W niczym nie przypominała Kaśki, urodę ma chyba po ojcu.
– Musicie się tak wydzierać z samego rana? – spojrzała na mnie z wyrzutem – Dałbyś mi się chociaż wyspać, ostatecznie mi się należy.
– To jest właśnie mój syn – wskazałem na Nika.
– Nikodem Warzęcki – poderwał się i wyciągnął rękę. Coś mu wyraźnie przyszło do głowy.
– Milena Kwiatkowska – podała mu rękę.
– Jak?! – krzyknął Nik.
– Milena Kwiatkowska – powtórzyła zdziwiona.
– A imię matki?
– Co to, przesłuchanie? – Miłka była zdezorientowana. Z tym zagubieniem było jej bardzo do twarzy. Cholera, coraz bardziej mi się podoba. Naprawdę seksowna dziewczyna.
– Proszę, odpowiedz, to bardzo ważne – nalegał syn.
– Ewa, a co?
– Mieszkałaś kiedyś w Niemczech?
– Czy to obowiązkowe? – Zapytała. – Po co te wszystkie pytania?
– Powiedz mu Miłko, proszę – teraz ja wtrąciłem się do rozmowy.
– Nie, nigdy. Od dziecka mieszkam w Swarzędzu.
Nik opadł na krzesło. Popatrzyłem na jego szerokie ze zdziwienia oczy, na drobną, zdezorientowaną twarz Miłki i dopiero wtedy dotarła do mnie cała absurdalność tej sytuacji. Nie mogłem opanować śmiechu i z każdym kolejnym jego wybuchem coraz bardziej się rechotałem. Musiałem przytrzymać się oparcia, żeby nie spaść z krzesła, a brzuch podskakiwał mi w rytm kolejnych salw śmiechu. Syn zaś patrzył się jak urzeczony, potem spojrzał na Miłkę, znów na mnie, nagle dotarło do niego, że dziewczyna jest przecież starsza niż on – ma ze dwadzieścia trzy lata i wbrew własnej woli zaczął chichotać. Po chwili ryczeliśmy do łez, a Miłka przyglądała nam się zdumiona i widać było, że ni w ząb nie może zrozumieć, o co tym facetom chodzi.