Tag Archive for: XIX wiek

Co tym razem?

Już wkrótce (po wakacjach) będę miał dla Was nowy zbiór opowieści o Andrzeju Zaleskim!

Nowa okładka projektu mojego syna, autora koncepcji graficznej serii – mam nadzieję, że spodoba się Wam, podobnie jak poprzednia.

Czym jest czynownik?

Raczej „kim”? Bo wbrew pozorom, nie jest to przedmiot, ale określenie urzędnika wspinającego się po kolejnych szczeblach kariery – czyli w rosyjskim zaborze tzw. czynach. Przypomnę Wam „Śmierć czynownika” Czechowa, znane też u nas pod tytułem „Śmierć urzędnika”.

W tym tomie znalazło się kilka historii z życia Andrzeja Zaleskiego, oficera carskiej policji, bohatera mojej powieści Awans. Czy właśnie takim czynownikiem musiał być oficer policji w jednej z najbardziej skorumpowanych biurokracji?

A może słowo czynownik powinno uzyskać i inny źródłosłów jak: „człowiek czynu”, albo „dziennik człowieka czynu”? Nasz bohater wstąpił do carskiej policji by służyć sprawiedliwości. Ale czy Polak w służbie rosyjskiego imperium może pozostać uczciwym człowiekiem? Czy tylko czynownikiem? A może to czyny decydują o człowieku, a nie jego stanowisko?

Podążymy za Andrzejem tropem bardziej i mniej niezwykłych przestępstw. Zaprowadzi nas on w nieznane miejsca w XIX wiecznej Warszawie, ale zabierze też i na gubernialną prowincję. Zaleski będzie musiał stawić czoła nie tylko kryminalistom, lecz i niejednokrotnie swoim przełożonym, dla których prawo i sprawiedliwość to często jedynie puste slogany.
Opisane w książce czyny Andrzeja Zaleskiego są w większości opowieściami z lat 80 i 90 XIX wieku, a ostatnia z nich to czasy już po odzyskaniu niepodległości – dwudziestolecie międzywojenne.

Wtorek, 23 grudnia 1890, 15:30

Przystojny kapitan policji przed wejściem do bramy Mariańskiej numer 5 oskrobał buty z zimowej brei i schronił się przed śniegiem w elegancko wykafelkowanym przejściu jasno oświetlonym gazową lampą. Od strony podwórka pojawiła się okutana w kożuch sylwetka stróża. Stary wąsacz od razu poznał policjanta, ceremonialnie zdjął czapkę i głośno zawołał.

– Witam w domu wasza miłość.

– Witam, panie Maciejak – odpowiedział oficer i starannie odsalutował. – Roboty widzę, ma pan dziś huk.

– Oj, nawaliło śniegu wasza miłość, ale nie z taką zimą człek sobie radził. – Odparł dozorca i znacząco podniósł potężną szuflę, po czym wrócił do przerwanego sprzątania podwórza.

Kapitan już miał skręcić do klatki, gdy nagle poczuł że ktoś mu się przypatruje. Rozejrzał się – nikogo. Wyjrzał na ulicę – pusto. Wrócił do bramy i znowu to wrażenie. Czyjeś spojrzenie świdrowało go na wylot. Spojrzał w głąb podwórza. Na murze, w samym rogu, od strony ulicy Pańskiej siedział wielki kot.

Kawowo-mleczny, potężny. Futro miał zadbane, lśniące. W ogóle nie wyglądał na podwórzowego przybłędę, ale raczej na gospodarza domu. To ów kot wpatrywał się w niego fioletowawymi oczami.

– Co się mi tak przypatrujesz stary? – Zapytał policjant. – Posesji pilnujesz? Dobrze, dobrze. Mnie tu przebywać wolno, od frontu na drugim piętrze mieszkam. Chyba żeśmy się już gdzieś widzieli. – Uśmiechnął się do zwierzaka.

Kot lekko kiwnął głową, otworzył szeroko czerwoną paszczę i ziewnął, po czym z ogromnym zainteresowaniem zabrał się do zlizywania płatków śniegu z prawego boku.

Wtorek, 23 grudnia 1890, 15:32

– A więc taki jest ów słynny kapitan żandarmerii Zaleski. – Pomyślałem. – Niczego sobie jak na człowieka. Tylko czemu się dziwi? Przecież też spełniam swoje obowiązki.

Ja, kot Maurycy, obserwowałem policjanta już od miesiąca, gdy tylko objąłem podwórko przy Mariańskiej. Stary Tygrys koniecznie chciał, żebym go poznał. Choć dla nas, kotów, jakiś oficer nie jest oczywiście tak ważny jak wąsaty stróż Maciejak. Ze starym wąsaczem zresztą szybko się zaprzyjaźniłem. Tutejszy dozorca rozumiał, że koty są niezbędne by uchronić dom przed plagą szczurów lub myszy. To my wspólnie decydujemy o dobrobycie mieszkańców.

W ogóle dom robił dobre wrażenie i dlatego stary Tygrys wyraźnie niechętnie mi go przekazywał. Lecz sam był już bardzo leciwy, ledwo łapami powłóczył, futro wyłaziło mu garściami i gdyby nie myszy, które znosiła mu Łatka, dawno by zdechł z głodu. A jak wiadomo, każdy dom potrzebuje swojego kociego gospodarza, a dla mnie kolejna kamienica nie stanowiła problemu. Domy przy Mariańskiej i sąsiednie – przy Pańskiej i przy Twardej, stały się moim królestwem.

Objąłem więc Mariańską 5 wraz z jej kocim przychówkiem – Łatką i Lizą, zgrabnymi kocimi damami, Rysiem, największym ale i najbardziej niezdarnym kotem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, Małym Kotem, zwinnym jednoroczniakiem i siódemką urodzonego latem kociego drobiazgu – bratem i siostrą czarnymi jak smoła, czwórką wesołych chłopaków-burasków i niezwykłą trzykolorową łaciatką, zwaną nie wiadomo czemu Luną.

Właśnie skończyłem kolejny obchód podwórza. Szły ludzkie święta i domu pilnować trzeba. Jest czego. Na pierwszym piętrze za oknem wisiał zając, a na trzecim, u starego kawalera, dwa bażanty i pulchne kuropatwy. Wszystkie skrzynie za oknami, gdzie zimą ludzie trzymają mięso, aż pachniały od wędzonych boczków, kiełbas, szynek, a w oficynach i na poddaszach od połci słoniny. Takie zapasy ściągały wredne szczurzyska, które i po gzymsach wędrować potrafiły. Ich szare cienie usiłowały przeniknąć na podwórko w dzień i w nocy.

Odpędzać musimy również łakome wrony i sroki. Te chętnie zanurzyłyby swoje wielkie dzioby w świeżym mięsie. Ba, nawet małe sikory, funt masła, gdy niezabezpieczony, w noc wydziobać potrafią. A przecież pojawiały się i wędrowne kocury, co swojego domu nie mają i potrafiły tu przyplątać się aż gdzieś z Woli. Rabusie bez wychowania. Kot domowy pilnować wszystkiego musi, to poważna praca.

– Melduję, że wszystko w porządku. – Jak duch pojawił się przede mną biały kształt Małego Kota.

– Sprawdziłeś śmietnik i przejście na podwórko? – Upewniłem się.

Mały Kot energicznie skinął łebkiem. Spojrzałem mu prosto w oczy. Nawet nie mrugnął. Czyli sprawdził.

Musiałem uważać. Nawet nie uwierzycie, gdy opowiem wam, co mnie wczoraj spotkało.

Poniedziałek, 22 grudnia 1890, 17:40

Siedziałem u siebie na strychu. Pilnowanie suszącego się prania przed złodziejami kradnącymi suszące się na strychach pranie – czyli przed pajęczarzami – nie należy oczywiście do kocich obowiązków. Od tego są stróże i policjanci. Lecz Mariańska to mój dom rodzinny. Tutaj się urodziłem i tu, po roku nauki w szkole kocich strażników przy Gościnnym Dworze, u samego kocimistrza Bonifacego, powróciłem, aby objąć pierwsze podwórko. Dlatego przy okazji pilnowałem i strychu.

Na czym to polega?

Wyobraźcie sobie. Śpisz spokojnie, przy ciepłym kominie i nagle słyszysz delikatne kroki po ławie kominiarskiej. Klapa dachowa unosi się bez jednego skrzypnięcia. Do środka wskakuje człowiek z wielkim worem i umazaną sadzami twarzą. Już wiesz – pajęczarz. Ty zaś w pogotowiu – gotów do akcji na belce pod sufitem. Jeden skok i z bojowym okrzykiem „Mrauuu” lądujesz na głowie amatorowi kradzieży suszącej się pościeli i bielizny. Pazurami orzesz mu czoło. Ten wrzeszczy. Stróż się budzi, pędzi zasapany po schodach chwytać złodziejaszka. A ów pajęczarz zmyka bez łupu gdzie pieprz rośnie.

Lecz wczorajszy wieczór zaczął się spokojnie.

Gosposie z zakupami dawno wróciły do domu. Skończył się nieustanny podwórkowy hałas robiony przez obnośnych handlarzy. Cichły krzyki skupujących szmaty, druciarzy reklamujących się „Garnki, garnki drutuję”. Umilkł zgrzyt maszyny staruszka ostrzącego noże. W ciemnościach rozpłynęli się przeróżni ludzie oferujący świąteczne ozdoby. Okna frontowych mieszkań płonęły blaskiem gazowych lamp, państwo siadali do wieczerzy. Z sutereny, gdzieś jak spod ziemi, dobiegał jeszcze warkot maszyny krawieckiej Klimontowej.

Na podwórku panował typowy przedświąteczny pośpiech. Do mieszkań w oficynie powracali sklepikarze i rzemieślnicy. Inżynier kolejowy Kowalski dźwigał wielki snopek siana. Wszystko na jutrzejszą wigilię. Z kuchennych okien buchała para, a zapach kapusty i duszonych grzybów wypełniał podwórze.

Elegancka pani mecenasowa z pierwszego piętra wychodziła właśnie z córkami na kiermasz dobroczynny. Wrócą za dwie godziny z lokajem objuczonym pudłami i upominkami. Ale co to? Już miałem zwinąć się drzemki, gdy ujrzałem ruch w kącie podwórza. Zza komórek wysunął się kształt kota. Wszędzie poznałbym ten kształt. To był Kitek!

Kitek był niegdyś przemiłym kotem, takim co tylko głaskać i bawić się. Trwało to do czasu jak uprzedniej wiosny chłopaki przywiązali mu pęcherz z grochem do ogona. Łobuzy, zabawę sobie znaleźli.

Czy wiecie co to znaczy? Kot krzyczy rozpaczliwie, wyrywa się z rąk, zaczyna biec i wtedy groch wydaje upiorny grzechot! Myślisz, że to jakiś potwór cię goni. Im szybciej biegniesz, tym gorszy hałas. Koszmar.

Więc oczywiście nasze biedaczysko zaczął biegać jak szalony. Próbowałem go zatrzymać. W końcu nauczono mnie, jak uwalniać zwierzęta z takich pułapek, lecz on nic. Gdzie tam. Latał, wił się, miauczał, pędził przez okoliczne podwórka. Żebyście słyszeli te świdrujące wrzaski i koci płacz. Zaś złośliwe chłopaki skręcali się ze śmiechu. W końcu kotek skoczył na płot i pęcherz uwiązł między sztachetami. Szarpnął raz, drugi, trzeci, nagle zawył jak dziecko i ogonek o ostry kant ciach, na pół. Została mu tylko krótka kitka, stąd i imię. Po tej kitce i brązowych uszach poznać go było łatwo.

Po tym strasznym przeżyciu Kitek zdziczał, podejść do niego nie można, zadaje się z podejrzanymi typami. Wyniósł się aż za ulicę Leszno. Od tego czasu nie bywał na naszym podwórku i dlatego, widząc jak się skrada, czujnie otworzyłem oczy.

Kitek ostrożnie rozglądał się dookoła, po czym wskoczył na murek i przyczaił się w kącie. Coś się szykowało.

Wtem z ulicy zabrzmiały dźwięki bębenka i harmonijki. Wysoki dziewczęcy głos zaśpiewał „Hej kolęda, kolęda!”. Przez bramę weszła szóstka przebierańców: oczywiście koza, umazany sadzami diabeł, żołnierz, pasterz i ubrany w starty kożuch wielki, bury niedźwiedź. Na ich czele kroczyła wysoka dziewczyna z białymi anielskimi skrzydłami i długimi warkoczami ukręconymi z lnu, kręcąca barwną gwiazdą. Wkoło biegało troje dziecięcego drobiazgu z koszykami i kilkoro miejscowych urwisów. Czyści aż dziw brał. Kolędnicy, już dzisiaj? Nie spodobało mi się to.

Przedstawianie ruszyło. Żołnierz nałożył brodę, wcisnął koronę i wygłosił tyradę Heroda. Jak to on, król Judei, nakazuje szukać dzieciątka we wszystkich domach i zagrodach Betlejem.

Potem pasterz z niedźwiedziem obronili stajenkę przed wymachującym drewnianą szablą żołnierzem, a diabeł porwał złego króla do piekła. Panienka odstawiła gwiazdę i zaśpiewała:

„Krakowiaka koza powiedzie, powiedzie,

W pierwszą parę pójdzie z niedźwiedziem, z niedźwiedziem”

Ja się ludzkiej na muzyce nie znam, lecz dziewczę chyba miało piękny głos.

Koza skakała. Kolędnicy, a z nimi dzieciaki, zatańczyli krakowiaka. I jeszcze oberka. Potem żołnierz i diabeł sypali żartami, aż wyglądające z okien pulchne gosposie trzęsły się ze śmiechu.

Zwykle przebierańcy chodzą z kolędą w drugi dzień świąt i aż do Nowego Roku. Ci zaś przyszli przed Wigilią. Dziwne. A co się dzieje z Kitkiem? I wtedy go zobaczyłem.

Korzystając z zamieszania i odwrócenia uwagi Kitek śmiało kroczył po gzymsie, w kierunku wiszącego za tylne łapy zająca. Mimo braku połowy ogona, który koty używają do utrzymywanie równowagi, szedł z zgrabnie i szybko. Wyskoczyłem przez strychowe okno by przeciąć mu drogę, ale dzieliły nas trzy piętra. W dodatku poślizgnąłem się na śniegu z parapetu i tylko szybki zwrot uratował mnie przed upadkiem na sam dół. Zaparłem się tylnymi łapami i mozolnie właziłem na występ muru.

Mogłem tylko patrzeć jak Kitek błyskawicznie uderzył pazurami w sznur. Lina pękła, a zając, niezauważony przez nikogo, zleciał na dół. Jeden z biegających wkoło chłopaczków płynnym ruchem schował go za pazuchę i ulotnił się przez bramę. Ani stróż, ani gosposie, nic nie spostrzegli. Ci ludzie to prawdziwe gapy.

Nic to, jak znam złodziejaszków, zaraz będzie powtórka. Ruszyłem szybko naprzód.

Gdy zrównałem się z nim, Kitek właśnie zmierzał gibko w kierunku pary bażantów wiszących u naszego myśliwego. Tak był skupiony, że nie spodziewał się mojej łapy.

– Witaj przyjacielu, co robisz na moim terenie? – Miauknąłem poważnie, wsuwając w jego kark ostre pazury.

Kitek przysiadł. Starczyło mu rozumu, by nie próbować walczyć.

– Maurycku, to ty? – Odmruczał cichutko. W jego głosie niespodziewanie zabrzmiał ton wstydu. Jego wielkie zielone oczy wpatrywały się we mnie pełne przerażenia. Brązowe uszy położył po sobie gestem poddania.

– Nie udawaj, Kitek. Kto miałby być, cesarz chiński?

– Maurycy, zupełnie zapomniałem, że to twoje podwórko. Tyle czasu… Wybacz.

– Na cwaniaka wyszedłeś Kitek, dla ludzi kradniesz? – Zapytałem oburzony. Nie mieściło mi się w głowie, żeby ktoś w ten sposób wykorzystywał kota. Zaś by Kitek współpracował, jak jakiś myśliwski kundel? Niesłychane.

– Robię to dla niej, ona mnie kocha i rozumie.

I gadaj z takim. Przykre to było, ale musiałem przycisnąć go mocniej i wyciągnąłem z niego wszystko słowo po słowie.

Właśnie ta dziewczyna od kolędników zajęła się wtedy Kitkiem. On był biedny, poraniony, przerażony. Dziewczyna znalazła go skulonego w piwnicznym okienku. Zabrała do swojej klitki na poddaszu. Opatrzyła mu ogonek, głaskała, karmiła, mimo, że sama niedojadała. Pokochali się serdecznie. Aż pewnego razu, by pokazać swoją wdzięczność, przyniósł jej wyciągnięty ze skrzyni za oknem kawał szynki. Od tego czasu się zaczęło. Jedzenie kradł wpierw tylko dla niej. Po paru tygodniach okazało się, że gąb do wyżywienia jest więcej. Cała szajka uliczników. Kitek zaczął więc znosić i ludzkie błyskotki, które nieuważne panie domu zostawiły przy otwartym oknie. Zbójecki fach miał w łapkach.

Chwilę tak gwarzyliśmy, kolędnicy zaczęli się niepokoić. Przekonywałem Kitka żeby został. Nie chciał. Twierdził, że nie może zostawić swojej opiekunki. On ją kocha. I to ma być kot?

Cóż ja mogę? Żal mi Kitka. Biedak wciąż wygląda nie najlepiej, widać nie utuczył się na tym kradzionym wikcie. Eh, pozna on jeszcze kiedyś ludzką niewdzięczność… Puściłem go. Zająca mu darowałem. Obiecał mój rewir omijać, wiem, że dotrzyma słowa. Czemu puściłem? Jestem kotem, a nie policjantem od łapania drobnych rzezimieszków. Pilnuję domów, nie ganiam za złodziejami.

Uwolniony spod mej łapy Kitek skoczył w sam środek przedstawienia i pobiegł tulić się do nóg białej anielicy. Kolędnicy głupi nie byli. Zorientowali się, że tu już nici z większego łupu, zgarnęli rzucane im przez służbę groszaki, złupionego zająca i zniknęli. Ja oczywiście posłałem słowo kocią pocztą, by uprzedzić inne koty domowe.

Sami widzicie. Święta, świętami, ale czujnym być trzeba. Patrole wystawione. Wszystkie koty w pogotowiu. Wesołych Świąt wam życzę!

Wydany właśnie “Awans”  dostępny:

nawet z moim autografem na allegro ale i zwyczajnie na bonito i w dobrych księgarniach

i jako ebook np. na smashwords lub z polskich stron na woblinku i ebookpoint

wprowadza nas w Warszawę końca XIX wieku i pozwala na zajrzenie w kilka zakątków miasta.

Warszawa, 1889 rok, czasy panowania cara Aleksandra III. „Trzecia stolica” carskiego imperium budzi się z popowstaniowego paraliżu. Andrzej Zaleski, porucznik carskiej policji, przypadkiem trafia na sprawę morderstwa rodziny rejentostwa Wolskich. Ofiary z poderżniętymi gardłami, w progu zabita służąca, skradzione tysiące rubli. To już trzeci taki napad w tym roku… Zaleski rozpoczyna śledztwo. Wchodzi do świata, gdzie oficerskie zabawy w lupanarach przeplatają się z działalnością rewolucyjnych socjalistów.

Kim naprawdę jest porucznik Zaleski? Sprzedawczykiem? Cwanym karierowiczem? A może po prostu rzetelnym stróżem prawa? Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za awans? Są wszak i tacy, którzy wydają się poza zasięgiem ręki sprawiedliwości…

Warszawa na lewym brzegu

Większość akcji rozgrywa się na lewym brzegu:

Pierwsza scena książki dzieje się na trasie łączącej dawny Pałac Namiestnikowski na Krakowskim Przedmieściu (wtedy wykorzystywany jako głównie sale balowe) z Mariańską, mieszkaniem Zaleskiego. To, co spotyka go na Placu Zielonym wprowadza nas w kryminalną atmosferę Warszawy.

Koszykowa, gdzie rozgrywają się kolejne sceny, była prężnie rozwijającym się obszarem, gdzie chętnie osiedlali się zamożni Warszawiacy. Tam właśnie Zaleski pierwszy raz natyka się na ślady morderstwa.

Nieistniejący Dworzec Wiedeński był miejscem gdzie oprócz wykwintnych pasażerów I klasy, w poczeklani III klasy można było napotkać tłumek bezdomnych, których wtedy w Warszawie nie brakowało.

Też nieistniejący Gościnny Dwór, obok którego wyrosną wkrótce Hale Mirowskie, był wtedy rynkiem wyższej klasy, a efektownej żeliwnej hali nie powstydzono by się w Paryżu czy Londynie.

W centrum Warszawy odwiedzimy piękny, do dziś zachwycający proporcjami, kościół protestancki zaprojektowany przez Zuga: https://jakubbielikowski.com/opowiadania/andrzej-zaleski-na-tropie/w-kosciele-sw-trojcy/

Na chwilę zajrzymy też w podbrzusze Warszawy – na Solec, do “tunelików” (podłych spelun) na Tamce, do fabryki Lilpopa, do baraków Woli.

Na Powiśle prowadzi nas “okładkowy” fragment : https://m.facebook.com/story.php?story_fbid=4187238938056057&id=100003099779271

No i oczywiście Zaleski będzie zmuszony szukać śladów w słynnych w tamtych czasach lupanarach, wszak Warszawa była miejscem rozrywki dla całego Imperium.

Spotkamy też mieszkańców kamienic i grzebiące w śmieciach kościarki.

A by zażyć odpoczynku popłyniemy na Bielany.

https://www.facebook.com/100259575203145/posts/277356920826742/

 

Warszawa na prawym brzegu

Na Pradze, która wtedy nie była wcale kryminalnym centrum Warszawy, lecz jej zapleczem komunikacyjnym i żywnościowym, rozegra się kilka kluczowych scen.

Szczególnie ciekawa jest ulica Wołowa – obecnie fragment Targowej, zwana tak od stad krów i wołów stepowych pędzonych do rzeźni (nomen-omen, przy Krowiej) z głębi Imperium Rosyjskiego. Krowy pędzono tędy jeszcze w międzywojniu. Ja zaś pamiętam niszczejące budynki rzeźni, które oglądałem z Tatą.

Szmulowizna została właśnie włączona do Warszawy, zachowała jeszcze mocno podmiejski charakter, ale to właśnie ona oraz Dworzec Terespolski odgrywają w powieści ważną rolę. Spójrzcie tylko:

 

https://m.facebook.com/story.php?story_fbid=4199951733451444&id=100003099779271

Zapraszam do XIX wiecznej Warszawy!

 

Prolog

Kleszczyn, wtorek 7 czerwca 1898

Piąta rano, a mimo wczesnego poranka, słońce grzało już mocno i mokra ziemia parowała obficie. Tygodnie deszczów nasyciły ciężką, gliniastą glebę i teraz pod czerwcowymi promieniami nad polami i drogami unosiła się warstwa srebrzystej mgły.

“Ciepły czerwiec, mokry maj, będzie żyto niby gaj” Magda wspomniała stare przysłowie. I rzeczywiście. Nie tylko żyto. Zielony łan sześciu mórg młodego jęczmienia spełzał ze wzgórza szeroką wstęgą w kierunku ciemnozielonego pasma drzew, które skrywały potok Ruziec i przesłaniały lśniącą taflę jeziora Bobrówiec. Wiatr leciutko kołysał wysokimi źdźbłami zboża. Te srebrzyły się nachylając ze słońcem i prostując się błyskały soczystą zielenią. Jak jezioro, fala za falą szły w poprzek pagórka, usypiającym rytmem. Rozbijały się za miedzą, jak o brzeg, o ciemnozielone liście dziwnych buraków na pańskim polu. Magda osłaniając oczy, wpatrywała się w jej skarb, własną ziemię.

̶  Mamo, ziemniaka obiecałaś.

Piskliwy głosik Franka wyrwał ją z zamyślenia.

̶  Czekaj synku – uśmiechnęła się i weszła do chałupy. Wyjęła z garnka dwa jeszcze gorące ziemniaki, położyła na lniany gałganek i nie szczędząc, posypała solą. Zawinęła starannie. Spojrzała na blat kuchni i po chwili dołożyła jeszcze pół jajka, z tych, co je z pokrzywą dla gąsiąt siekała. Niech ma. Podeszła do małego i wsunęła obiad do sakiewki przewieszonej przez ramię.

̶  Naści Franiu.

Oczy małego zalśniły łakomie na widok jajka, uśmiechnął się i przylgnął chłodnym policzkiem do ręki matki.

̶  No ruszaj już, krowy głodne. I na Piętkę uważaj, by łakomczucha mokrej koniczyny się nie opchała.

Chłopak machnął wierzbową witką, raczej dla dodania sobie animuszu, jako, że krowy drogę dobrze znały i głód je pospieszał lepiej niż jakikolwiek bacik w dziecięcej rączce.

Magda patrzyła za nimi w ślad uśmiechając się. Powolne klekotanie krowich kołatek i leniwe ruchy ciężkich zadów zwierząt, znowu wprawiły ją w nastrój kontemplacyjny.

Jej bogactwo – leniwa Siwa, Piętka, łakomczucha z czarnymi, jakby ubłoconymi nogami i czerwona Mućka, wszystkie mleczne krowy, mała Łatka i wesoła Ruda – dwa tegoroczne cielaki. No i klejnot w koronie, trzyletni byk Łysy, z charakterystycznym przetarciem na brązowym łbie między wygiętymi rogami. Już za bykowe wiosną piękne stadko gąsek nabyła. Młode gąsięta wyrosną, przed boćkami je ochroni, podhoduje i z piętnaście rubli srebrem na jesieni za nie weźmie.

Do wszystkiego doszła samodzielnie. Inne dziewuchy na korale, pantofle, błyskotki wydawały. One podeszła do tego jak przemysłowiec. Wiedziała, że woda, mydło, włosy chmielem wypłukane i skręcone w loki, wypięta pierś i szczery uśmiech dają więcej niż jakieś szatki. Już jako młoda dziewczyna nauczyła się warzyć zapachy, zainwestowała dwa ruble w srom bobrowy i z jaśminem, tłuczonymi płatkami róży i nutą sosny poczyniła takie perfumy, że panom oczy z pożądania na wierzch wyłaziły. Rubel do rubla składała, ziemię i bydlęta kupowała, targowała się lepiej niż chłop. I na wiano uzbierała, że najznamienitsi gospodarze synów swoich do niej wypychać zaczęli, sam syn organisty cholewki smalił.

Ale ona zwieść się nie dała. Chłopa znalazła, takiego jak trzeba. Niby cygan czarniawego, kędzierzawego, smagłego, że aż oczy rwał. Nie pije, nie bije, w karty i kości nie grywa. Tylko do roboty tego swojego Antka zmuszać musi, w polu pożytków z niego niewiele. O już po piątej, a on cięgiem śpi. Za dnia tylko by w szopie siedział i w drewnie się bawił.

Myślała, że choć nastruga Chrystusów frasobliwych, najświętszych panienek, czy świętych Antonich, co zguby odnaleźć pomogą, czy Florianów od ognia chroniących. To by śród sąsiadów za gotowy grosz by poszło. Lub zabawki wyrzeza, cacka dla dzieciaków, co na jarmarkach przedawać można. Ręce wszak ma zręczne, zdolna bestia. Ale on nie, pokazać nie chciał, szopę zapartą trzymał, sekrecił.

Babska ciekawość Magdzie żyć nie dała i cztery lata temu, zaraz po urodzeniu Franka, wiosennym świtem klucz śpiącemu Antkowi ściągnęła, zawiasy sadłem przesmarowała, by nie skrzypnęły i do komórki się zakradła. Aż jej dech zaparło. Takich zberezeństw nawet na pańskich obrazkach nie widziała. Wiedźmy i południce ze sterczącymi cyckami, ponętnymi pośladkami i długimi, drapieżnymi paznokciami. Wbijające ostre zęby w ujeżdżanych nagich chłopów. Oczy mężczyzn wytrzeszczone z rozkoszy i przedśmiertnego przerażenia. Czuła jak wpatrują się w nią, świdrują, przeszywają. Diabły z ogromnymi, sterczącymi przyrodzeniami. To najłagodniejsze, co spostrzegła, nim prędko drzwi zawarła. Oj, jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie mogła. Odtąd na swego łagodnego i w łóżku małżeńskim raczej leniwego Antka, inaczej już patrzyła.

Machnęła ręką chcąc odgonić głupie myśli. Podejdzie szybko do Studzianki, w cudownym źródełku twarz obmyje, co ponoć urodę utrzymać latami pomaga, w kaplicy najświętszej panience się pokłoni. Potem wracać trzeba, gąsięta nakarmić, by Jóźka i Alka jajek posiekanych nie wyjadły, no i śniadanie Antkowi naszykować.

Droga do ukrytej wśród wysokich drzew kaplicy obeschła. Bose nogi Magdy głucho dudniły po twardym błocie. Przeżegnała się przechodząc obok drzwi i zeszła do studzienki ukrytej przy małym strumyczku. Zdjęła wiszący na żelaznym haku czerpak, zaczepiła go na drągu i nachyliła się nad cembrowiną by zaczerpnąć cudownej wody. W studni jak w lustrze odbiła się jej twarz. Lecz cóż to, czyżby chustka się jej zsunęła? Odbicie otaczały niesforne blond loki. Nie, chustka na miejscu. Spojrzała w taflę ponownie.

Straszliwy krzyk Magdy przeszył poranne powietrze. Wibrował. Odbił się od ścian kaplicy i popłynął śród wzgórz, miedz i lasów, niosąc alarm gdzieś daleko aż do pól Przyrowy i Ostrowitego.

Ze studni patrzyła na nią urżnięta głowa Stefci, jej najmłodszej siostry.

Rozdział 1

Na Wiśle, piątek rano 10 czerwca 1898

„Są takie przyjaźnie, które trwać powinny wiecznie. Więzy, których próba czasu i zdarzenia losu rozerwać nie zdołają”, myślał Andrzej patrząc w szybki nurt Wisły.

Po majowych deszczach rzeka potężnie wezbrała i bure fale niosły statek pocztowy nie wolniej niż dysząca i plująca gęstym dymem maszyna parowa. Krzykliwe mewy, które zwykle wiernie towarzyszyły niewielkim stateczkom, licząc na okruchy chleba, a głównie na śledziowe łby pozostałe z żołnierskich racji, ledwo dotrzymywały tempa.

Andrzej podniósł oczy na grzejące się w porannym słońcu czerwone mury fortów Georgijewska[1]. Właśnie, wojsko, wspólna pierwsza służba, tworzą taką więź, która kazała mu zostawić żonę, Michała, służbowe obowiązki i wskoczyć na parowiec poczty wojskowej zmierzający do garnizonu w Dobrzyniu nad Wisłą, a potem jechać hen pod pruską granicę. Krótki list znał na pamięć.

 „W Trąbinie, 8 czerwca roku pańskiego 1898

Kochany Andrzeju!

Wybacz, moje milczenie ostatnimi laty, lecz wiele u nas się wydarzyło i gospodarka przywaliła mnie obowiązkami. Teraz jednak piszę do Ciebie, bo Twa pomoc ogromnie mi potrzebna. Dzieją się tu rzeczy straszne, które opisać trudno i w których jedynie Twój rozum i eksperiencja rozebrać się mogą. Jeśli tylko możesz przyjedź do nas do Trąbina jak najpilniej.

Twój oddany przyjaciel.

Roch Górecki”

Zamaszysty podpis z lekko rozchlapanym atramentem, złożony niewątpliwie ciężką ręką starego przyjaciela.

Roch Górecki, wtedy w 1875. Koszary kadetów w Kazaniu. Rzędy drewnianych prycz pierwszoroczniaków. Wiatr stepowy bezlitośnie wywiewający każdą cząsteczkę ciepła z bielonych sal rekruckich.

Ich trzech z Priwiślańskiego Kraju: chudziutki Paweł, prawdziwy olbrzym Roch i on – żylasty i lekko wystraszony młodzian spod Białaczowa. Pierwsze przyjaźnie – smagły jak szczapa Gruzin Sawa, powolny sybirak Losza, chłopaki ze szlacheckich domów rosyjskiej głubinki[2]: bracia Sasza i Igor, ryży Matwiej. Lecz także najgorsi wrogowie – drący pysk sadysta, starszy unteroficer Mikulin oraz znacznie gorsi od niego, trzecioroczni kadeci. „Starzy”, władcy dusz i ciał nowego narybku.

Prześladowanie pierwszoroczniaków zaczęło się od niewinnego żarcików, jak po nocy podpalone wetknięte między palce stóp papiery, drapiące gałęzie stepowych jałowców w pościeli, czy podstawienie nogi po „przypadkowym” popchnięciu. Upadki w drodze do latryny kwitowane rubasznym śmiechem.

Szybko jednak te niewielkie dokuczliwości przeszły w domaganie się usług, ścielenia łóżek, czyszczenia butów, odstępowania „starym” połowy porcji i wymierzanie surowych kar za nieposłuszeństwo. Karna chłosta do krwi nie była niczym niezwykłym.

Sawy „starzy” nieco się bali, bo Gruzin z nożem się nie rozstawał. Dlatego też trzymali się we trzech, Sawa, Paweł i Andrzej, zawsze w gromadzie bezpieczniej. Sawa wyuczył ich też kilku ciosów nogami ze sławnej mkerdoaba, sztuki walki kaukaskich górali, więc pojedynczym trzecioroczniakom nie dawali sobie w kaszę dmuchać.

Rocha też „starzy” początkowo nie ruszali, póki nie poznali, że za niedźwiedziowatą posturą i ogromną siłą kryje się złote serce. Też stał się celem złośliwych żartów, których zdawał się nie zauważać.

Lecz napięcie rosło. Kadeci coraz częściej stawali się obiektem niewybrednych ataków, a trzecioroczniacy otwarcie przejmowali obowiązki dyscyplinowania młodych, wymierzając kary w imieniu podoficerskiej zwierzchności.

Pamiętna listopadowa noc była wyjątkowo ciemna i zimna. Andrzej poczuł jak ktoś gwałtownie zrywa z niego koc. Skupione w lustrze światło wojskowej latarni oślepiło, gdy mocne ręce pchnęły go przed ścianę. Trzymano go z tyłu, dwie pary rąk. Sycząc z bólu zamrugał oczami i zobaczył stojącego obok Pawła, z bezradnie spuszczoną głową. No tak, chudy oczkarin[3] nie był dla nich żadnym zagrożeniem. Sawa leżał przywiązany do łóżka. Naprzeciw nich stanął trzecioroczniak Sasza Gnalin, każący do siebie mówić „jaśnie panie Aleksandrze”, świński blondyn z ponoć wysoko skoligaconej rodziny. Prawdziwy okrutnik.

– No i doigraliście się. Myśleliście, że takie prowincjonalne zera, pierwszoroczne gówna, mogą odmawiać służenia, nam starym? Że ktoś was obroni? – Wysyczał ze złośliwym uśmieszkiem. – Teraz spotka was zasłużona kara.

Przeciągał „s” charakterystycznie, wzorując się na urzędnikach niższego szczebla, tak, że zabrzmiało to jak „zasssłuszszona kara”.

– Teraz będziecie musieli zapłacić za swoją bezczelność.

Skinął ręką za siebie, skąd wychyliło się czterech „starych” niosących w rękach ciężkie sznury i cienkie, stangreckie baty.

– Dostaniecie po pięćdziesiąt batów, byście zrozumieli, kto tu rządzi i nauczyli się szacunku. A parszywy Gruzin dostanie dodatkowo po dziesięć wyciorów w pięty.

Pięćdziesiąt batów? To znaczyłoby zoranie skóry na plecach, nogach, całym ciele. Cienkie baty ból zadawały niewyobrażalny, rżnęły do żywego mięsa. Potem przyjdzie gorączka, niezdatność do służby i kolejne kary za symulanctwo, już przez podoficerów wymierzone.

Andrzej wrzasnął i rzucił się do przodu, ale silne ręce pociągnęły go w tył, a dwa ciosy bata spadły z wielką siłą na jego ramiona i piersi, przecinając i paląc jak rozżarzonym żelazem.

Z bólu zebrało mu się na wymioty, gdy nagle trzymające go ręce puściły, a uderzony z siłą parowozu oprawca przeleciał obok posyłając kolejnego trzecioroczniaka z batem na przeciwległą ścianę. Obok ucha świsnęła mu wielka jak bochen chleba pieść Rocha, uziemiając drugiego napastnika. Andrzej kopnął na oślep, tam gdzie przed chwilą stał kadet ze sznurem w rękach. Paweł, ze zwinnością, której nikt by się nie spodziewał, rzucił się do łóżka Sawy, przecinając niewielkim nożykiem krępujące Gruzina więzy.

Wywiązała się krótka walka. Straszliwe ciosy pięści Rocha rzucały trzecioroczniaków z plaskiem na ziemię, a celnie wymierzony kopniak Sawy trafił prosto w uśmiechnięty pysk Saszy Gnalina. Już po chwili napastnicy wiali, zostawiając swoje sznury, baty i wojskową latarnię.

Andrzej i przyjaciele dostali za to po trzy dni karceru, ale odtąd trzymali się we czwórkę razem i omijano ich szerokim łukiem.

Roch po roku odszedł z kadetów. Zaraza zabrała jego ojca i starszego brata, zostawili mu ziemski majątek, którym trzeba było się zająć. Ale przyjaźń przetrwała. Pisali do siebie długie listy. Z okazji kapitańskiego awansu Roch podarował mu zadziwiająco piękny kompas berlińskiej roboty z kompletem jeneńskich szkieł powiększających. Pewnie z przemytu. „Byś zawsze drogę właściwą i ślad do celu prowadzący znaleźć potrafił” głosiła grawerowana inskrypcja. Andrzej na urodziny Rochowego syna przysłał mu jeszcze z Sachalina skórę tygrysa ussuryjskiego, pięknie wyprawioną, ze szklanymi zielonymi oczami i groźnymi zębiskami. Też prawdziwe cacko.

Dwoma ostatnimi laty kontakty stały się faktycznie rzadsze. Lecz otrzymawszy Rochowy list Andrzej ni chwili się nie wahał. Przyjaciel musiał być nieźle wystraszony, bo proszenie o pomoc nie leżało w jego naturze. Więc teraz, gdy niewielki pocztowiec pruł wiślane fale, na jego pokładzie kapitan Andrzej Zaleski zmierzał do Dobrzynia. Tamtędy wiodła najprostsza droga do Rypina, a stamtąd do przygranicznego Trąbina.

Zmrużył oczy oślepiane promieniami odbijającymi się w mętnej wodzie. Robiło się upalnie. Rozpiął górne guziki żandarmskiego munduru i usiadł na wyścielonej specjalnie dla niego ławeczce w cieniu kapitańskiej budki. Wyciągnął z walizeczki podniszczoną książkę.

Bratia Karamazowy” ostatnia powieść Dostojowskiego. Już nie nowość[4], lecz w domu jakoś nie miał okazji zabrać się do lektury. Pamiętał swoją pierwszą fascynację wielkim pisarzem, gdy prawie dwadzieścia lat temu czytał „Zbrodnię i karę”, jeszcze zanim ukazało się polskie tłumaczenie. Teraz tamta powieść wydawała mu się nieco wydumana.

Oczywiście w swojej śledczej karierze spotkał wielu przestępców, którzy jak Raskolnikow uważali, że eliminując swoje ofiary spełniają uczynek, za który ludzkość winna być im wdzięczna. Iż okradając, lub mordując lichwiarzy, złodziei, bankierów, ladacznice czy burżujskich pasożytów stają się narzędziem owej sprawiedliwości społecznej. Lecz były to wyłącznie nędzne wymówki, pozwalające usprawiedliwić ich własną rządzę pieniądza, lub zamiłowanie do przemocy. Nie zdarzyło mu się jednak, by sprawca nękany wyrzutami sumienia z łupu rezygnował i by dobrowolnie chciał poddać się karze. No może jakaś zrozpaczona dzieciobójczyni.

Zaś lektura „Braci” wciągnęła go tak bardzo, że tylko machinalnie popijał donoszoną mu herbatę. W Płocku przekąsił szybko pierożki z rybą, nie zwracając uwagi, ni na samo miasto, ni na sterczące na skarpie dumne wieże katedry.

Do Dobrzynia dopłynęli na tyle wcześnie, że postanowił nająć wygodną i szybką podwodę, nie chcąc zatrzymywać się w nadwiślańskim garnizonie. Wysłał Rochowi telegram, że nocować planuje w Rypinie. Do Trąbina pojedzie z samego rana. Do Rypina niecałe 60 wiorst, pewnie dotrze  mocno po zmroku, ale nie było czasu do stracenia.

Lecz sprawy nie zawsze idą jak po maśle.

Droga z Dobrzynia do Rypina, noc z piątku na sobotę, 10 / 11 czerwca 1898

 

[1] Gierogijewsk – rosyjska nazwa Modlina

[2] Głubinka (ros.) prowincja

[3] Oczkarin (ros.) okularnik

[4] Pełne wydanie Braci Karamazow ukazało się w 1890r.

Cmentarz Żydowski na Bródnie, 18 Kislev 5651 / 30 listopada 1890

Fajwer Krysal z Chewra Kadisza[1] obrócił się w stronę okutanego w futro mężczyzny i z szacunkiem wskazał na główną aleję cmentarną.

– Pozwolicie reb Broches. Sto metrów dalej mamy świetne miejsce, niedaleko reb Zbytkowera[2], w sam raz na miejsce spoczynku małżonki waszej miłości.

Mecenas Leon Broch zmrużył poczerwieniałe od łez i mrozu oczy. Nacisnął na głowę bobrową czapę.

Koledzy z palestry kręcili głowami. Żeby żonę porządnego Żyda chować na Bródnie? Toż to cmentarz dla biedaków. Ale mecenas miał swoje zasady. Od dwudziesty lat wspomagał tutejszą Chewra Kadisza hojnymi datkami, miał swój udział w remoncie domu pogrzebowego, zapłacił za jedną z nowych studni artezyjskich, przynajmniej połowa drzew wzdłuż głównej alei zawdzięczała swoje życie funduszom Leona Brocha. To było jego miejsce. Tu chciał leżeć, wraz ze swoją rodziną. Zresztą Praga rozwijała się błyskawicznie, rodacy inwestowali w przemysł i domy, a tacy jak on pociągali za sznurki w magistracie, aby Ratusz o niej nie zapomniał. Bulwaru jakim była Targowa nie powstydziłby się i sam Piter. Więc dlaczego on miałby się wstydzić spoczynku na Bródnie? Szczególnie, że to wszak dzięki i jego staraniem cmentarz znalazł się w tym roku w granicach miasta.

Przez lata myślał, że młodsza o siedemnaście lat Sara przeżyje go i nawet w ostatnim roku naszkicował jej swój nagrobek. Klarował co i jak. A tu przyszła zimowa gorączka i młoda jeszcze żona zeszła w tydzień. Bóg tak chciał.

Teraz przyjdzie ją pochować, tu jako pierwszą z rodu Brochów. Nie jakiś tam Brochesów, dorobkiewiczów z kujawskiego. Lecz starego Fajwera nie poprawiał. Znali się od tylu lat. Jeszcze z czasów zaraz po powstaniu, gdy syn włocławskiego kupca Lejb Broches przybył do Warszawy terminować w kancelarii prawnej.

Tak po prawdzie, to pomocy Fajwera w wyborze miejsca nie potrzebował. Sam dawno wybrał to niedaleko Rozalii Lowenstein, suchą kwaterę na górce. Pod jednym z „jego” drzew.

– Prowadźcie szybciej, bo ziąb dziś okrutny.

Ruszyli zaśnieżoną aleją. Dwóch pomocników z Chawera Kadisza w czarnych chałatach dreptało krok z tyłu. Raz by okazać szacunek, dwa by móc kląć po cichu na niespodziewaną wizytę mecenasa, a wszak czekały na nich trzy rodziny biedaków, szlochających przed dzisiejszymi pochówkami, i tylu innych, którym było spieszno zdążyć przed Chanuką.

W dwie minuty byli na miejscu. Leon Broch rozejrzał się z zadowoleniem. Właśnie to miejsce. Stąd w sądny dzień będzie mógł ruszyć najkrótszą drogą ku Jerozolimie.

Wiewiórka skoczyła z gałęzi na gałąź i niewielka czapa śniegu pofrunęła w dół, wprost za kołnierz mecenasa. Ten wzdrygnął się gwałtownie, odskoczył w prawo i wtedy jego wzrok trafił na niespodziewany widok.

– Fajwer, widzicie to co ja? Skąd to się tu wzięło?

Nadzorca cmentarza podążył we wskazanym kierunku i zawołał półgłosem.

– Reb Broches, niech pan tu lepiej podejdzie.

Zza krzaka wystawała stopa. Stopa w eleganckim pantoflu. A za krzakiem spoczywał dalszy ciąg tej stopy, półnaga postać młodej dziewczyny, lekko przyprószona świeżym śniegiem, a delikatne strużki krwi z jej rąk i boku zakrzepły w niewielkie plamy.

– Niczego nie dotykajcie Fajwer. – Mecenas obrócił się do posługaczy. – Prędko, lećcie na dworzec po żandarmów.

Trup. Na żydowskim cmentarzu. Chrześcijański, bez wątpienia. Siedemnastoletnią Katarzynę Mazurek mecenas Broch znał wszak doskonale. Nie miał pojęcia skąd tu się wzięła, ale doskonale wiedział co jej ciało oznaczało. Kłopoty. Kłopoty dla niego i dla całej Gminy.

Kolej Nadwiślańska, 30 listopada 1890

Sanie dorożki zatrzymały się na samym końcu Sierakowskiej. Oficer rzucił woźnicy monetę i wyszedł na plac pod głównym podjazdem. Długie ściany dworca Kowelskiego[3] ciągle błyszczały świeżym drewnem. Misternie rzeźbiona arkada podparta na żelaznych słupach osłaniała wejście.

Andrzej Zaleski przeszedł przez nową salę biletową, niedbale odsalutował kontrolerowi i schronił się przed drobnym śniegiem pod dachem peronu. Przestępując z nogi na nogę czekał na roboczą drezynę parową, co zgodnie z ustaleniami ponieść go miała wprost na dworzec Praga.

Po chwili dołączyło na peron czterech kolejarzy. Trzymali się z boku i z ukosa zerkali na błękitny żandarmski mundur. Wyraźnie nie w smak była im podróż z nadzorem. Skręcili papierosy z podłej machorki i spluwali ukradkiem.

Lecz Andrzej myślami był już na Pradze i cieszył się na samą myśl o odwiedzeniu warsztatów kolejowych. Uwielbiał atmosferę pracy na kolei. A już warsztaty na Pradze miały dla niego ten szczególny urok. Nowe widne hale, sufity podparte odlewanymi słupami z fantazyjnie wygiętymi podporami, ustawione na deskach maszyny, wiszące silniki. Robotnicy ubrani w pracy nie gorzej niż mundurowi policjanci. Zapach smaru, kutego metalu, gwizd parowozów. Lubił zaglądać do remontowanych wagonów, podziwiać jak starannie dobierane są poszczególne elementy, cieszył oko lśniącym mosiądzem. Może było w tym coś z dziecięcej fascynacji cudem kolei, symbolu nowoczesności i postępu. Może podziw dla sztuki inżynieryjnej, którą opanowano w krótkim czasie i która stała się motorem rozwoju Królestwa.

W kłębach pary podtoczył się niewielki wagonik. Na platformie dwóch kolejarzy dzierżyło znane tylko robotnikom kolejowym narzędzia, w środku siedział już stary wagonowy. Kapitan chwycił lśniącą mosiężną klamkę i otworzył drzwi. Widząc błękitny mundur żandarmski stary odsunął się jak od zapowietrzonego. Andrzej rozsiadł się na polerowanym drewnianym siedzeniu, przodem do kierunku jazdy. Zawiadowca machnął chorągiewką, rozległ się przenikliwy gwizd i ruszyli.

Nie upłynęło nawet piętnaście minut, gdy pojazd wjechał na peron dworca Praga. Za elegancką drewnianą konstrukcją piętrzyły się czerwone mury warowni Fortu Śliwice[4].

– Witajcie Andriej Stanisławowicz – Zamachał do niego żandarm kolejowy, ubrany w czarny mundur z naszywkami sztabskapitana.

– Witajcie Stiepan Aleksandrowicz, cieszę się że znów was widzę.

Sztabskapitan chwycił Andrzeja pod ramię, okręcił wokół osi i świsnął z podziwem.

– O przepraszam, wasze wysokobłagorodie, zapomniałem o waszym blestiaszczym[5] awansie. Świetnie wyglądacie w tym mundurze. Mam nadzieję, że wasze wysokobłagarodije wybaczy mi nie oddanie salutu. – Podstarzała twarz żandarma kolejowego zmarszczyła się wesoło.

– Stiepan Aleksandrowicz, gdyby nie wasza mądrość i nauki, to młody podporucznik spod Białaczowa nie przeżyłby w Warszawie i tygodnia. To wy zawsze dla mnie będziecie starsi rangą i wzorem pracy w policji.

– Eh, było minęło. Zapomniałem już jak to było prowadzić śledztwo poza światem kolei. I nawet nie myślę o tym by opuścić żelieznodorożnoje carstwo[6]. Teraz to całe moje życie.

Obaj mężczyźni weszli do budynku dworca i skręcili w stronę poczekani pierwszej klasy. Usiedli wygodnie tuż obok lśniącego mosiądzem bufetu z dwuwiadrowym[7] brzuchatym samowarem.

– Nawet nie wiecie, jak chciałem się z wami zobaczyć Stiepan Aleksandrowicz. Niby tylko piętnaście miesięcy, a zda się inna epoka.

– Jak to wasi mawiają, sporo wody w Wiśle upłynęło, choć to u was zaszło więcej zmian niż u mnie. Ja po staremu tłukę się na kolejowym szlaku. Tylko co z Kolei Transkaspijskiej[8] wróciłem. Z basmaczami walczyć musieliśmy. Lotne brygady potworzyć. Niełatwo się cywilizuje nasz Turkiestan[9], dla koczownika pociąg to jak karawana, skrzynia z łupem na kołach. Sami rozumiecie, mamy prawie dwadzieścia tysięcy wiorst dróg żelaznych. Pół ziemi opasać można. Jest czego pilnować, do emerytury mam zajęcie.

– Jak pamiętacie Stiepan Aleksandrowicz kolej zawsze mnie fascynowała. Mam nadzieję nie tylko pogawędzić, ale też że pokażecie mi również kawałek swojego wspaniałego królestwa. – Powiedział Andrzej dmuchając na filiżankę gorącej herbaty.

Stary siorbnął długi łyk herbaty i przegryzł łupinką cukru.

– Przejdziemy się na Cmentarz Bródzieński i jak czas pozwoli, to zaprowadzę was potem do lokomotywowni. Widzieliście ją? Prawdziwa, okrągła, z obrotnicą. Tam bije serce Kolei Nadwiślańskich i całego węzła Warszawskiego.

– Na cmentarz?

– Dziś ostatni listopada, trzy lata minęło od śmierci Jana Filipowicza.

Kapitan poczuł jak rumieniec wstydu wypływa mu na policzki. Jak mógł zapomnieć o radcy Mościckim? Ojczulek Jan, jak go nazywali. Mistrz i opiekun, uważany za jedynego sprawiedliwego w warszawskiej policji za niesławnych rządów Buturlina[10]. Odszedł na emeryturę cztery lata temu, kupił niewielki folwarczek na Bródnie, miał uprawiać ukochane tulipany i sczezł w ciągu roku. Bezczynność go zabiła. Faktycznie leżał tu, na nowiutkim Cmentarzu Bródzieńskim[11]. A dziś przypada rocznica śmierci. Pokłonić się prochom ojczulka wypadało.

– Wybaczcie Stiepan Aleksandrowicz, zupełnie zapomniałem.

– Tak, tak, wielki świat. Nikt od sławnego Andrzeja Zaleskiego nie wymaga by pamiętał o jakimś dawno zmarłym starym dziadzie. – Sztabskapitan puścił oko. – No wypijmy po jednym i idziemy.

Machnął rękę na eleganckiego bufetowego, który podsunął im dwa rżnięte kieliszki i nalał angielskiej wódki.

Wypili. Andrzej rzucił politnika i machnął ręką. Wyszli na peron nie czekając na resztę. Przedostali się na drugą stronę torów. Tu przez pola wiodła ledwo wydeptana droga.

– Mamy sanie? – zapytał Andrzej.

– Odetchnąć świeżym powietrzem dobrze mi zrobi, rozruszam stare kości. – Pokręcił głową Stiepan i ślizgając się po śniegu ruszyli przez pola w kierunku porośniętych nędznymi sosenkami wydm Cmentarza Bródzieńskiego.

Ledwo minęli po lewej nowe budynki kolejowe, gdy zerwał się wiatr i robiło się coraz chłodniej, dobrze, że po tej stronie Wisły nie padało. Andrzej zaciągnął mocniej poły płaszcza. Płaszcza, który zupełnie nieregulaminowo, acz w sposób nie widoczny dla laika, mistrz kuśnierski podbił mu mięciutkimi futerkami zajęczymi zapewniając rozkoszne ciepło. Szli milcząc, pochłonięci wspomnieniami. Nagle za nimi, od strony dworca pokazały się sanie, zabrzęczały dzwonki na uprzęży koni.

Od stacji pędziły sanie.

– Ależ to kapitan Zaleski, co za zbieg okoliczności! – Zabrzmiał tubalny głos. – Wasze wysokobłagorodie, mamy sprawę u Żydów, zabójstwo na ich cmentarzu. Może wasza wysokość się z nami zabierze? Ach i sztabskapitan Sierow! Prosimy bardzo!

Z sań wychylił się żandarm, i gestem zaprosił do środka.

– Na cmentarzu żydowskim? Co za licho? Dobra pojedziemy. – Zarządził kapitan.

– Ja nie jadę. – Twardo uciął żandarm kolejowy. – To wasz teren Andriej Stanisławowicz, ja tylko pętać się będę. Jana Filipowicza tylko dziś odwiedzić mogę, bo jutro muszę jechać do Mławy. Na was, Andriej Stanisławowicz, nasz ojczulek wszak poczeka.

– Taka służba Stiepan Aleksandrowicz. Pójdziemy razem, jak znad granicy wracać będziecie.

– Jak Bóg da. Kto wie co przyszłość przyniesie? Na granicy bywa różnie. Przemytnicy i u was, w Przywiślańskim Kraju, nie żartują. No, ale lećcie już do tego waszego nieboszczyka, bo wam go jeszcze Żydzi na macę wykradną.

Andrzej skrzywił się. Drażniły go stare antysemickie żarty. Pokiwał więc tylko przyjacielowi dłonią i sanie ruszyły w kierunku muru i bramy cmentarza żydowskiego.

Bródno, 30 listopada 1890

Żandarm w saniach to był starszy filer Michaił Ilicz Potapow. Andrzej poznał go niedawno, na pierwszej odprawie po swoim awansie. Potapow był doświadczonym policjantem i mówiono, że ma rozległą siatkę informatorów w kręgach rzemieślniczych i wśród praskich handlarzy. Chętnie współpracowali z nim też żandarmi wojskowi, co przy ogromnej liczbie stacjonującego na Pradze wojska miało niemałe znaczenie.

Pod bramę podjechali z rozpędem, mało nie wbijając się w kłębiący się tłumek żydowskiej biedoty.

Wyskoczyli z sań i od razu skierowali się w stronę postaci w bobrowej czapie, jak domyślili się, najważniejszej wśród zebranych osoby.

– Ah, kapitan Zaleski – zawołał mężczyzna – cóż za szczęście, że to wasze wysokobłagorodie raczył przybyć, paskudna sprawa.

Po jesiennych publikacjach w prasie twarz kapitana była znana powszechnie. Andrzej podszedł bliżej. Mężczyzna wyciągnął rękę.

– Leon Joselewicz Broch, adwokat – przedstawił się.

– Andrzej Stanisławowicz Zaleski, żandarmeria. Bardzo mi miło, pomimo okoliczności. Wiele o panu mecenasie słyszałem. – Powiedział Andrzej ściskając dłoń. O wiele silniejszą i bardziej kościstą, niż można by się spodziewać po kancelaryjnym prawniku.

– Mam nadzieję, że nie samych oszczerstw niezadowolonych prokuratorów?

– Raczej o pańskiej społecznej działalności na Pradze, mecenasie. Ale cóż, nie traćmy czasu na mrozie. Co my tu mamy?

– Dziewczyna, młoda, sądząc z włosów i urody chrześcijanka. Zamordowana chyba gdzie indziej i porzucona tu, na cmentarzu.

– Oho, daleko idące wnioski panie mecenasie. Z czego pan to wnosi?

– Nie znam się na tym, ale zwykle półnagie dziewczyny nie biegają po śniegu w cienkich pantoflach.

– Różne rzeczy się widuje, ale niech pan prowadzi do trupa i po drodze opowie mi wszystko.

Obejrzał się w kierunku filera.

– Potapow, przesłuchajcie no pracowników cmentarnych i spiszcie wszystko co wiedzą.

– Wedle rozkazu wasze wysokobłagorodie.

Zaleski i Broch ruszyli aleją pod szpalerem ośnieżonych drzew w kierunku wzniesienia w centralnej części cmentarza.

– No więc, co pan tu robi w niedzielny poranek, mecenasie?

– Miejsce na pochówek żony przyszedłem wyznaczyć. W środę będziemy chować Sarę.

– Och, moje najszczersze kondolencje. Nie wiedziałem. Choroba? Wypadek?

– Gorączka zimowa kapitanie. Nikt się nie spodziewał, dopiero trzydziesty drugi rok jej szedł. Trójkę dzieciaków osierociła. Najstarsza Lea, ma ledwie osiem lat, wyręki z niej żadnej jeszcze nie będzie.

Andrzej pokiwał głową. Trzydzieści dwa lata. Gorączka zimowa. Więc raczej mecenas nie pozbył się podstarzałej żony. Cholera, przeklęte policyjne spojrzenie na świat, przecież nie o żonę Brocha tu chodzi, lecz o trupa jakiejś dziewczyny znalezionej na cmentarzu. Czemu dopatruje się związku, którego pewnie nie ma? Jednak z drugiej strony, czy to na pewno przypadek, że zwłoki młodej panienki odkrył właśnie adwokat? Na razie myśl odłożył do szufladki w głowie oznaczonej etykietą, „przejrzeć i jak niepotrzebne zapomnieć”.

 

[1] Chawera Kadisza (jid.) – Święte Bractwo, żydowskie towarzystwo pogrzebowe.

[2] Szmul Zbytkower – 1721-1801, najsłynniejszy żydowski obywatel Pragi, ogromnie zasłużony w XVIII wieku dla jej rozwoju, od jego imienia jest nazwa „Szmulowizna”. Fundator Cmentarza Żydowskiego na Bródnie.

[3] Dworzec Kowelski – nowy dworzec Kolei Nadwiślańskich otwarty w 1880, mniej więcej w tym miejscu znajduje się dzisiejszy Dworca Gdańskiego.

[4] Jeden z okalających Warszawę fortów carskich, zlokalizowany nad Wisłą na Bródnie. Ze względu na owe fortyfikacje na Bródnie nie wolno było wznosić budynków murowanych by nie przesłaniać pola ostrzału.

[5] Blestiaszczy (ros.) – imponujący, dosł. błyszczący

[6] Żelieznodorożnoje… (ros) – królestwo kolei żelaznych.

[7] Wiadro – dawna rosyjska miara objętości, ok 12,3 litra.

[8] Kolej Transkaspijska – budowana od 1880 roku kolej łącząca w 1890 Samarkandę i Bucharę z nadkaspijskim portem Kransowodsk (obecnie Turkmenbaszy w Turkmenistanie)

[9] Turkiestan (ros.) – nazwa regionu obejmującego dzisiejszy Uzbekistan, Turkmenistan i Kazachstan

[10] Nikołaj Buturlin, nieślubny syn cara Aleksandra II, oberpolicmajster Warszawy do 1884 roku, znany z korupcji i konszachtów z przestępcami.

[11] Cmentarz Bródzieński (Bródnowski) został formalnie otwarty w 1884 roku.

Gwiazdka Maurycego

Wtorek, 23 grudnia 1890, 16:30

Jutro Wigilia. Pomyślał  Andrzej Zaleski, gdy przed wejściem do bramy oskrobał buty z zimowej brei i schronił się w elegancko wykafelkowanym przejściu jasno oświetlonym gazową lampą. Dobiegające z podwórza pogwizdywanie „Nie zawracaj kontrafałdy” umilkło i okutana w kożuch sylwetka stróża pojawiła się od strony podwórka.

Cieć błyskawicznie poznał kapitana, ceremonialnie zdjął czapkę i głośno zawołał

– Witam w domu wasze wysokobłagorodie!

– Witam, panie Maciejak – odpowiedział Andrzej i starannie odsalutował. Nigdy nie nazywał stróża „Józefem” jak wszyscy w kamienicy. Uważał, że ludziom prostym należy się szacunek i oni potrafią to docenić. – Roboty widzę, ma pan dziś huk.

– Oj, nawaliło śniegu wasze wysokobłagorodie, ale nie z taką zimą człek sobie radził. – Odparł spokojnie stróż i znacząco podniósł potężną szuflę, po czym wrócił do przerwanego uprzątania podwórza.

Andrzej już miał skręcić do klatki i paradnych schodów, gdy nagle poczuł nieodparte wrażenie, że ktoś mu się przypatruje. Rozejrzał się – nikogo. Aż wyjrzał na ulicę – pusto. Wrócił do bramy i znowu to wrażenie. Czyjeś spojrzenie niemal świdrowało go na wylot. Spojrzał w głąb podwórza. Na murze, w samym rogu, od posesji po stronie Pańskiej siedział wielki kot.

Kawowo-mleczny, potężny. To on wpatrywał się z w niego fioletowawymi oczami. Kapitan widywał takie koty na wschodzie, ponoć przywożono je aż z Syjamu, ale ten był ze dwa razy większy i puchaty, niczym żbik.

Podszedł kilka kroków.

– Co się mi tak przypatrujesz stary? Posesji pilnujesz? Dobrze, dobrze. Mnie tu przebywać wolno, od frontu na drugim piętrze mieszkam. Chyba żeśmy się już gdzieś widzieli. – Uśmiechnął się do zwierzaka.

Kot lekko kiwnął głową, otworzył szeroko czerwoną paszczę i ziewnął, po czym z ogromnym zainteresowaniem zabrał się do zlizywania płatków śniegu z prawego boku.

– No tak, widzę, że dziś sobie nie pogadamy. – Powiedział Andrzej, zawrócił i ruszył na górę do domu. Alina pewnie czeka z obiadem, a dziś miała być sztukamięs z chrzanem. Wczoraj widział wielką kość szpikową, starannie pociętą w grube plastry. Na samą myśl kapitanowi aż zaburczało w brzuchu.

Wtorek, 23 grudnia 1890, 15:32

– A więc taki jest ów słynny kapitan Andrzej Zaleski. – Pomyślałem. – Niczego sobie jak na człowieka.

Obserwowałem go już od miesiąca, gdy tylko objąłem podwórko przy Mariańskiej. Stary Tygrys koniecznie chciał, żebym go poznał. Kapitan to ważna osobistość w kamienicy, ważniejszy nawet do zajmującego pierwsze piętro radcy z magistratu. Zasłużony i ponoć jak na salcesona[1] porządny. Oczywiście dla nas nie tak ważny jak wąsaty Miotlarz, z którym szybko się zaprzyjaźniłem. Bo w końcu nie każdemu psu na imię Burek. Tutejszy stróż rozumiał, że my, koty jesteśmy niezbędne by uchronić dom przed plagą szczurów lub myszy.

Temu całemu Zaleskiemu przyjrzałem się dobrze, gdy chadzał do piwnicy. Nigdy nie podniósł głosu na kota, nawet schylał się by pogłaskać dzieciaki Lizy. Przynosił in śledziowe łebki. Może faktycznie jest lepszy niż zwykły Gwizdkowy? Kapitan ma w piwnicy dziwny pokój pełen tajemniczych urządzeń, na których wyrabia jakieś wygibasy. Śmiesznie wtedy wygląda, choć z takiego huśtania u niego na linie to nawet sam skorzystałem. Fajne.

W ogóle dom robił dobre wrażenie i Tygrys wyraźnie niechętnie mi go przekazywał. Lecz był już stary, ledwo łapami powłóczył i gdyby nie myszy, które znosiła mu Łatka, dawno by zdechł z głodu. A jak wiadomo, każdy dom potrzebuje swojego kociego opiekuna, a dla mnie kolejna kamienica nie stanowiła problemu. Mariańska i sąsiednie posesje – przy Pańskiej i przy Twardej, to było teraz moje królestwo. Porządna dzielnica, nie jakaś dzicz po drugiej stronie Leszna. Tam porządny kot wolał się nie zapuszczać.

Tak więc objąłem Mariańską 4 wraz z jej kocim przychówkiem – Łatką i Lizą, kocimi damami, Rysiem, największym ale i najbardziej fajtłapowatym kotem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, Małym Kotem, zwinnym jednoroczniakiem i siódemką urodzonego latem kociego drobiazgu– bratem i siostrą czarnymi jak smoła, czwórką wesołych chłopaków burasków i niezwykłą trzykolorową łaciatką, zwaną nie wiadomo czemu Luną.

Właśnie skończyłem kolejny obchód. Szła zima i domu pilnować trzeba. Na pierwszym piętrze za oknem wisiały dwa zające, na trzecim, u starego zatabaczonego kawalera, wielki bażant i dwie kuropatwy, wszystkie skrzynie za oknami aż pachniały od wędzonych boczków, kiełbas, szynek, a w oficynach i na poddaszach od połci słoniny. Takie zapasy ściągały nie tylko wredne szczurzyska, które i po gzymsach wędrować potrafiły. Odpędzać trzeba i łakome wrony i sroki, ba nawet małe sikory funt masła, gdy niezabezpieczony, w noc wydziobać potrafią. A pojawiały się i wędrowne kocury, co swojego domu nie mają i potrafiły tu przyplątać się aż gdzieś z Woli. Hołota bez wychowania. Kot domowy pilnować wszystkiego musi, to poważna praca.

– Melduję, że wszystko w porządku. – Jak duch pojawił się przede mną biały kształt Małego Kota.

– Sprawdziłeś śmietnik i przejście na podwórko od Ciepłej? – Upewniłem się.

Mały Kot energicznie skinął łebkiem.

Musiałem uważać. Nawet nie uwierzycie, gdy opowiem wam, co mnie wczoraj spotkało.

Poniedziałek, 22 grudnia 1890, 17:40

Siedziałem u siebie na strychu. Pilnowanie suszącego się prania przed pajęczarzami nie należy oczywiście do kocich obowiązków. Od tego są Miotlarze i Gwizdkowi. Ale Mariańska dwa to mój dom rodzinny. Tutaj się urodziłem i tu, po naukach kocich strażników, które pobierałem przy Gościnnym Dworze u samego słynnego kociego mistrza Bonifacego, powróciłem, aby objąć pierwsze podwórko. Dlatego przy okazji pilnowałem i strychu.

Pomyślcie sobie jak to jest. Śpisz spokojnie, nagle słyszysz delikatne kroki po ławie kominiarskiej. Klapa dachowa unosi się bez jednego skrzypnięcia. Do środka wskakuje osobnik z wielkim worem i umazaną sadzami twarzą. A ty już prężysz się na belce pod sufitem. Jeden skok i z bojowym okrzykiem lądujesz na głowie amatorowi kradzieży pościeli i bielizny. Pazurami orzesz mu czoło. Ten wrzeszczy. Miotlarz się budzi, pędzi zasapany po schodach chwytać złodziejaszka. A pajęczarz wieje gdzie pieprz rośnie.

Lecz wczorajszy wieczór był spokojny. Gosposie z zakupami dawno wróciły do domu. Nieustanny potok obnośnych handlarzy, druciarzy, ostrzących noże, skupujących szmaty i przeróżnych indywiduów oferujących świąteczne ozdoby rozpłynął się w ciemnościach. Okna frontowych mieszkań płonęły gazowym blaskiem, państwo siadali do wieczerzy. Do mieszkań w oficynie powracali sklepikarze i rzemieślnicy. Z sutereny dobiegał warkot maszyny krawieckiej Klimontowej, a mistrz Tępiński właśnie zamykał swój warsztat introligatorski. Na podwórku panował typowy przedświąteczny pośpiech. Inżynier kolejowy Kowalski dźwigał wielki snopek siana. Wszystko na jutrzejszą wigilię. Z kuchennych okien buchała para, a zapach kapusty i grzybów wypełniał podwórze.

Elegancka pani mecenasowa z pierwszego piętra wychodziła właśnie z córkami na kiermasz dobroczynny. Wrócą za dwie godziny z lokajem objuczonym pudłami i upominkami. Ale co to? Już miałem zwinąć się drzemki, gdy ujrzałem ruch w kącie podwórza. Kitek!

Kitek był niegdyś przemiłym kotem, takim co tylko głaskać i bawić się. Trwało to do czasu jak uprzedniej wiosny chłopaki przywiązali mu pęcherz z grochem do ogona. Łobuzy, zabawę sobie znaleźli.

Kot, biedaczysko. Zaczął biegać jak szalony. Próbowałem go zatrzymać, w końcu nauczono mnie, jak uwalniać zwierzęta z takich pułapek, lecz on nic. Latał, wił się, miauczał, pędził przez okoliczne podwórka. Żebyście słyszeli te świdrujące wrzaski i płacz. Zaś chłopaki skręcali się ze śmiechu. W końcu skoczył na płot i pęcherz uwiązł między sztachetami. Szarpnął raz, drugi, trzeci i o ostry kant ogonek ciach, na pół. Został mu tylko krótka kitka, stąd i imię. Kitek po tym zdziczał, podejść do niego nie można, zadaje się z podejrzanymi typami. Nie widziałem go od tego czasu i na sam widok otworzyłem czujnie oczy.

Kitek rozglądał się po podwórku, po czym wskoczył na murek i przyczaił się w kącie. Coś się szykowało.

Zabrzmiały dźwięki bębenka i harmonijki. Wysoki dziewczęcy głos zaśpiewał „Hej kolęda, kolęda”. Przez bramę weszła piątka przebierańców: koza, diabeł, żołnierz, wielki, bury niedźwiedź i pasterz. Na ich czele kroczyła dziewczyna z białymi anielskimi skrzydłami, kręcącą barwną gwiazdą. Wkoło kręciło się troje dziecięcego drobiazgu z koszykami i kilkoro miejscowych urwisów. Kolędnicy, już dzisiaj? Nie spodobało mi się to.

Przedstawianie ruszyło. Żołnierz nałożył brodę, wcisnął koronę i wygłosił tyradę Heroda, potem pasterz bronił stajenki przed żołnierzem, a diabeł porwał złego króla do piekła.

„Krakowiaka koza powiedzie, powiedzie,

W pierwszą parę pójdzie z niedźwiedziem, z niedźwiedziem”

Ja się ludzkiej na muzyce nie znam, lecz dziewczę chyba głos miało piękny, koza skakała, żołnierz i diabeł sypali żartami, że wyglądające z okien gosposie aż trzęsły się ze śmiechu.

Zwykle dzieciaki chodzą z kolędą w drugi dzień świąt i aż do nowego roku. Ci zaś przyszli przed wigilią. Dziwne. A co się dzieje z Kitkiem? I wtedy go zobaczyłem.

Korzystając z zamieszania Kitek śmiało kroczył po gzymsie, w kierunku wiszącego za tylne łapy zająca. Skoczyłem przez okno, ale dzieliły nas dwa piętra dwa piętra. Nie zdążę. Widziałem jak kot szybkim ruchem otarł się o sznur, ten pękł, zając niezauważony przez nikogo zleciał na dół, jeden z chłopaczków schował go płynnym ruchem za pazuchę i ulotnił się przez bramę. Ani Miotlarz, ani gosposie, nic nie spostrzegli.

Gdy zrównałem się z nim, Kitek właśnie zmierzał w kierunku pary bażantów wiszących u mecenasostwa. Tak był skupiony, że nie spodziewał się mojej łapy.

– Witaj przyjacielu, co robisz na moim terenie? – Miauknąłem poważnie.

– Maurycku, to ty?

– Nie strugaj głupa, Kitek, kto miałby być, cesarz chiński?

– Zapomniałem, że to twoje podwórko. Tyle czasu.

– Na cwaniaka wyszedłeś Kitek, dla ludzi kradniesz?

– Dla niej, ona mnie kocha i rozumie.

I gadaj z takim. Wyciągnąłem z niego słowo po słowie. Dziewczyna zajęła się Kitkiem. Opatrzyła mu ogonek, głaskała, karmiła. A on? Pewnego razu przyniósł jej wyciągnięty ze skrzyni za oknem kawał szynki i od tego czasu się zaczęło. Kradł dla jej szajki jedzenie, a jak dobrze poszło to i błyskotki. Zbójecki fach miał w łapkach.

Chwilę tak gaworzyliśmy, kolędnicy niepokoić się zaczęli, przekonywałem Kitka by został. Nie chciał. Cóż ja mogę? Puściłem go. Obiecał mój rewir omijać. Nie jestem Gwizdkowym od łapania szemranych. On skoczył w sam środek przedstawienia, grający zorientowali się, że nici z większego łupu, zgarnęli rzucane im przez służbę groszaki i zniknęli. Poślę słowo kocią pocztą, by uprzedzić innych chłopaków.

Kitek na odchodnym szepnął „Uważaj Maurycku, Łysy po okolicy się kręci, a to nic dobrego nie wróży”.

Jeszcze mi tego kociego bandyty brakowało. Takie dzisiejsze złodziejaszki to przy nim małe piwo. Tak więc sami widzicie. Święta, świętami, a czujnym być trzeba. Patrole wystawione, wszystkie koty w pogotowiu.

Wigilia, Czwartek, 24 grudnia, 1890, 8:30

Nie dziwcie się zatem, że gdy następnego dnia usłyszałem rozpaczliwe :

– Maurycku! Maurycku! – Nie mieszkając poderwałem się na łapy.

To była Łatka. Wzrok miała błędny, podskakiwała nerwowo.

– Co się stało Łatko?

– Wczoraj zniknął Czarny, a teraz nie ma i jego siostry.

– Wczoraj?  Łatko, znasz swojego młodego, to straszny włóczęga, na pewno gdzieś grzebie w śmieciach.

– Sama tak myślałam, ale zawsze wracał rano, bo wie, że przynoszę smakołyki, a teraz nie ma i Czarnulki, jego siostry. Ktoś ukradł moje dzieci. – Głos kotki brzmiał histerycznie.

– Zaraz tam ukradł, komu potrzebne twoje dzieciaki – odburknąłem, bo nie lubię gdy mnie budzić. Tym niemniej zszedłem z nią na podwórko, po drodze wysłuchując niezwykle zawiłej historii zniknięcia kociąt. Po prawdzie nie było w niej nic nietypowego. Choć to, że nie ma Czarnulki, było dość dziwne. Mała zawsze trzymała się podwórka. Widziano ją o brzasku, a teraz przepadła jak kamień w wodę. Obiecałem Łatce rozpytać się i rozejrzeć.

I wtedy na podwórze wpadł zdyszany Mały Kot. Łapy ubłocone, futro posklejane śniegiem.

– Widziałem ją! Czarnulkę. Niesie ją w pysku wielki, czarno-biały kocur, z okropną plamą na łbie.

No tak, diabli nadali. Opis pasował jak ulał do Łysego. Ten miał wielką bliznę po tym jak oparzył się próbując w młodości dobrać się do garnka z rakami. Stąd i imię. W takim razie nie było czasu do stracenia.

– Gdzie?

– Na podwórku przy Twardej, szedł o tam. – Mały Kot kiwnął głową z stronę muru.

Czyli podąża w kierunku Żelaznej. Jest szansa. Trzeba działać.

– Mały, pilnuj podwórka, ja biegnę! – I zanim ktokolwiek zareagował wybiłem się z całych sił i już byłem na dachu szopy. Biegłem najkrótszą drogą, murem, rynnami, jeśli dobrze myślę, złapię go przy Żelaznej.

Z dachu nad drugim piętrem oficyny zobaczyłem Łysego jak na dłoni. Szedł szparko, lecz bez zbędnego pośpiechu, w pysku faktycznie trzymał popiskującą cicho Czarnulkę. Obliczyłem odległość. Wysoko, ale dam radę. Nagle kątem oka zobaczyłem czającego się w oknie piwnicy rudego kota, ale było już za późno na zmianę planów. Skoczyłem.

Zaskoczenie było pełne. Wylądowałem na miękkich łapach i od razu rzuciłem się na Łysego. Ten błyskawicznie puścił kociaka i zdążył odbić mój pierwszy cios łapą. Wtedy zaatakował rudy kot z piwnicznego okienka. Trafił Łysego pazurami w grzbiet. Ten zawył, przekręcił się w niewiarygodnym salcie w powietrzu, odepchnął rudego napastnika swoim ciężarem, tak, że tamten grzmotnął o mur i sam pomknął w kierunku bramy. Wyskoczyłem by go złapać, ale w zębach zostało mi tylko trochę sierści z ogona.

Przypadłem do Czarnulki, żyła. Była niesamowicie wystraszona.

– To ja Maurycy! – Zawołałem. – Wiesz gdzie jesteś?

– Nieee. – Odpisknęła mała.

– Dobra, wskakuj na tę budkę i czekaj. Ja, mama albo Mały Kot zjawimy się po ciebie. Nigdzie z nikim nie łaź, rozumiesz?

Kiwnęła czarnym łebkiem i zaczęła gramolić się po ośnieżonym krzaku na daszek komórki.

– Gońmy go! – Krzyknął mój niespodziewany towarzysz.

Ruszyliśmy.

– Cezary jestem. – Zawołał mój sojusznik nie zwalniając biegu. – Śledzę tego bandytę od trzech dni. Ukradł cztery kociaki z mojego podwórka przy Śliskiej.

– Maurycy. – Przedstawiłem się, ledwo łapiąc oddech. – Musimy uważać, Łysy to niebezpieczny przeciwnik.

Z daleka zobaczyliśmy jak ścigany przestępca znika w jakiejś bramie po drugiej stronie Prostej. Nie było po co biec, należało raczej być ostrożnym. Zakraść się. Usiłowałem sobie przypomnieć rozkład podwórek i wskazałem na sąsiednią kamienicę.

– Tamtędy, przejdziemy dachem warsztatu.

Łysy nawet specjalnie się nie krył. Bez trudu zobaczyliśmy go na kolejnym podwórku. Właściwie trudno dziwić się jego nonszalancji. Wtedy, przed Żelazną, zaskoczyliśmy go, więc zwiał, lecz w bezpośredniej walce, nawet we dwóch, nie mieliśmy z nim dużych szans. Tu zaś, oprócz kociego bandyty, podwórka pilnowały dwa wściekłe kundle. Na długich łańcuchach krążyły wokół klatki zamkniętej na ciężką kłódkę. Tam siedziało z tuzin straszliwie smutnych czarnych kociąt.

Jakby tego było mało, drzwi warsztatu skrzypnęły i wylazł nich wielki grubas z mocną lagą w dłoni. Zobaczywszy Łysego odłożył ją i uśmiechnął się szeroko. Z daleka sprawiali wrażenie będących w świetnej komitywie. Co więcej, wyglądało jakby kocur wydawał polecenia człowiekowi, jakkolwiek nieprawdopodobne to by się wydawało.

Siedzieliśmy więc na dachu i wpatrywaliśmy się w naszych wrogów. Jak wiecie, koty nie mają świetnego węchu, lecz smród wyprawianej skóry był nam świetnie znany. Nie potrzebowaliśmy wysilać wyobraźni, by zrozumieć jaki los czeka nasze kocięta.

Obaj z Cezarem zrozumieliśmy, że nie mamy szansy wyrwać maluchów z łap Łysego i grubasa, nie kiedy tak zamkniętej klatki pilnują jeszcze te dwa zbójeckie kundle. Cezar opuścił pyszczek i miałem wrażenie, że oczy mu zwilgotniały.

Więc powiedziałem prosto:

– Tylko głupiec załamuje się, gdy napotka przeciwności. Wojownik przyjaciół szuka, by wrogów pokonać.

Wigilia, Czwartek, 24 grudnia 1890, 15:05

Andrzej przy Wigilii służbę skończył wcześniej, a z dowództwa żandarmerii do domu były dwa kroki. Cieszył się na spokojną kolację. Tomasz z Michałem pojechali do Białaczowa, zabrali Agatę, która dwór ojcowy zobaczyć chciała nim go pan Broel-Platter na warsztaty zamieni. Będą więc z Aliną sami. Cisza, odpoczynek po tym szalonym roku. Jak zwykle szybko wbiegał na schody, gdy u ich szczytu zatrzymał się jak wryty.

Przed drzwiami siedział ten wielki kawowy kot, niczym posąg egipskiego bożka i wpatrywał się w niego fioletowymi ślepiami.

– Mraauu – ni to mruknął, ni to miauknął głośno.

– Witaj panie kocie, życzysz sobie czegoś?

– Mraauu.

– Chyba nie bardzo rozumiem. Wpraszasz się na wigilijną wieczerzę? – Zażartował.

– Mraauu – ale tym razem pełne gniewu i z pokazaniem ostrych zębów.

– Nie to, ale wyraźnie czegoś chcesz…

– Miauu – tym razem zabrzmiało zgodniej. Kot podniósł się, otarł o nogi Andrzeja i skierował na schody.

– Mraaaau – wyraźnie przynaglił kapitana.

– Mam iść z tobą? – Andrzej spojrzał na zegarek. Alicja nie spodziewała się go jeszcze przez pół godziny, może chyba pójść za tym dziwnym kotem.

Kocur obejrzał się za siebie i widząc, że Zaleski podąża za nim, trochę przyspieszył. Wyszli na Mariańską. Andrzej poprawił płaszcz i czapkę. Zwierzak nie zwracał uwagi na śnieg i skręcił w kierunku Twardej. Dopiero teraz kapitan przypomniał sobie, że kot czekając na niego miał mokre łapy i futro jak posklejane od śniegu.

Prowadził Andrzeja jak na sznurku, szli szybko. Ludzie rozstępowali się na widok żandarmskiego munduru, a wielu oglądało się za dziwną parą.

Nawet nie zauważył, jak znaleźli się na rogu Żelaznej i Prostej. Akurat latarnik zapalał narożną lampę gazową. Kocur przystanął przed ulicą. Czekał.

– Mraau – powiedział po swojemu.

– Aha , czyli mamy przejść? – Andrzej machnął ręką, stójkowy na rogu gwizdnął, potok wozów wstrzymał się na chwilę, by pan oficer mógł przejść.

– Mam nadzieję, że nie idziemy daleko. Szarży nie wypada.

Kot nagle skręcił w bramę pod 22. Długie podwórze wypełnione było tajemniczymi warsztatami. Po tej stronie Żelaznej dominował przemysł i zatłoczone żydowskie domy. W powoli zapadającym zmroku przeszli obok wozu załadowanego pakami, małej fabryczki pachnącej musztardą. Andrzeja uderzył w nos smród wyprawianych skór. Tutaj? Garbarz? Ciekawe.

Kocur szedł teraz powoli i jakby się rozglądał. Przystanął. Ruszał uszami, chyba nasłuchiwał. Nagle bez upredzenia skoczył na mur, potem na daszek szopy i z dzikim wrzaskiem na dół. Rozległ się potworny hałas.

Zaleskiemu nie pozostało nic innego jak obiec rozwalającą się budę i wskoczyć w sam środek tego pandemonium.

Na niewielkim podwórku, oświetlonym kopcącym płomieniem lampy sztormowej, wśród klatek zwierząt, kotłowały się koty i dwa wielkie psy. Z budy wypadł jakiś blond grubas i z dzikimi przekleństwami kopał w zwierzęcy kłąb. Po chwili zawył z bólu, gdy kawowy kocur przeorał mu pazurami twarz.

– Cisza! Stać! – Krzyknął co sił w płucach kapitan i na ten okrzyk, niczym na magiczne zaklęcie, wszystko zamarło. Dwa koty skoczyły na dach budy, na placu boju pozostały podzwaniające łańcuchami warczące psy, czarno-biały kocur, wielki na ponad arszyn i dyszący wściekłością grubas, z którego poharatanych brwi spływały strumyczki krwi.

– Co tu się do cholery wyrabia? – Andrzej rozglądał się bystro i podszedł do wielkiej klatki w której siedziało kilkanaście rozpaczliwie miauczących kociąt. Wszystkie czarne. – Wytłumaczyć mi natychmiast, co tu się dzieje.

– Wwwasza wysokość – bełkotał grubas ocierając krew z oczu. – Ja tu warsztat garbarski mam. Nagle napadnięto mnie. Jakieś potworne kocury. Nic nie wiem.

– A te kociaki, po co ci? – Andrzej celowo mówił na „ty”, by podkreślić swoją rangę, coś mu w warsztacie nie pasowało, nie bardzo jeszcze kojarzył co.

– Na szczury szkolę, wasza wysokość, by futer nie popsowały. – Garbarz wyraźnie dochodził do siebie i jego głos nabierał aroganckiego tonu. – Nie rozumim…

Wtedy Zaleski, mimo głębokich cieni skrywających warsztat, zauważył to, czego szukał. W dwóch szybkich krokach znalazł się za wielką balią i wyciągnął zza niej niewielkie białe futerko.

– To co niby ma znaczyć? Futro z kota?

– Ależ wwwasza wysokość – cała buta uleciała z grubasa jak z przekłutego balonu.

– Czy wiesz człowieku, co ci grozi za wyprawianie kocich skórek? Łamanie przepisów sanitarnych? Oszukiwanie na towarze? – Andrzej zdawał sobie sprawę, że dobranie się bydlakowi do skóry nie będzie łatwe. I po co? Z grzywny czy kilku dni paki za naruszenie norm sanitarnych nic nie przyjdzie. Bo przecież mordowanie kociąt, to dla władz żadne przestępstwo. Trzeba załatwić sprawę od razu. Zresztą dziś Wigilia i nie miał ochoty psuć sobie całych świąt jakimś śledztwem. – No?!

– Allle, jja…

– Słuchaj. Wypuścisz zaraz te kociaki. Ja tu mieszkam niedaleko, jeszcze raz zobaczę w twojej okolicy kota w klatce, to własnoręcznie ci skórę wygarbuję.

– Tak jest, wasza wysokość. Dziękuję uniżenie waszej miłości. – Grubas trzęsącymi się rękami otworzył klatkę i kociaki czmychnęły na wszystkie strony. Psy szarpiąc się na łańcuchach ujadały za nimi w ślad, a wielki łaciaty kocur zniknął bez śladu.

Przed klatką pozostał tylko młody czarny kot, który wyraźnie rzucał kocie przekleństwa pod adresem garbarza.

– Ty co, zostajesz? Taki morus jesteś? – Zapytał się go Andrzej, roześmiał pod nosem i powoli odwrócił się w kierunku bramy na Prostej. Kotek podreptał za nim, a po chwili dołączył do nich kawowy kocur, wyraźnie zadowolony z załatwienia sprawy.

Przy Żelaznej stójkowy obdarzył ich jeszcze bardziej zdziwionym spojrzeniem, a kapitan wziął czarnego kotka na ręce, by maluch nie ugrzązł w rozjeżdżonym śniegu. Gdy dotarli do bramy domu dochodziła czwarta. Alina już się pewnie niepokoi.

Andrzej postawił kotka na ziemię.

– No panie kocie, dziękuję za wspólną akcję – powiedział i pokłonił się kawowemu kocurowi.

Ten skinął łebkiem i miauknął poganiająco do małego.

– Żegnaj morusie. – Kapitan zwrócił się do czarnego zwierzaka.

Ten jednak nie zamierzał człowieka wcale zostawić i szedł po schodach, tuż przy nodze, nie zwracając uwagi na miauczące przywoływania starszego kolegi.

– Wybierasz się ze mną? – Andrzej spojrzał kotkowi w zielone oczy, a ten tylko cicho pisnął, zawinął ogon jak precelek i zaczął się gwałtownie ocierać o nogawkę żandarmskich spodni.

Stanęli przed drzwiami. Zaleski pochylił się i wziął kociaka na ręce. Nacisnął dzwonek.

Było słychać tupot stup i drzwi otworzyły się na oścież.

– Witaj kochanie, Wesołych Świąt! A to w prezencie: Morus.

– Miaauu – powiedział Morus, wpatrując się uważnie w zdumione oczy Aliny.

[1] gwar. policjant

Warszawa, 24 października 1889

Następnego dnia w południe Andrzej stał wyprężony przed generałem majorem Dowłatowem. Ten spojrzał jednym okiem na raport, a potem uważnie wpatrywał się w porucznika.
Brązowe oczy generała wydawały się zamglone i łagodne, lecz wzrok staruszka był czujny, przenikliwy. W ogóle nie przypominał twardego wojskowego. Okrąglutką głowę, łysą jak kolano, okalały siwe, kędzierzawe bokobrody, przydając jej komicznego charakteru. Wbrew stylowi generalicji nie nosił wąsów ani brody. Usta miał miękkie, błyszczące jak u smakosza. Gdy mówił, twarz marszczyła mu się jak pyszczek małego pieska.

– To wy napisaliście ten raport?
– Tak jest, wasze priewoschoditielstwo [1].
– Hm, ciekawe. A gdzie wasz Georgijewski kriest [2]?
Krzyż Św. JerzegoFaktycznie, Andrzej nie miał zwyczaju zakładać wstążki orderowej. Uważał, że nie ma się co chwalić dawnymi czynami.
– Bo to, wasze priewoschoditielstwo, właściwie za nic.
– Za nic? Jerzego za nic się nie dostaje. Opowiadajcie, tylko ze szczegółami.
Tego się Andrzej nie spodziewał, że generał zamiast rozmawiać o morderstwach i możliwym śledztwie, będzie chciał słuchać jakichś starych historii.

Porucznik wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać:

– To było osiem lat temu, w górach Armenii. Byłem młodym praporszczykiem [3] i dowódcą patrolu. Teren przygraniczny, niespokojny. Walk żadnych nie było, choć Azerowie i Ormianie zawsze są gotowi skoczyć sobie do gardeł. No i normalni bandyci, rabusie owiec, czasem przemytnicy.
– Opium?
– Głównie opium. – Andrzej przypomniał sobie, że generał długo stacjonował w Azji Środkowej i dobrze znał tamtejsze stosunki. – Złoto, kobiety, broń, co tam właśnie szło u Persów i u naszych.
– Kontynuujcie.
– Prowadziłem patrol. Pięciu ludzi i ja. Rutynowo. Dzień był spokojny, późna wiosna, śniegi zeszły, jeszcze nie za gorąco. Jeździliśmy parę godzin, cisza, nic się nie dzieje. Chłopcy chcieli zjeść i zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Ja postanowiłem rozejrzeć się po okolicy. Wdrapałem się na skały i wyciągnąłem lornetkę. Skierowałem wzrok w stronę granicy. Cisza, nikogo. Obróciłem się w naszą stronę, kamień obsunął mi się pod butem i upadłem. Upadek uratował mi życie. Dokładnie w tym samym momencie rozległ się huk karabinu, kula świsnęła tam, gdzie mgnienie oka wcześniej była moja głowa. Padłem na ziemię i udawałem trupa.
Czekałem. Po piętnastu – dwudziestu minutach pojawiło się dwóch Azerów. To, że żyję, zdziwiło ich. Śmiertelnie. Udało mi się załatwić ich bez hałasu. Widziałem z góry, jak z tuzin basmaczy prowadzi piątkę moich żołnierzy związanych jak cielęta. Ruszyłem ich śladem. Te dwa trupy wrzuciłem na jednego ich konia, starą chabetę, sam dosiadłem drugiego. Jechałem wzdłuż przepaści. Niewiele myśląc, zrzuciłem tamtych dwóch, a starej chabecie poderżnąłem gardło i też pchnąłem w dół. Z góry wyglądało, jakby sami spadli, jeśli tylko nikt by się im z bliska nie przyglądał.
Pozostali bandyci obozowali w dolince, pamiętałem ją z mapy. Trochę rozeznaję się w turecczyźnie, podsłuchałem, o czym gadają. Banda przemytników. Postanowili, zgodnie ze swoim muzułmańskim zwyczajem, ściąć niewiernych, czyli moich żołnierzy, na chwałę Allacha. O wschodzie słońca, po modlitwie. Powoli zapadała noc, a ja nie miałem żadnej szansy sprowadzić na czas pomocy. Nawet jeśli trafiłbym w ciemności do obozu, nie dotarlibyśmy z powrotem przed świtem, nasi żołnierze nie przywykli do nocnych marszów.

Musiałem działać. Tylko jak? Ich tuzin, ja sam. Miałem co prawda dwa rewolwery, jeden nieregulaminowo, lubię dobrą broń. Z tych, co ich ubiłem, jeden miał piękny belgijski karabin automatyczny. Cacko warte małą fortunę. Drugiemu zabrałem starą myśliwską dubeltówkę.
Generał siedział zasłuchany, widać było, że opowiadanie obudziło w nim jego własne wojenne wspomnienia.

Andrzej kontynuował:
– Ale nawet z takim arsenałem w bezpośredniej walce byłem bez szans. Jedyna nadzieja to rozproszyć bandytów, niech zwieją, myśląc, że zaatakował ich nasz cały oddział. Dolinka była długa i to sprawiło, że wpadłem na pewien pomysł. Jeśliby wypalić od północnej strony z obu strzelb jednocześnie, kilka razy, a samemu zbiec, strzelając z rewolwerów, mogliby w panice skoczyć na koń i uciec. Jedyny plan. Zacząłem się przygotowywać.
Czekałem i w tym czasie z nabojów dubeltówki zrobiłem kilka petard. Podpalone jednym lontem dadzą złudzenie, że strzela kilka karabinów.
Wolno zapadał zmrok i wtedy z dolinki czterech bandytów ruszyło na poszukiwanie brakujących towarzyszy. Pozostali czujnie obserwowali okolicę. Ja leżałem bez ruchu, nie używałem lornetki, by przypadkowy błysk w szkle nie zaalarmował przemytników. Urwisko było półtorej wiorsty stamtąd, więc gdy wrócili, było już prawie zupełnie ciemno. Echo odbijało krzyki grupy poszukiwawczej. Bandyci zobaczyli z góry ciała i wypadek wydał im się prawdopodobny, szczególnie że obok konia leżał mój mundur i zmiażdżona czapka. Dobry początek.
Zapadła noc. Było zimno, jak to w górach. Ręce mi grabiały, gdy mocowałem po lewej stronie doliny instalację ogniową. Petardy z nabojów, stara dwururka i mój jednostrzałowiec miały wypalić prawie naraz po pociągnięciu za sznurek. Po prawej stronie umocowałem wielostrzałową belgijkę. Tu pociągnięcie spustu kilka razy wymagało małego przełożenia. Byleby zadziałało.

Usypałem też spory kopiec kamieni, który po kopnięciu sprawi hałas, jakby biegło kilka osób. Niepotrzebnie się obawiałem, że przemytnicy mnie usłyszą. Porządnego wartownika postawili przy koniach, ale od mojej strony tylko jakiegoś łachmytę. Nie spodziewali się niczego. Palili fajki, pewnie z haszyszem, i po turecku wymyślali moim towarzyszom. Nie kryli swoich planów. „Jutro wasze świńskie łby zetniemy na chwałę Allacha” – to były najłagodniejsze obietnice.
Na dwie godziny przed świtem zlikwidowałem wartownika od swojej strony. Spał, obok stara pistonówka. Tej pukawki już użyć nie mogłem.

Teraz byleby nie zasnąć. Zimno było przejmujące, bałem się, że zesztywnieję i nie dam rady biec. Rozciągałem się, napinałem mięśnie, by się rozgrzać. Najważniejszy był odpowiedni moment. Gdy tylko niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć, bandyci poderwali się z ziemi i rozłożyli swoje dywaniki modlitewne.
„Allachu Akbar” zabrzmiało z charakterystycznym zaśpiewem. I wtedy uderzyłem. Strzały z trzech stron, spadające kamienie i mój wrzask „Job waszu mać” – wszystko to sprawiło, że poderwali się w panice. Potracili głowy. Gdy wypaliłem z obu rewolwerów, myśleli już tylko o ucieczce. Strzelałem za nimi, trafiłem jednego wiejącego w plecy, drugiego w nogę, wciągnęli go na konia. Galop, wściekłe okrzyki. Przemytnicy zniknęli gdzieś na górskiej drodze.
Szybko rozciąłem więzy moich żołnierzy, zebraliśmy broń, bo napastnicy mogli przecież wrócić. Teraz uzbrojeni, byliśmy gotowi. Bandyci nie wrócili. My zaś dotarliśmy bezpiecznie do obozu. Tam już szykowali oddział poszukiwawczy, na ratunek. Akurat by przybyli na zebranie trupów.

Potem się okazało, że przemytników zostało tylko dziewięciu, ten, co go trafiłem, albo sam spadł w przepaść, albo kamraci go dobili, żeby nie wsypał.
– To czekajcie, dwóch od razu – generał zaczął liczyć, zginając po rosyjsku palce – ten, jak mówicie, wartownik łachmyta, ten, coście go trafili z rewolweru, i ten ostatni. – Pokazał zaciśniętą pięść. – Pięciu basmaczy żeście własnoręcznie ubili?
– Tak się złożyło, wasze priewoschoditielstwo.
– I dlaczego uważacie, że Griegorijewski kriest wam się za to nie należy? Swoich odbiliście, pięciu bandytów mniej, widno pticu po poliotu [4]. Gieroj.
– Przecież gdybym wystawił wartę, to nie wpadlibyśmy im w łapy. Wtedy całe to moje bohaterstwo nie byłoby potrzebne. Tak byłoby lepiej. Jeden z moich żołnierzy ciężko to odchorował, sznury, co był nimi związany, poraniły mu nadgarstki, krzyczał w nocy, na koniec musiał iść w odstawkę z niesprawną ręką. Moja wina.
– Obwinianie się, gdybanie, babskie gadanie. Czyny się liczą, poruczniku. Jerzego macie, noście go, bo to duma i chwała rosyjskiego żołnierza.
– Tak jest, wasze priewoschoditielstwo.
Zapadło milczenie.
– Czyli wtedy właśnie wstąpiliście do policji?
– Tak jest. W wojsku dostałem regulaminowy awans na podporucznika, a gdy mi wręczano Jerzego, spotkałem radcę nadwornego [5] z policji z Moskwy, wizytował Baku. Zapytał, czy nie chcę wstąpić. Jakoś po tej przygodzie w górach odeszła mi chęć do wojaczki. Pomyślałem, że mogę służyć imperium lepiej.
– I wstępując jako podporucznik, od razu mieliście sekretarza gubernialnego, trzynasty czyn przeskoczyć wam się udało.
– Tak jest, wasze priewoschoditielstwo.
– Niegłupi jesteście. – Generał wyciągnął brązową szkatułkę z papierosami i wskazał Andrzejowi krzesło. – Siadajcie i zapalcie, pogadamy o waszej sprawie.

 

[1] Wasze priewoschoditielstwo – tytuł przysługujący wysokim oficerom, od rangi generał majora i urzędnikom od szczebla rzeczywistego radcy państwowego.

[2] Georgijewski kriest (ros.) – Krzyż Orderu św. Jerzego, odznaczenie nadawane za zasługi wojenne, bohaterstwo. Charakterystyczna wstążka orderowa to dwa pomarańczowe pasy przedzielone czarnym.

[3] Praporszczyk (ros.) – dosł. proporcowy, najniższy stopień oficerski, czyli pochorąży.

[4] Widno… (ros.) – poznasz człowieka po czynach (dosł. rozpoznasz ptaka po jego locie).

[5] Radca nadworny – stopień służbowy w administracji, odpowiednik podpułkownika.

Warszawa, 23 października 1889

Październik tego roku był jak z kalendarza. Złota jesień trwała od dwóch tygodni i ulice miasta nie pokryły się jeszcze jesiennym błotem. Dzięki budowie pana Lindleya z wielu miejsc zniknęły cuchnące rynsztoki i można było chodzić, nie przykładając do nosa perfumowanej chustki. Lepiej niż w Piterze[1], tam powszechnej kanalizacji jeszcze się nie doczekali. Słoneczko przygrzewało, nie za mocno, w sam raz na służbowy płaszcz, dymy szły wysoko w niebo i niknęły rozwiane wschodnim powiewem. To był dobry dzień na obchód najlepszych ulic lub spacer na drugą stronę Wisły i podziwianie złotej jesieni w parku Aleksandrowskim[2], niekoniecznie zaś na żmudną policyjną robotę, na jaką się zanosiło.

Nowa kamienica przy Koszykach[3] była typową nową kamienicą warszawską. Dwie figury kobiece podtrzymujące balkon nad bramą. Duże łuki okien sklepowych. Lśniące tafle szkła i mosiądz ram. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu sklep na dole oznaczał dom niższego gatunku, dla pospólstwa. Wyżsi urzędnicy, ludzie majętni woleli kamienice o funkcjach tylko mieszkalnych. Dopiero otwarcie domu handlowego Hersego[4] uświadomiło właścicielom posesji, że sklep może być elegancki, zwiększać wartość domu i atrakcyjność wynajmowanych mieszkań. Tylko musi nazywać się „Salon mody”, „Futra z Paryża” albo w najgorszym razie „Artykuły kolonialne i luksusowe”. I właśnie salon mody kapeluszowej mieścił się na parterze kamienicy. Andrzej spojrzał na różowy kapelusz z delikatną woalką. „Lenie byłoby w nim do twarzy. Muszę tu zajrzeć po zakończeniu śledztwa” – przemknęło mu przez myśl.

Wtedy jeszcze, nawet nie zdawał sobie sprawy, że jeszcze nie raz zawita w tej kamienicy. I że widok kapeluszy na bezcielesnych głowach jeszcze mu obrzydnie. Nocami zaś zaczną go męczyć koszmary, w których gładkie twarze szczerzyć będą białe zęby i błyskać namalowanymi oczyma.

Stróż w bramie blokował wejście na klatkę. Wokół kłębił się tłumek gapiów i lokatorów – zarówno tych, co właśnie wyskoczyli z domu w przydeptanych kapciach i podomkach na rozchełstanych koszulach, jak i tych w modnych jesiennych płaszczach. Stróż w granatowej sukiennej kurcie szerokimi barami przesłaniał drzwi. Ukłonił się Andrzejowi zdawkowo i spojrzał z widoczną odrazą. Ach, to jeden z tych, co sami będąc na policyjnej liście płac, z pogardą odnoszą się do funkcjonariuszy. „Sprzedawczyk” zdawało się mówić to spojrzenie. Przez cztery lata służby w Królestwie już zdążył przywyknąć do tej obłudnej wyższości małych patriotów.

Marmurowe schody wiodły prostymi biegami. Korytarz jasno oświetlały gazowe lampy. Mieszkanie na pierwszym piętrze było otwarte, a w drzwiach stał stary prystaw Morozow i jakichś dwóch stójkowych. Morozowa Andrzej lubił. Mógł ufać jego doświadczeniu i temu, że w swojej rutynie nie przepuści najmniejszego drobiazgu. Już kilka razy Andrzej był świadkiem, jak stary wykazał się spostrzegawczością, tym dostrzeganiem pozornie nieistotnych szczegółów i wiązaniem ich w ciągi przyczynowo-skutkowe. Oczywiście Morozow był leniem. Jak wszyscy prystawi. Lecz leniem doświadczonym i inteligentnym. Co ważniejsze, chętnie dzielącym się swoimi spostrzeżeniami z innymi. To niecodzienne w tej służbie. Fakt, że wezwał kogoś z szarży, wskazywał, że sprawa jest nietuzinkowa.

– Witajcie, Morozow.

– Witam, wasze błagorodie.

– Co tam?

– Paskudnie, wasze błagorodie, sami zobaczcie.

Andrzej obejrzał uważnie piękne, lśniące mahoniem drzwi mieszkania.

Nu, żadnych śladów włamania. Sam sprawdzałem.

– A czornyj wchod[5]?

– Zamknięty, zasuwa od wewnątrz nieruszona. Też bez śladów włamania. Mogli oczywiście wejść tamtędy i zamknąć za sobą. Ale myślę, że weszli od frontu.

No tak, służąca leżąca tuż za progiem, z głową ułożoną niemal symetrycznie na kwadracie zadbanego dębowego parkietu i z poderżniętym gardłem, zdawała się potwierdzać ten scenariusz.

Ogromne tremo w ciemnodębowej, rzeźbionej ramie zajmujące z arszyn ściany zwielokrotniało ciało dziewczyny. Młoda, całkiem ładna, ocenił Andrzej. Pewnie ma z siedemnaście lat, ale żyje już kilka lat w mieście. Ufryzowane blond włoski wystawały spod czepka. Okrągła buzia rozciągnięta była ni to w uśmiechu, ni to w grymasie zdziwienia. Cały przód sukienki zalany był krwią. Uwagę przyciągała staranność ubioru dziewczyny. To nie był strój do sprzątania czy gotowania. Raczej na wyjście na piątkową zabawę. Mała elegantka. Na nogach pantofelki. Tak nie ubierają się służące. Chyba że na tę najważniejszą randkę. Ta wybrała się na ostatnią.

Klęknął. Dziwny zapach. Aha, to krew zmieszana z woskiem do podłóg. Niedawno pastowane. Posadzka aż lśniła świeżą, głęboko miodową barwą. Obejrzał ręce, żadnych śladów, ot, normalne dłonie pracującej dziewczyny. Żadnych więcej obrażeń. Gardło poderżnięte było jednym czystym cięciem, od prawej do lewej, bardzo ostrym narzędziem. Raz i po wszystkim.

– Co o tym sądzicie, Morozow? – spytał, wstając i otrzepując służbowe spodnie.

– Otworzyła im drzwi. Weszli, chciała się przywitać, a ci, chlast, podcięli jej gardło. Nawet nie zdążyła miauknąć. Przecięta krtań i struny głosowe.

„Struny głosowe” – takiego słownictwa Andrzej się po Morozowie nie spodziewał.

– Padła na wznak, lekko pchnięta. Musiała ich nieźle zachlapać krwią, z takiego gardła tryska jak z fontanny.

– Ich? – Andrzej zwrócił uwagę na ten szczegół wywodu Morozowa.

– Na pewno było ich więcej niż jeden. Lub jedna.

– Jedna?

– Ja bym niczego z góry nie zakładał. Mogli być wspólnicy. Może też i być wspólniczka. Służąca mogła otworzyć dziewczynie.

Hm. Morozow coś musiał wiedzieć. Lub przeczuwać. Ale Andrzej wolał sobie poukładać fakty po swojemu. Najpierw obejrzeć miejsce zbrodni. Przyjrzeć się ofiarom. Odpytać świadków. Przesłuchać tego bufoniastego stróża. I dopiero potem pogadać z Morozowem o jego teorii.

– A jak tam dalej?

– Nie lepiej, wasze błagorodie.

Faktycznie dalej nie było lepiej. Z korytarza podwójnie przeszklone, oflankowane przeszkloną ścianką drzwi odchodziły na prawo. Salon elegancki. Przy piecu wielka roślina, liście jak dwie dłonie mężczyzny. Ciężki, orzechowy stół przygotowany na sześć osób, krzesła o modnie wygiętych nogach, tapicerowane brązowym pluszem, jedno przewrócone i rozprute. Za stołem widoczne drugie drzwi. Tam na progu dziecięcej sypialni leżał może pięcioletni chłopczyk. Czarne kędzierzawe włoski. Długa nocna koszulka czerwona od krwi, poderżnięte gardło. Znowu jeden szybki ruch i głowa prawie odpadła od ciała. Andrzej widywał takie cięcia u górali kaukaskich czy kaspijskich. Ci operowali kindżałem jak chirurg lancetem.

W tej kałuży krwi widać było wyraźnie odciski butów wychodzące na dębową posadzkę, tu ułożoną w gwiazdy z ciemniejszych i jaśniejszych klepek. Odbiły się kwadratowe, modne noski męskich butów i coś dziwnego jak walonki. Andrzej pochylił się nad śladem, wzrokiem szukał kolejnych.

– Są tylko tutaj. Nigdzie więcej ich nie ma. Te ślady to od worka.

– Od worka?

– Tak, na buty założyli worki. Stary złodziejski numer. Dwa leżą tam, w kącie. I tym workiem wytarli też inne ślady butów i podeszwy. Na klatce nie ma ani kropli krwi, sprawdziłem na górze i na dole. – Morozow był naprawdę solidnym policjantem.

W sypialni story były zaciągnięte, panował półmrok. W łóżeczku po prawej stronie leżała mała postać przykryta poduszką.

– Dziewczynka, ze trzy latka, uduszona we śnie.

Głos Morozowa był twardy, ale słychać w nim było wzbierającą wściekłość. Pragnął dopaść zabójców. Siostrzenica Morozowa miała niedawno drugie urodziny. Razem to opijali.

Andrzej wzdrygnął się, widząc wystające spod poduszki mysie ogonki włosów. Dobrze że przynajmniej zginęła we śnie, może nawet nie zdążyła się wystraszyć.

Na środku pokoju wybebeszona, rzeźbiona w esy-floresy dębowa trzydrzwiowa szafa, wyrzucone koszule i suknie, oderwana tylna ściana i w głębi rozwarte żelazne drzwiczki. Sejf. Czym go otworzyli? Wytrych, narzędzia, nie na siłę. Ktoś znał się na robocie i wiedział, gdzie szukać, bo meble dziecięce były nienaruszone.

Za to salon wyglądał, jakby w nim przeszedł huragan. Prawie wszystko było pootwierane, ale nie dało się dostrzec śladów zniszczeń. Nikt tu bezmyślnie nie rozbijał mebli, szuflady przetrząśnięto w poszukiwaniu tajnych schowków i biżuterii. Zabrali wszystko, co miało dużą wartość i co łatwo było spieniężyć. Obrazy, beznadziejne romantyczne landszafty z zachodami słońca, niewiele warta masówka – nieruszone. Brali, co można stopić i sprzedać. Typowe.

Sypialnię państwa domu przeszukano mniej dokładnie. Tylko wybebeszyli ciemnoorzechowe komódki przy łóżku.

Pan domu, łysiejący, z czarnymi bokobrodami leżał przewieszony przez skraj wspartego na lwich łapach łoża. Głowa zwisała mu jak u lalki. Też jedno cięcie. Tylko jego żona zginęła od innego ciosu zadanego z dużą siłą. Zwykły nóż kuchenny wbity w serce. Fachowe uderzenie.

To była robota profesjonalistów, nie zostawili nic – zegarków, biżuterii. Na dłoniach małżonków ślady otarcia po zdarciu obrączek. Zaś małego pistoletu z rączką z masy perłowej spod poduszki nie ruszyli. Jak widać, pan domu obawiał się napadu, ale nie na wiele mu się przydała ta ostrożność.

Gabinet porządnie przeszukano, szuflady z ciężkiego biurka wyrzucono na gruby, zielony dywan.

– Był rejentem – powiedział Morozow podążający za Andrzejem jak cień.

– Rejentem, to ciekawe. Mógł mieć pieniądze klientów. Warto sprawdzić. Weźcie kogoś do pomocy, tylko gramotnego. Może Mondrzejewski i Tomaszewski? Niech uporządkują i przejrzą księgi. Może coś wygrzebią, tylko ostrożnie. Rejent z takiej kamienicy musiał mieć koneksje.

Tomaszewski był jak terier, wątku raz znalezionego nie odpuszczał. Jeśli ktoś ma coś znaleźć w papierach porozrzucanych po podłodze, to on. A Mondrzejewski niech się uczy.

Rozległo się ciężkie tupanie na klatce.

– Lekarz, wasze błagorodie – zawołał stójkowy.

Doktor Wilmowski przepchnął się przez drzwi. Ale nawet nie zdążył otworzyć ust, gdy z klatki dobiegł ich dziki kobiecy wrzask.

– Antoś! Helenka!

Na dole stróż szarpał się ze smukłą osóbką w szarym płaszczu i kapelusiku, spod którego wylewała się fala brązowych loków. Kobieta pchnęła stróża, wcześniej kopnąwszy go w kostkę, i wdarła się na schody. Stójkowi nie mogli jej utrzymać.

– Puśćcie mnie do moich dzieci! Co się z nimi stało? Złaź z drogi, łajdaku! – Z fiołkowych oczu za okrągłymi okularkami błyskały wściekłe ognie. – Już, zjeżdżaj z drogi.

Zderzyła się z Andrzejem, który podskoczył do progu, i trochę ją to wyhamowało.

– Pani jest matką tych dzieci? – zapytał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– No, nie – odparła lekko zaskoczona panienka. – Ale prawie.

– To kim pani jest i co pani tu robi?

– Magdalena Kosakówna, opiekunka dzieci, guwernantka. Co tu się dzieje? Żądam wyjaśnień. Chcę widzieć dzieci.

– Gdzie pani była wczoraj i ostatniej nocy?

– Co się stało? Niech pan mnie puści do Antosia i Helenki.

– Ja tutaj zadaję pytania. Więc pytam, gdzie pani była ostatniej nocy?

Pod ostrym spojrzeniem Andrzeja panienka wyraźnie oklapła.

– To był czwartek. Zawsze w czwartek mam wychodne. Idę do siostry na Wołową[6] i tam nocuję. Siostra mieszka z mężem.

– Kim jest mąż?

– Szymon Małachowski, przedsiębiorca budowlany.

Nazwisko nie było obce Andrzejowi. Firma Małachowskiego budowała drogi publiczne, parę razy dostał bardzo intratne kontrakty rządowe.

– Zawsze we czwartki nocuje pani u państwa Małachowskich? – dociekał Andrzej.

– Kiedyś nie zawsze, ale ostatnio tak. Siostrze urodził się synek. Lubię się nim zająć i ostatnie miesiące to już każdy czwartek u niej. Ale czemu nie mówi pan, co z Antosiem i Helenką? Gdzie oni są?

– Nie żyją.

Ku zaskoczeniu Andrzeja panienka nie wybuchła płaczem, nie zemdlała, nie zaczęła wrzeszczeć. Stała jak osłupiała i nic do niej nie docierało.

– Zajmij się panią Morozow – powiedział, wracając do splądrowanego mieszkania.

Gotówka i biżuteria. No tak, to był główny łup bandytów. To przepada bez śladu. Chodził od pokoju do pokoju i nie mógł znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Czas przesłuchać świadków. Jednak nim zdążył cokolwiek zrobić, znowu jak duch pojawił się Morozow.

– Proszę na słóweczko, wasze błagorodie.

Przeszli do salonu, gdzie przynajmniej nie było trupów.

– No, co się dzieje, Morozow?

– Dobrze, że wasze błagorodie zajmuje się tą sprawą, już się obawiałem, że dadzą ją Malinowskiemu.

No tak, zwykle sprawami pospolitych morderstw wśród polskich mieszczan zajmował się Malinowski. Andrzejowi dawano sprawy z Rosjanami.

– No i?

– Bo to nie pierwszy raz.

– Co nie pierwszy raz? – Andrzej nie wierzył własnym uszom. Przecież o podobnie drastycznym morderstwie musiałoby być głośno. W końcu Warszawa to małe, spokojne miasto, nie jakaś Łódź czy Piter, stolica imperium, gdzie na nowych przedmieściach trup się gęsto ściele.

– Bo te poprzednie to byli, panie poruczniku, Żydy i taki jeden.

Żydzi. To wiele wyjaśniało. O morderstwach na Żydach nie mówiło się dużo. Kogo obchodzi, że jednego parcha mniej? Tak rozumowało naczalstwo. Tak uważali polscy prystawi. Zresztą i gmina żydowska nie lubiła carskiej policji. Oni mieli swoją dintojrę[7] i wszystko było szyto-kryto.

– Jacy Żydzi i jaki znów jeden?

– No Żyd, taki ze Śliskiej. Ni to adwokat, ni to lichwiarz. On, żona, służąca i czworo dzieciaków. To było w maju. Wyglądało tak samo jak tutaj. Przy drzwiach służąca, poderżnięte gardło, oni zabici w łóżkach, jedna mała na korytarzu, pewnie też usłyszała hałas. Pełno krwi, a śladów żadnych. Węszyłem za tym…

– Czemu?

– Kahał daje tysiąc cełkowych[8] nagrody za znalezienie sprawców.

Tak, to mogło zachęcić Morozowa. Dwuletnie pobory.

– Ponoć w domu było dużo złota od jednego klienta. Nikt się o nic nie upomniał. Jak temu adwokatowi było? Jagiełło albo Kościuszko…

Teraz Andrzej sobie przypomniał. Coś to tym słyszał. Mecenas Łokietek. Żydzi lubili historyczne nazwiska. To było w maju.

– A ten „taki jeden”?

– To nie nasz rewir, Ochota. Jakiś lewus, żulik. Też zarżnięty, on i dziewucha ze wsi, ponoć jakiś łup zniknął.

– Czemuście mi nic nie mówili?

– To sprawy Malinowskiego, zresztą do dziś nie widziałem związku. Morderstwa jak morderstwa. Wasze błagarodie wie, jak jest, pracy nie brakuje, człowiek nie wie, którą ręką ma się podetrzeć.

Ech, te kwieciste rosyjskie wulgaryzmy. Andrzej uwielbiał ich melodię. Uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy w tym ponurym dniu.

– Dobra robota, Morozow. Pogadamy o tym, jak skończycie przesłuchiwać lokatorów. Idźcie już, muszę to przemyśleć.

Wrócił do doktora. Wilmowski uważnie przyglądał się ofiarom.

– Coś dziwnego, doktorze?

– Świetne cięcie, sam bym tak nie potrafił. Ręka rzezaka.

Rzezak. No, na taki pomysł by nie wpadł. Choć w sumie też możliwe. Dobry koszerny rzezak potrafi poderżnąć gardło krowie jednym cięciem. Co prawda, krowa jest zwykle wtedy ogłuszona. Tym niemniej warto będzie popytać przy rzeźni na Pradze.

– Niech pan sprawdzi, doktorze, czy dziewczyna była dziewicą.

– Dobrze. Już teraz? A po co?

– Nie wiem, nie pali się, ale to może być ważne. I wszystko, co wyjdzie przy sekcji. Cokolwiek nietypowego.

– Znam swoją robotę, poruczniku.

– Oczywiście, przepraszam, panie doktorze. To taka cholernie obrzydliwa sprawa. Te szkraby. A swoją drogą, słyszał może pan, doktorze, o adwokacie Łokietku?

– Chyba nie żyje, nic więcej nie wiem.

– Niech pan sprawdzi, kto robił obdukcję zwłok i co jest w protokole. To może być ważne.

– Aha, sprawdzę. Jak patrzę na to cięcie, to przypomina mi się Pyrzak i jego służąca.

– Pyrzak?

Czyżby ten żulik, o którym mówił Morozow?

– Zwykle takimi się nie zajmuję. Pyrzak to był dość znany na Ochocie paser. Zabito go ze dwa miesiące temu. Wezwano mnie przypadkowo, bo mieszkam obok. Bardzo to podobnie wyglądało. Oboje z poderżniętymi gardłami.

Andrzej poczuł, jak mu się włosy jeżą na karku. Czyżby w mieście grasowała szajka morderców – rzeźników. Jak się prasa dowie, nie chciałby być w skórze naczalstwa.

– Panie doktorze, spotkajmy się wieczorem. Podjadę do pana na Grójecką. Muszę wszystko spisać. Te sprawy wydają mi się powiązane.

– Jak pan chce, poruczniku, po szóstej będę w domu. Myśli pan, że to ten sam sprawca?

– Kto wie. Teraz muszę przesłuchać mieszkańców, może ktoś coś widział.

 

[1] Piter (pot. z ros.) – Petersburg.

[2] Park Aleksandrowski – obecnie park Praski.

[3] Koszyki – obecnie ulica Koszykowa.

[4] Ekskluzywny dom mody Hersego został otwarty w 1868 r.

[5] Czornyj wchod (ros.) – drzwi dla służby, wychodzące na inną klatkę, którą noszono węgiel, stąd nazwa.

[6] Wołowa – obecnie część ulicy Targowej.

[7] Dintojra (jid.) – sąd żydowski.

[8] Cełkowe (z ros.) – ruble.

Drzewica, środa, 14 września 1892

Alina nie miała już siły płakać. Ciężka ziemia, rzucana pełnymi łopatami na odkażoną wapnem trumnę Eli, przecinała ostatnią nić wiążącą ją z przeszłością, z domem rodzinnym.

Trudno było uwierzyć. Ela, zawsze taka energiczna, pełna sił. Dla Aliny jedyna starsza siostra. Od kiedy pamięta, Ela była obok. Do niej przybiegała z podrapanym kolanem. Ona uczyła ją zaplatać warkocze. Za nią chroniła się, gdy rozbiła dzbanek. Siostra potrafiła uspokoić rozsierdzoną nianię i to dzięki jej wstawiennictwu Alina mogła bezkarnie spędzać całe dnie w stajniach, oborze, czy strzelając do rzutków.

Matki nie pamiętała, Ela zaspokajała ojcowską potrzebę posiadania w domu prawdziwej kobiety. Rządzącej kuchnią, służbą, twardą rączką komenderującą ojcem, ale i będącej ozdobą każdego prowincjonalnego balu. Siostra rozsiewała wokół blask i poczucie elegancji. Jej gra na pianinie była akuratna, głos nie za wysoki, lecz przyjemny w śpiewie, haft bezbłędny. Alina mogła więc spełniać bardziej rolę syna. Niesfornego, rozhasanego, gdzieś tam blisko zwierzaków i pachnącego raczej polem niż paczulą.

Choć Alinie przypadała rola wieczornego czytania, gdy Ela w towarzystwie służących Marty i Teosi cerowała, szyła, haftowała, czy darła pierze. Ojciec, w te dni, gdy końskie interesy nie zatrzymywały go w mieście, albo źrebienie się klaczy w stajni, zwykle przeglądał gazetę gubernialną, ćmił krótką fajeczkę, lub po prostu drzemał, udając słuchanie. Gdy głos Aliny, zmęczony lekturą, słabł i chrypiał, siostra podnosiła głowę znad robótek i spokojnie mówiła, zawsze to samo:

– Alu weź soku z kredensu po lewej stronie. Malina z lipą gardło wzmacnia. No już, teraz.

Lecz to również dzięki Eli odebrała właściwe wykształcenie. Pamięta jak podsłuchała jej awanturę z ojcem. Przyłożyła szklankę do ściany ojcowskiego gabinetu i wszystko słyszała.

Ela nie krzyczała, lecz mówiła spokojnym, nie znoszącym sprzeciwu, głosem. „Całkiem dziewczyna zdziczała. Ledwie co czytać i pisać umie. O sztuce nie porozmawia, na instrumentach nie gra, nie zatańczy. Krzywdę jej robicie ojcze. Dziewczyna zaraz dwanaście lat będzie miała, za pięć lat czas za mąż ją wydać, a kto taką dzikuskę weźmie? Miejscowy pijus jaki. Tego dla niej chcecie ojcze?”

Alina za mąż się nie wybierała, ale taniec i muzyka pociągały ją niezmiernie. Więc nawet przesadnie nie grymasiła gdy przysłano pannę Malarską, co właściwym dla dziewczyny kształceniem się zajęła . Lecz wolne chwile spędzała z siostrą, popisując się nowo nabytymi umiejętnościami iwciąż korzystając z niezwykłej dla panien swobody. Wieczorami zaś siedziały razem przy świecy i w pismach wyszukiwały sztychy obrazów. Alina zafascynowana była symboliką malarską i doszukiwała się w każdym malunku niewypowiedzianych otwarcie treści.

Potem zaś Ela wpadła w oko samemu młodemu Jankowi Gerlachowi[1].

Stary Gerlach krzywił się na mezalians, że chłopak, wart kilkaset tysięcy rubli, drugi w linii do dziedziczenia takiej fabryki, bierze sobie jakąś biedaczkę, na pięćdziesięciu morgach łąk. Lecz Janek walnął pięścią w stół, krzyki ponoć było słychać aż w giserni. A i Ela okręciła sobie starego pana wokół palca. Trudno było oprzeć się jej urokowi. Jedno spojrzenie tych chabrowych oczu spod złotych loków i mężczyźni topnieli. Alina próbowała się tego nauczyć od siostry, lecz śmiesznie wychodziło to w wykonaniu nieopierzonego podlotka.

Ojciec sprzedał stado koni, wesele było huczne. Bawiono się trzy dni. W końcu nie co dzień żeni się syn takiego fabrykanta i córka ostoi powiatowego ziemiaństwa.

Mimo małżeństwa,siostry pozostały blisko. Powozem do Drzewicy była mała godzina, a Alina i w siodle wyrwać się potrafiła. Tylko ojciec jakoś zapadł się w sobie. Zmarniał. Brakowało mu widać tej kobiecej obecności, której Alicja wtedy zapewnić nie umiała.

A owej jesieni, osiem lat temu, nieokiełznany bułanek zrzucił ojca i strzaskał mu kość udową. Poszła gangrena. Nogę odjęli za późno i ojciec do Bożego Narodzenia nie dotrzymał. Janek i Ela gospodarkę ojcową sprzedali, Alina przeniosła się do Drzewicy, ale jakoś źle się czuła w fabrykanckim świecie. Ela też to widziała i starała się spędzać z siostrą jak najwięcej czasu. Ale jakim towarzystwem jest siedemnastolatka dla poważnej pani lat dwudziestu czterech, brzemiennej drugim dzieckiem?

I jak się los dziwnie układa. Na przyjęciu u Gerlachów w Warszawie, gdzie Alina jechać się opierała, stanął przed nią młody porucznik. Przystojny, rudawy wąs, smukły jak trzcina. O ile ciekawszy od tych prowincjonalnych głupków, co im tylko rola i pieniądze w głowie. Z porucznikiem szło porozmawiać i o Tołstoju i wiersze Asnyka znał, a i w naukach się orientował.

Zdziwiła się, gdy porucznik okazał się być policjantem, ale także i synem Zaleskiego z sąsiedniego Białaczowa. Dlaczego nigdy w powiecie go nie widziała? Dopiero później wyjaśniło się, że to był ów młodzieniec, którego do kadetów posłano. Ela nie była zachwycona, oświadczynami. „Caratowi służy, pluć za nim i tobą będą. Na pewno chcesz tego? Jeśli do Warszawy chcesz, to u kuzynów mieszkać możesz. Ładna jesteś, znajdziesz sobie lepszego.”

Lecz ona lepszego nie chciała, Andrzej też z miejsca się zakochał. Ślub był cichy, rodzinny. Gdy Alina za Andrzejem do Warszawy pojechała, kontakty z siostrą nieco się rozluźniły. Listy do siebie długie pisały, niemal co tydzień, ale widywały się rzadko. Ela z Drzewicy wyjeżdżać nie lubiła. Potem zwaliły się na siostrę nieszczęścia. Najpierw Tomuś na krztusiec zszedł. A potem Julcia na różyczkę zapadła, akurat jak Ela była w ciąży. Mały Adaś okrutnie zniekształcony trzech dni nie przeżył. Ledwo ochrzczonego pochowali tu, zaraz obok Tomusia. By Ela obok nich spocząć mogła, cały dół wapnem wysypali. Cholera.

Cholera szalała w opoczyńskim od roku. Zbierała swoje żniwo, choć głównie wśród biedoty i żydostwa.

Jak zaraziła się nią pani Gerlachowa? Wszak w domu i fabryce woda czystą była, doły kloaczne dezynfekowano, nikt inny nie zachorował. Musiał zgubić Elę jej samarytański charakter. Po wsiach jeździła. Ciemnym chłopom konieczność prac asanacyjnych[2] tłumaczyła. Jej się słuchano i problemów jak w innych powiatach nie bywało. Z komisją sanitarną ostatnio w Wygnanowie była. Musiała coś nieostrożnie wypić lub zjeść. Do Aliny telegram o ciężkim stanie siostry przyszedł przedwczoraj. Przyjechała bez zwłoki, wczoraj wieczorem. Już było za późno. Siostra we wtorek rano zeszła na cholerę.

I teraz Alina została sama. Siostry już nie ma. Nigdy nie będzie. Czuła wokół siebie pustkę, której już nigdy nie wypełni. Pustkę w miejscu, w którym zawsze królował silny głos Eli i jej energiczna sylwetka. Klucz do wspomnień ze szczęśliwego dzieciństwa.

Janek Gerlach to miły chłopak, ale pewnie zaraz nową żonę znajdzie. Takiemu długo nie być samotnym wdowcem. Ponoć po stracie Adasia najlepiej między nim a Elą  nie układało. Już tam się pani Staszewska koło niego kręciła. Ponętna kobieta. No i Julci matka potrzebna.

Co ona ma zrobić? Po co siedzi pod tym cholernym Opocznem? Podjedzie do Marty. Dowie się, co w Białaczowie słychać. Tylko jeszcze wstąpi do Lei Zilberman do Przysuchy, nie widziały się od trzech lat.

Petersburg, czwartek, 15 września 1892

Andrzej zdumiony patrzył na telegram od żony.

„Jadzka, Maciej i ich dzieciaki zmarli na cholere Stop Michal zdrowy w Warszawie Stop Ela nie zyje Stop Przyjezdzaj Stop Linka Stop”

Nie bardzo wiedział co ma zrobić. Zbieg okoliczności był niesamowity. Akurat wezwali go z Sachalina do Pitera[3]. Jechał ponad miesiąc z kurierami nie będąc pewny, czy za ucieczkę skazańców zdegradują, czy za złapanie bandy Jurija nagrodzą. Lecz podpis na wzywającym go piśmie „Podpułkownik I Oddziału Żandarmerii W. G. Czeburdanidze” napawał optymizmem. Stary znajomy.

Dobre przeczucie go nie zawiodło. Przyjechał do stolicy, by dostać Annę II klasy[4] z brylantami. Widział w tym też rękę generała Czerskiego, który w międzyczasie awansował na rzeczywistego radcę państwowego w ministerstwie, a po sprawie z pociągu sprzed półtora roku, bardzo cenił Andrzeja.

Więc telegram od żony zastał go w Piterze. Czy da radę pojechać? Jak? Nie może Linki zostawić z tym samej, Ela była jej ukochaną siostrą. Trzeba też zdecydować, co z Michałem. Musi porozmawiać w ministerstwie.

– Witam wasze wysokobłagarodije[5]. -Na smętnej zwykle twarzy Gruzina błąkał się lekki uśmiech. Z Czeburdanidze, wtedy jeszcze majorem służącym w Warszawie, bardzo polubili się tamtej zimy 1891, bywali u siebie często. Okazał się być niesłychanie ciekawym człowiekiem, o szerokich horyzontach, no i połączyła ich wspólna pasja do królewskiej gry. Nad szachownicą spędzali długie wieczory komentując partie Stenitza[6] i Zukertorta[7] i spierając się, czy Austriak jest prawdziwym mistrzem świata. Andrzej lubił twierdzić, że to lubliniakowi Cukiertortowi, bo tak prawdziwe nazwisko mistrza brzmiało, należy się palma pierwszeństwa. Po wygranej Steinitza z 1886, był to spór czysto teoretyczny.

– Witam panie pułkowniku, jak się miewa generał Dowłatow?

Awans Czeburdanidzego na radcę dworu, czyli podpułkownika, był na pewno zasłużony. Gruzin był utalentowanym organizatorem i potrafił nawet z byle jakich dokumentów z głubinki[8] wycisnąć istotę sprawy. Dowłatow był ich wspólnym szefem w Warszawie i obaj wysoko cenili starego generała.

– No już rok, jak generał w odstawce[9]. Nie uwierzycie kapitanie, ale przeprowadził się gdzieś do Siedmiorzecza[10] i z młodą tatarką się ożenił. Piękna jak rumak na stepie, ponoć z rodu chanów i od Alego[11] się wywodzi.

– Proszę bardzo, jednak ciągnie wilka do lasu.

Generał Dowłatow spędził młodość walcząc z chanatem fergańskim i zawsze cmokał z zachwytem nad urodą tatarek.

– Siadajcie kapitanie – Gruzin wskazał mu wygodny fotel naprzeciwko swego ciężkiego biurka. – Wam Andriej Stanisławowicz udało się z Jurijem. Dobrze, że to był szpieg japoński, a nie zwykły bandyta, więc o ucieczce zesłańców wam zapomniano. I Annę dostaliście. Gratuluję.

Andrzej zarumienił się. O zesłańcach wolał nie rozmawiać, to był śliski temat, nawet z Czeburdanidze. Stary lis mógłby rozszyfrować jego rzeczywistą rolę, a wtedy Sachalin stałby się dla niego nie miejscem niewdzięcznej służby w żandarmerii, ale prawdziwego zesłania. Na szczęście pułkownik nie drążył tematu.

–  Jego ekscelencja wiceminister generał Swierdłow proponował też dla was 200 rubli w złocie, ale wytłumaczyłem mu, że pewnie dwa tygodnie urlopu będziecie woleli.

Andrzej rozpromienił się.

– Dziękuję wam Waso Gogowicz.

Na otczestwo[12] przeszli którejś nocy w Otwocku, po wygranej majora czarnymi w partii francuskiej i wielkiej ilości gruzińskiego koniaku. Waso – „carski”, wydawało się wielce odpowiednim imieniem dla surowego Gruzina, szczególnie w obliczu takiej nowiny. A Gogowicz od imienia Gogo, czyli po gruzińsku bohater, dobrze wyrażało uczucie wdzięczności przepełniające Andrzeja.

– Nawet nie wiecie, jak żeście mnie ucieszyli, takiej nowiny się nie spodziewałem.

– No wyobrażam sobie, że wasza piękna Alina tam usycha z tęsknoty.

Póki co, Andrzej nie zdecydował się zabrać żony ze sobą na daleki wschód. Klimat na Sachalinie był paskudny, a warunki życia ciężkie. Nie na darmo nazywano go „wyspą-więzieniem”. Czechow pisał wprost „piekło na ziemi”. Nawet nadzorowi nie było tam lekko. Zimą padało, wiało od Pacyfiku i te zwykłe -20C było cięższe do zniesienia niż jakuckie mrozy. A latem lało. Lało bez końca. Wszechwładny brud, wilgoć, groźba epidemii tyfusu i ta obezwładniająca nuda.

Tęsknił więc za Aliną jak wariat. Chciał ją po prostu zobaczyć, epidemia cholery, czy nie. Tym bardziej jeśli teraz potrzebuje jego wsparcia. Śmierć Eli musiała być dla Linki bolesna. Przytuli żonę mocno, jak od ponad roku tego nie robili.

Jeszcze tego wieczoru kupił bilet pierwszej klasy do Warszawy i od razu kolejny na pociąg kolei Warszawsko-Wiedeńskiej do Piotrkowa. Czas w drogę.

Skrzyńsko pod Przysuchą[13], piątek, 16 września 1892

W karczmie panował zwykły mrok i zaduch. Nad stołem, poplamionym i porżniętym przez chłopskie pokolenia,w kutym kaganku żółtym światłem migała samotna świeczka. Druga paliła się nad kontuarem Cwiego, by gorzałki po ciemku nie rozlewać. Słońce już zaszło i chłopi cisnęli się wokół starca zajmującego wielki zydel, na którym zwykle wójt lub Pęczek siadywali. Tym razem Pęczek, mimo, że we wsi gospodarz najzamożniejszy, na dwudziestu trzech morgach siedzący, miejsca wędrowcowi ustąpił. Bo i dziad opowiadał rzeczy niezwykłe.

– Widzita chłopy. Strzeżta się. Widziałech to za Wisłą. Komisyje asanacyjne na wsie nasyłają. Niby z cholerą walczyć. A wicie gospodarze co oni robio?

Chłopi pokręcili głowami. „Asanacyjne” brzmiało groźnie. Zresztą czy kiedykolwiek miastowe wymyśliły coś dobrego dla wsi? Tylko nowe podatki i pobór do wojska, co najlepszych chłopaków na dwadzieścia lat z gospodarki wyrywał i gdzieś na wojnę z Turkiem, czy innymi poganami wysłał.

Wpatrywali się więc w siwobrodego,dziwnie odzianego, starca. Ubrany był ni to w sukmanę, ni to w habit mnisi. Ciężka brązowa wełna tworzyła głębokie fałdy kryjące postać, a sznur przepasał go jak zakonnika. Tylko poniżej pasa poły schodziły się ja w nogawki spodni. Ale świętobliwie i dostojnie wyglądał. Na stopach pokryte kurzem drogi, choć nadspodziewanie solidne skórzane sandały. W takich to wiele wiorst przejść można. Dziad zadowolony z uwagi odgarnął za uszy tłuste włosy, wielki krzyży żelazny, na grubym rzemieniu wiszący poprawił i ciągnął.

– Ta komisyja, to ziemniaki i zboże wam zabierze. Kwasem karbolowym zaleją, zniszczą wszystko, jako przez cholerę skażone. I co jeść będzieta? Zimą z głodu pomrzecie. A kto chory to zabiorom. Dokąd? Tam skąd jeszcze nikt nie wrócił. Doły też kopać wam każą. Kloaczne powiadają. Bo tam za potrzebą biegać macie. Jakoś rodzicom i dziadom waszym potrzebne nie były. Dobrze żyli. Wam po co? Jeszcze podatek nowy od dołu nałożom. Strzeżcie się!

Przerwał na chwilę i spojrzał na gospodarzy. – W gardle zaschło, dalibyście łyk czegoś przepić.

Kulawy Tworek rzucił się do kontuaru Cwiego i przykuśtykał po chwili z przyjemnie bulgoczącym kamiennym kubkiem. Promieniejąc z dumy postawił go przed dziadem

– Co wy mi tu piwo podsuwacie? Mówiłech wam. Tylko gorzałka. Gorzałka cholerę zabija. Dochtory to ukrywajo, bo byście nie chorowali i im kabzy nie nabijali. Ale Żydy i pany? One wiedzą, że jak cholera, to pić więcej będziecie. Mówią, że Żydy, karczmarze – tu rzucił nieprzyjaznym okiem na Cwiego – studnie zatruwajo, by więcej okowity cholerykom sprzedać.

– Eh, Cwiemu to pokój dajta, on swój Żyd. – Odezwał się Maślak. Karczmarz Cwi faktycznie był w Skrzyńsku lubiany, bo Żyd był wesoły i wieczorami pięknie chłopom w karczmie śpiewał.

– Swój, swój, ale Żyd – mruknął dziad, lecz wątku nie ciągnął. Za to skwapliwie łyknął podsunięty mu kieliszek wódki i cebulą przekąsił.

– I jakem wam mówił. Matka Boska mnie posłała, bym po wsiach chodził i chłopów ostrzegał. By kościół święty, matkę naszą przed Żydami bronić. Noc ciemna była, jak pod Maciejowicami, gdzie Kościuszkoświętej pamięci, co wolność chłopów chciał dać, przez panów zdradzony został, pod kapliczką przed deszczem się schowałem. Głowa zmęczona mi opadła, gdy blask nieziemski w me oczy uderzył i taka jasność mnie ogarnęła. I głos słyszę, słodki i łagodny, jak głos matki nad kolebką dziecięcia.  Ów głos powiada. „Józefie, idź i nauczaj o zarazie, ludzi prostych przed Żydami ostrzegaj, idź do mego obrazu do Ostrej Bramy, a tam medaliki poświęcone weź i ludziom by od zarazy ich chroniły nieś.” – Stary zawiesił głos i rozejrzał się czy chłopi go słuchają. Otwarte z podziwu oczy zebranych wpatrywały się w niego jak w obraz. – To jak tylko wieść o zarazie w Galicyji i Królestwie gruchnęła, żem poszedł. Ten kostur wziąłem i do Matki Boskiej Ostrobramskiej,do samego Wilna,żem pokuśtykał. A tam? Eh byście widzieli!Kościoły jakich i w Warszawie nie masz. A ilu księdzów, mnichów, świętych ludzi? Matka Boska swymi oczyma z obrazu najświętszego spogląda, lud błogosławi.

Zamilkł na chwilę, chlapnął gorzałki z podsuniętej mu bez słowa kolejnej szklanki.

– Jednego mnicha świętobliwego żem spotkał. Wielce pobożny tomąż i pismach uczony. 6 dni w tygodniu suszy, a w piątki całkiem nic nie jada. Ludzie mówią, że tu na ziemskim padole, ze świętymi obcuje. Widzenie swoje żem mu opowiedział, to ze mną poszedł i te medalki pod obrazem Matki Boskiej sam ksiądz biskup wyświęcił. „Idź i nieś je do mego ludu, z tej i z tamtej strony Wisły, niech Maryja Panna ich swą świętą dłonią od zarazy ochrania. Niech modlitwą szczerą do jej serca supozycję wnoszą i ona się przed swym synem za nimi wstawi. Każden, kto ten medalik nosić będzie, a przez trzy piątki różaniec dziewięciokroć odmówi ten siebie i rodzinę swoją od zarazy całkiem ochroni. Chłopa, babę, pacholę i dziewkę. Każdą chrześcijańską duszę Matka Boska, orędowniczka nasza obroni.”

Stary sięgnął za pazuchę i wydobył zza niej pięć medalików.

– To jak mi ksiądz prałat nakazał, od wsi do wsi wędruję. Ale medalików niewiele, to nie więcej niż pięć na wieś ostawić mi wolno. – Potoczył wzrokiem po zebranych. – Tych chrześcijan najlepszych wybrać mam i chronić. Miasta omijam, bo tam nieprawość się szerzy i szczerych dusz nie znajdziesz. Wszystko za pieniądz by dostać chcieli.

Znowu milczał, a w karczmie zapanowała ciężka cisza. Chłopi kiwali głowami. W końcu Pęczak, gospodarz wszak wśród zebranych najprzedniejszy i urząd podwójciego piastujący, nie wytrzymał.

– A wiela to taki medalik stoi?

– Jakem mówił, tu nie w pieniądzu siła, tylko czy kto chrześcijanin prawdziwy, czy Żydem się brzydzi i czy bronić świętej wiary gotów. To główne. Wy kto jesteście?

-Pęczak Bartosz. Tu każden o mnie powi, żem we wsi wiary i siły ostoja.

– Tedy za cztery i pół złotego takiemu szczeremu chrześcijaninowi medalik dać mogę.

Niemało to było w Skrzyńsku było, ale Pęczak tylko poskrobał się po siwym łbie i stosik monet odliczył. Od razu się kilku chłopów cisnąć poczęło, ale tylko Baran i Maślak gotowiznę przy sobie miało. Michalak, syna do chaty posłał i czwarty medalik kupił. Tworek chciał od Cwiego pożyczyć, ale dziad mało go kosturem nie obił. Od żydowskich pachołków naubliżał i Tworek jak zmyty pokuśtykał do chałupy. Piąty medalik niespodziewanie Antkowi, co u Baranów służył przypadł. Antek w Przysusze ostatnio w kuźni robił, to i grosz gotowy w sakiewce nosił.

– Tylko pamiętajcie – grzmiał dziad na odchodne – komisyji zwieść się nie dajcie. To Żydy i Moskale na zniszczenie ludu i waszą biedę ich nasyłajo. Przegnać ze wsi, niech do swej diabelskiej maciory idą. Was tu Matka Boska suknią swą świętą przed zarazą ochroni.

Chłopi zamruczeli. Ale jeszcze nim dziad z karczmy wyszedł i w ciemności się rozpłynął, baby, co zdyszane z zagród przybiegły, na progu go opadły.Coś mu do ucha pytlowały, za poły ciągnęły, w ręce monety pchały. Wreszcie dziad zrezygnowanym ruchem do kieszeni sięgnął i jeszcze Marcinkowa, Duda, Cioskowa i ta Jadźka żołnierka, po rubelku każda, medalik wyfasowały.

Pęczak siwy wąs podkręcił, podparł się pod boki i twardo oznajmił.

– Słuchajta chłopy i baby, działać nam trzeba, wieś naszą przed komisyją i zarazą chronić.

Przysucha, sobota 17 września 1892

Alina ledwo dziobała stojący przed nią omlet. Lea była świetną kucharką, a już omlet z gęsich jaj z ziołami, to było prawdziwe dzieło sztuki. Puszysty, pachnący masłem i z tym niepowtarzalnym smakiem ziół i traw zebranych gdzieś tu przez Leę. Wyczuwała lekki kwasek szczawiu, podsmażone z czosnkiem liście lebiody, słodkawy smak rozmarynu. Do tego pachnąca szabasowa chała. Zilbermanówna dawno odeszła od tradycji żydowskiej i szabasu nie przestrzegała, choć tu, w Przysusze, kryć się z tym musiała. Dlatego smażyła omlety nie na kuchni, lecz na gorących kamieniach, grzanych w piecu. Nikt z miejscowych chasydów, co i tak wilkiem na żydowską nauczycielkę patrzyli, nie zobaczy dymu unoszącego się z komina przyszkolnego mieszkania Zilbermanówny.

Lecz Alinie było nie do jedzenia, choćby nie wiem jak pachniało i kusiło. Przegadały z Leą całą noc. Wypłakała się. Czuła że zapas łez skończył się i teraz pozostał tylko głęboki smutek i uczucie niezapełnialnej pustki.

Wysłuchała i trosk koleżanki. Lea nie raz żałowała, że dała się omamić pozytywistycznej idei pracy u podstaw. W rodzinnej Przysusze do szkoły dzieci nie posyłano. Cheder to było odpowiednie miejsce dla młodych chłopców. Siedzieli od rana do nocy nad Torą i komentarzami. Po co chasydowi szkoła?

Szkołę założono dawniej, nim Przysusze odebrano prawa miejskie i budynek był wiekowy, nieremontowany. Przychodziło tych kilkoro dzieci gojów, i tych z miejscowych postępowych Żydów, którzy prowadząc interesy z cesarstwem chcieli by dzieciaki dobrze rachunki opanowały i o najważniejszych dla Rosjan książkach porozmawiać umiały. Z polskim było gorzej, nikt tego nie potrzebował. Ale Lea nie ustępowała. Uczyła wszystkiego. Miała swój pomysł i uparcie, od pięciu lat go realizowała. Chodziła też po domach kształcić dziewczynki. Los żydowskiej dziewczyny był nie do pozazdroszczenia. Małżeństwo w wieku szesnastu lat, potem kolejne dzieciaki i po trzydziestce kobieta była już wrakiem. Tylko nielicznym udało się wyrwać do miasta i innego życia. A w mieście nie skończyć jako służąca, lub w podłym lunaparze.

Lea chwilami miała dosyć tej orki na ugorze. Wrednych, ostentacyjnie bogobojnych, żydowskich sąsiadów, plujących za jej plecami. Wytykania palcami przez dzieciaki. „Nikt nie jest prorokiem między swymi” mówiła z goryczą. Trzeba mi było jechać gdzieś za Wisłę, albo choć do Piotrkowa, żaliła się.

Więc teraz obie grzały dłonie o szklanki herbaty i skubały w zamyśleniu omleta.

Głośny stukot kołatki wyrwał kobiety z zamyślenia.

Zilbermanówna  zaciągnęła zasłonę oddzielającą kuchnię od reszty pokoju, podeszła do drzwi i ostrożnie je uchyliła. Widać był to ktoś znajomy, bo wpuściła do środka, odsunęła zasłonę, zaprosiła do kuchni. Wszedł szczupły Żyd, wyglądający na zbiedniałego kupca. Bił z niego lęk, prawdziwy strach.

– Alino, poznaj to Cwi Lublin, karczmarz ze Skrzyńska. Cwi, to pani Alina Zaleska, moja najlepsza przyjaciółka. Niegdyś z naszych stron, teraz z Warszawy. Nie mamy przed sobą tajemnic. Siadajcie Cwi i mówcie co was sprowadza, bo widzę, że sprawa jest poważna, byście w szabas przed modlitwą do mnie przybiegli.

– Pani nauczycielko, ja nie wiem jak zacząć i do kogo pójść po pomoc. Wójt się w chałupie zamknął, udaje że go nie ma. W kahale[14] mnie słuchać nie będę, w mieście wyrzucą mnie jako parcha za drzwi. A tu taka sprawa się szykuje. – Cwi mówił bez akcentu, melodyjnym głosem i używając słownictwa niespotykanego u miejscowych Żydów. – Więc do pani przyszedłem. Aron tyle dobrego o pani mówił, jak pani wszystko wie i na każdy problem lekarstwo znajdzie.

– Wasz syn, Aron, zbyt dobrego mniemania jest o prostej nauczycielce, ale mówcie, jak będę wiedziała jaki macie problem, to może i coś zaradzę.

– Bo, to pani nauczycielko rozruchy będą, krew się polać może, a my, Żydzi jak zwykle najwięcej ucierpimy. Lecz nie o siebie, czy Żydów mi chodzi. Z tą zarazą wszak sami sobie nie radzimy i tylko te komisje sanitarne coś pomóc mogą.

– Poczekajcie, jakie rozruchy? I co ma z tym wspólnego komisja sanitarna? Przecież w poniedziałek zjedzie do was, do Skrzyńska.

– No i stąd cały problem.

Słowo po słowie, systematycznie, Cwi opowiedział o zajściu w karczmie i o tym jak za namową dziada, stary Pęczak chłopów i baby przeciw komisji podburzył.

– Zobaczy pani nauczycielka, źle będzie, chłopi są wystraszeni, nikogo słuchać nie chcą, ale już za kije chwycić gotowi. A potem wiadomo. Polecą kamienie, karczmę mi spalą, bo Żydzi zawsze winni. Kto wie, może i na miasteczko pójdą. Wie pani, oni nas naprawdę nienawidzą, choć zazdraszczać[15]przysuszaśkim Żydom nie ma czego.

To była prawda, Przysucha może po Świętym Żydzie[16] pięknej synagogi się dorobiła i słynęła jako ośrodek chasydzki na całą gubernię. Do ohelu[17] jego i Smychy Bunema ciągnęły pielgrzymki. Po dawnej świetności przemysłowej pozostały co prawda dwa wielkie kościoły i mieszczańskie domy. Lecz po powstaniu i utracie praw miejskich miasteczko podupadło, ściany pokryły się liszajami. W dawnych kamienicach kupieckich gnieździły się obecnie całe rodziny biedoty chasydzkiej, pejsaci Żydzi z czeredami brudnych dzieciaków. Śpiewali pięknie i modlili się żarliwie jak nikt inny, ale głodowali i zajęci religią nie tworzyli ani przemysłu, ani interesów. Zaś Dębińscy, właściciele miasteczka, może i dwór piękny wybudowali, ale gospodarować nie umieli. Gdyby z błota złoto robić można było, to uliczki Przysuchy byłyby nim brukowane.

– Rozumiem – powiedziała zamyślona Lea. – Sytuacja naprawdę wygląda groźnie, szczególnie, że z cholerą nie ma żartów. Pamiętacie Wolę Żałężną. Ile tam przeżyło? Czternaście rodzin, z prawie setki. Zaraza nikogo nie oszczędza. Dobrze, że u nas kahał zgodził się na dezynfekcję studni i zmianę użycia cmentarza, tak by deszcze wody do źródeł nie zmywały. Jak jeszcze krew się poleje, wojsko przyjdzie porządek robić, domy spalą i więzienia się zapełnią.

– Czemu ten dziad na komisję szczuje? Ochrana rozruchy antyżydowskie wywołać chce? – Zapytał wprost Cwi. – Chłopi chcieli już jutro, zaraz po mszy, pogrom rozpocząć, ale baby zakrzyczały ich, że wpierw komisję odgonić trzeba i dezynfekcji zapobiec.

– Nienawiść do Żydów, na pewno ma znaczenie. – Wtrąciła się milcząca dotąd Alina. – Ale naprawdę to dziad dla pieniędzy panikę sieje. Nie brakuje chętnych dorobienia się na zarazie. Ile tych świętych medalików dziad u was sprzedał? Pięć po cztery i pół złotego i jeszcze pięć po rublu, nieprawdaż? Razem prawie dziewięć rubli. Medaliki warte pewnie dwugrywiennika[18] każdy, więc ma sześć rubli na czysto. Sto, albo i sto pięćdziesiąt cełkowych na miesiąc z tego wyciągnąć można. Jeszcze wódką napoją i nakarmią.

Cwi gwizdnął przeciągle. – Tak na to nie patrzyłem. Ładny grosz.

– Ochrany bym do tego nie mieszała. Tym niemniej coś robić trzeba. Może proboszcz od Świętego Wojciecha z ambony ogłosi? Czasem to działa. – Ciągnęła Alina.

Lea wybuchnęła śmiechem.

– Ksiądz Leon? Ten ledwo dychający fajtłapa? Kto się starego safanduły słuchać będzie? Zresztą znając go, to prędzej modły zbiorowe przed tym ich świętym obrazem zarządzi i do tego obłąkanego dziadowskiego różańca przyłączyć się każe, niż do dezynfekcji namówi. Ognisko ciemnoty na całe radomskie.

– Masz rację, pamiętam tego katabasa. Nic dobrego po nim spodziewać się nie należy. – Zamyślona Alina bezwiednie nawinęła lok złotych włosów na palce i lekko zmarszczyła się. Była teraz tak podobna do Eli, że Zilbermanówna aż się wzdrygnęła. – Andrzej jutro rano przyjeżdża z Pitera, może on coś poradzi.

– Andrzej Zaleski, mąż Aliny jest kapitanem żandarmerii. – Wyjaśniła Lea Cwiemu. Widząc skrzywienie na twarzy karczmarza dodała. – On stąd, z Białaczowa. Mądry, jak na policjanta.

Alina prychnęła. Sama uważała, że miejscowa inteligencja do pięt Andrzejowi nie dorasta. Zresztą w żandarmerii też się marnował. Lecz przeczuwała, rozumiała, że jest coś więcej, ważniejszy cel, który sprawia, iż służby nie porzuca.

– Nie obrażaj się Alu, lecz urzędnicy carscy rozumem nie grzeszą.

– Spierać się z tobą nie będę. Lecz zaufaj Andrzejowi, poradzi sobie lepiej niż tutejsi mądrale. – Obróciła się do Cwiego. – Czekajcie na mnie w niedzielę wieczorem. Przyjadę z mężem i może z kimś jeszcze. Można do waszej karczmy wejść dyskretnie, żeby miejscowi podejrzeń nie nabrali?

– Mój brat, Moryc, przywiezie was swoim wozem. Nawet jeśli chłopi zobaczą, pomyślą, że kupcy z interesami. Spotkacie się z nim tu, w Przysusze, mieszka koło rebLewiego.

– Drugi dom w lewo za synagogą, z zielonymi drzwiami – wyjaśniła Lea.

Białaczów, niedziela, 18 września 1892

Porozmawiać o problemach Skrzyńska nie udało się zbyt szybko. Andrzej zajechał koło południa powozem, sam,powożąc na koźle. Alina wyskoczyła z domu Marty mu na powitanie, a on tylko wpił się w jej usta, chwycił Linkę w pasie, do powozu wciągnął, konie zaciął i pod las pognał. Sądząc z odgłosów, które z spod opuszczonej budy przez najbliższe godziny dobiegały, nie zajmowali się tam rozmowami o filozofii i zapobieganiu epidemii.

Potem zaszli do Marty, omówić sprawę Michała. Zgodnie z testamentem Stanisława, ojca Andrzeja, który był chrzestnym Michała, Andrzej zaopiekował się jedenastoletnim wtedy chłopakiem, zabrał do Warszawy. Tam zakwaterował pod opieką Tomasza, syna Marty, posłał do szkoły przygotowawczej, a gdy okazało się, że chłopak ma prawdziwy talent matematyczny i ciągnie go do zagadnień mechaniki, załatwił miejsce w Szkole Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej.

Jednak była to opieka za zgodą Jadźki i Macieja, rodziców Michała, a teraz po ich śmierci nie bardzo było wiadomo, kto jest formalnym opiekunem chłopaka. Teoretycznie Florian, brat Macieja, który łakomym wzrokiem patrzył na opoczyński domek po bracie i dwie chude morgi co się jeszcze ostały z Jadźkowego wiana.

Marta miała własne zdanie.

– Niech pan kapitanie, pójdzie do Floriana, walnie pięścią w stół i weźmie Michała pod swoją pieczę. Temu chytrusowi tylko na majątku zależy, chłopaka zabierze z powrotem do Opoczna i zmarnuje. Roku dzieciak nie przeżyje. A urzędowej osobie nie odmówi, bać się będzie.

Potem jeszcze przy obiedzie rozmawiali. Podano duszonego królika ze słynnej hodowli Marty. Trzeba przyznać, że Marta przyrządzała go po mistrzowsku z estragonem i świeżą śmietaną. Do tego delikatne kładzione kluski, wyborne jadło.

Alina przypatrywała się mężowi. Jadł, domowym piwem zpijał, ale jakby nieobecny duchem. Widać było, że jest zagubiony, nie bardzo wie, co ma robić. No, cóż, ktoś musi podjąć decyzję.

– Adoptujmy go Andrzeju, załatwisz to bez problemu.

– O czym ty mówisz Linko?

– Przecież o Michale. Adoptujmy go. Mądry chłopak, lubię go. Dobrze byłoby mieć takiego syna.

Zaleski milczał. To był bolesny temat. Nie mieli dzieci. Wiedział, że Linka bardzo chce, on też często myślał, że chciałby mieć syna, albo dwóch. Nauczyć ich wszystkiego, co sam umie. Albo córkę, tak mądrą jak jego młodsza siostra. Lecz nie wychodziło. Nie rozmawiali o tym. Teraz zaś sama Linka podsunęła rozwiązanie.

Siedzący przy piecu stary Konstanty chrząknął. Sługa ojca musiał mieć już dziewiąty krzyżyk, wojnę napoleońską pamiętał i Marta przygarnęła go do domku podarowanego jej przez Andrzeja i Emilię po śmierci Stanisława Zaleskiego.

– To będzie dobrze, paniczu, tak trzeba. – Usłyszeli lekko ochrypły szept. Po czym Konstanty zamilkł, ponownie przygryzł pożółkły od tytoniu siwy wąs, a wyblakłe oczy odpłynęły gdzieś w inne światy.

Andrzejowi kamień spadł z serca. Michała, w ciągu tych trzech miesięcy spędzonych razem w Warszawie, zanim Zaleskiego na Sachalin nie posłali, naprawdę polubił. W ostatnim roku ojcowy chrześniak zaczął pisywać do niego listy, w których z niespotykanym u trzynastolatka humorem i dystansem relacjonował mu sprawy w Warszawie i naukę w szkole kolejowej. Wiele razy, ich lektura, obok namiętnych pism Linki, pozwalała kapitanowi przetrwać w ponurym oficerskim mieszkaniu w korsakowskiej warowni[19], oderwać się myślami od deszczu, zimna i skazańców.

Plan był w gruncie rzeczy prosty. Florianowi oddadzą gospodarkę i ziemię Jadźki. Formalnie sprzedadzą, tylko pieniędzy nie wezmą, a oni w zamian adoptują Michała. Brat Macieja powinien być szczęśliwy, dostanie co dla niego najważniejsze. Jak zażąda więcej, to Andrzej szepnie słowo w Opocznie i miejscowa żandarmeria szybko przekona go, że z szarżą się nie zaczyna. Z takimi jak Florian, nie ma się co cackać. Dla chłopaka zaś tak będzie najlepiej.

Linka nie oponowała. Długo omawiała z Andrzejem szczegóły i dopiero przed wieczorem przypomniała sobie o cholerze i szykującym się proteście w Skrzyńsku.

– Najlepiej byłoby od razu ściągnąć patrol kozacki, nich im nahajkami z łbów głupie pomysły powybija.

– Daj spokój Andrzeju, tak nie można. To prości ludzie, ale Skrzyńsko jest znane w całej guberni. Jeśli tam przeprowadzą asenizację bez problemu, w całym powiecie pójdzie gładko. Sam wiesz, jak ważne są prace komisji sanitarnych.

– Dobra, dobra, po prostu zmęczony jestem. Jedźmy do Skrzyńska, czy gdzie się z tym karczmarzem umówiłaś. Mam pewien pomysł.

Po drodze do Przysuchy Alina wysłuchała planu Andrzeja. Był oczywiście bardzo prosty. Przyjedzie komisja w zwykłym składzie – doktor, urzędnik sanitarny z powiatu i żandarm lub wiejski stójkowy dla asysty. Raczej siła, której nikt się nie wystraszy. Jeśli chłopi zaatakują komisję, to schowają się w karczmie Cwiego. Andrzej wyjdzie wtedy z dwoma rewolwerami, w mundurze, wrzeszcząc swoim oficerskim głosem i rozgoni towarzystwo.

Popatrzyła się na niego uważnie. On naprawdę uważał, że to zadziała. Był przyzwyczajony do lęku na widok munduru, broni, autorytetu władzy. Nie miał pojęcia jak to jest na wsi.

– Nie chciałabym cię rozczarować Andrzejku, lecz twój plan ma jedną poważną słabość.

– Jaką znowu?

– Co zrobisz z babami?

– Czemu miałbym coś z nimi robić?

– Bo właśnie baby staną w pierwszym szeregu. One rewolwerów się nie wystraszą. Wiedzą, że nie wystrzelisz. A jeśli byś był na tyle szalony, to powinniśmy zajechać tam wozem, lecz już z zamontowanym tym waszym karabinem Maxima. Od razu też zbierzmy środki na odbudowę karczmy Cwiego. I wezwij już sotnię kozaków, aby rozruchy powiatowe uśmierzyć. Bo po zranieniu głupiej baby walka będzie na śmierć i życie. Bić miastowych, Żydów i panów! Słyszę już ten wrzask jak przy galicyjskiej rabacji. Mi się jakoś na tamten świat nie spieszy.

– Jeśliś taka mądra Linko, to masz lepszy pomysł?

Wjechali w wyboiste uliczki Przysuchy. Zapadł zmrok i tylko z niektórych okien wątłe światło świeczek rozświetlało ciemność. Póki co na wsiach nie wprowadzono obowiązku posiadania lampy z numerem domu, a wszak nawet taka nędzna olejówka była lepsza niż nic. Na kolejnym powrocie mało nie stracili koła wpadając w jakąś zastałą kałużę, która skrywała wyrwę głęboką na łokieć.

Milcząc zatrzymali powóz pod domem Moryca.

– Masz magnezję? – Spytała Alina wysiadając.

– Jaką znowu magnezję?

– No do zdjęć. Zwykleś aparat ze sobą woził.

Andrzej poklepał drewnianą skrzynkę.

– Mam, lecz magnezji niewiele. Na dwa-trzy zdjęcia.

– Może wystarczy, zapytamy też Moryca, w Przysusze są dwa kościoły, może jakiś przedsiębiorczy fotograf śluby wiejskie robi.

– Co ty kombinujesz?

– Potem ci wyjaśnię. Teraz idź do Moryca, wypytaj. Ja jeszcze mam sprawę do Lei.

Po czym znikła w mroku zostawiając Andrzeja pod zielonymi drzwiami Moryca Lublina.

Skrzyńsko, poniedziałek, 19 września 1892

Wóz Lublina zajechał pod karczmę Cwiego już dobrze po północy. Jechali noga za nogą, bo Alina musiała wszystkim wyłuszczyć plan. A jeszcze czekało ich powtórzenie wszystkiego Cwiemu. Jego udział będzie kluczowy. Każdy miał swoje zadanie, choć zdaniem Andrzeja niepotrzebnie zaangażowali Tadka i Wojtka. Obaj lnianowłosi, pryszczaci, sprytne chłopaki z Przysuchy, byli chętni do pomocy, przydźwigali worki ze sprzętem, lecz mogło się to dla nich marnie skończyć. Oby nie.

Noc była pochmurna, bezksiężycowa. Nad Skrzyńskiem zapadła całkowita ciemność. Mijały godziny.

Potworny huk zerwał śpiących na równe nogi. Jeszcze jeden. Bim, bom, bom, bom – dzwon kościelny rozległ się na trwogę. Chłopy, baby, dzieciaki wylegli z chałup. Pożar? Co się dzieje?

Wtem nad wzgórzem kościelnym buchnęła ognista zorza. Oślepiający blask. Wieśniacy bez wahania całą gromadą ruszyli pod sanktuarium. Pierwsi pędzili Antek i Józek Baran, obok zaraz Marcinkowa i czerwona jak burak z wysiłku Dudowa. Tłum biegnących wydawał nieartykułowane okrzyki, dyszeli ciężko.Byli nie więcej niż sto sążni do kościoła, gdy znów nad lewą wieżą błysnęło świetliście.

– Na kolana ludzie, to cud, patrzajcie na wieżę! – zabrzmiał z boku głośny okrzyk.

Tam dwie smugi światła skupiły się na odzianej w zwiewną szatę postaci o długich jasnych włosach.

– Matka Boska nam się ukazała! Módlcie się prostaczkowie! To znak, z samego nieba.

– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna – zabrzmiał silny głos Pęczaka i Maślaka, po chwili dołączyła do nich dyszkantem Cioskowa i piskliwie Tworek. Cała wieś padła na kolana.

– Ludu, mój ludu, słuchaj mych słów – rozległ się nagle głos melodyjny, ale nadspodziewanie silny – bo straszna diabelska moc się na was uwzięła, więc błagajcie mnie o ratunek i wstawiennictwo u syna mego!

Znów oślepiający błysk. Postać na wieży jakby popłynęła w powietrzu. Wyciągnęła do ludzi ręce i uniosła je w górę.

– Sam dyjabeł pod postacią starca parszywego do was się zakradł i fałszywymi medalikami, szatańskim piętnem splamionymi, omamił. Na śmierć pewną od cholery wystawić was chce. Do rozlewu krwi podjudza. Byście zamieszki rozpoczęli i pod szablą kozacką skonali. Módlcie się boście zbłądzili!

– Na twarz nam paść i o przebłaganie prosić! – krzyknął klęczący z boku młodzieniec.

Ludzie niewiele myśląc na ziemię padli i drżeli z przerażenia.

– Nie lękaj się mój ludu – brzmiał mocny lecz słodki głos. – Ja asanacyjne starania swym błogosławieństwem wesprę. Diabelska zaraza cholera mej mocy niebieskiej się nie oprze. Módlcie się i nakazań doktorów słuchajcie, a oszczędzeni będziecie!

Znowu błysnęło i ze wszystkich stron huknęło. Ludzie ze strachu kułakami uszy zatykali, dzieciaki i baby w bek uderzyły. Z daleka rozległo się dzwonienie straży pożarnej z Przysuchy.

Nagle zapadła cisza, w której usłyszano głuche walenie i krzyki z plebanii. Tworek, jako najodważniejszy z gromady do drzwi pokuśtykał, założone przez kogoś na drzwi brewiono bez wysiłku zdjął i starego proboszcza Leona, jego gospodynię Małgorzatę i młodego wikarego Krajewskiego ze środka wypuścił.

Nad ranem cała wieś aż huczała. Nikt nie wiedział co się stało. Krążyły rozmaite plotki, lecz dominował strach. O wyprawie na Przysuchę i rozprawie z Żydami zapomniano. Ksiądz Leon modły zarządził. Przed kościołem zgromadzili się mieszkańcy nie tylko Skrzyńska, ale chłopi i baby z Przysuchy, Janikowa, Jakubowa i wielu okolicznych wsi.

Koło południa, drogą od Opoczna, od strony Zawady, ciągnęła dziwna procesja. Na przedzie, stępa na koniu, odziany w paradny mundur, podążał Andrzej Zaleski. Za nim, w powozie zaprzężonym w dwa konie, jechali doktor, felczer i sekretarz prowincjonalny z powiatu. Na koźle, obok woźnicy, rozsiadł się żandarm Sierow, przed którego gniewem drżała cała okolicy. Z tyłu biegło dwóch linianowłosych chłopaków z Przysuchy, tym razem uzbrojonych w urzędowe lagi strażników gminnych.

Komisja sanitarna.

Andrzej podniósł się na strzemionach i oznajmił.

– Mieszkańcy Skrzyńska! Wielka łaska was spotkała. Z rozkazu najmiłościwszego pana, cara Wszechrusi, Aleksandra III, komisja asanacyjna z powiatu przybyła, by straszliwą zarazę cholery wyplenić. Wszelkie nakazy wypełnić macie, a doktor i pomocnicy jego wszystko wam działania wyłożą. A teraz podążajcie za mną, to wszystko wam wyjaśnione zostanie.

Ludzie stali w milczeniu, zastygli w bezruchu.

– Słyszeliście głos najświętszej panienki w nocy! – Zawołał organista. – Idźcie i nakazanie Matki Bożej, patronki naszego sanktuarium, wypełniajcie.

Tłum posłusznie ruszył w kierunku wsi.

Oczom stojącej z boku Aliny nie uszedł drobny szczegół. Z tyłu w powozie, w nogach urzędników, leżała związana postać. Dziwnie milcząca i nieruchoma.

Andrzej widząc jej pytające spojrzenie wstrzymał konia i poczekał aż komisja przejedzie. Zeskoczył z siodła i odciągnął na stronę, rozglądając się, czy ciekawskich uszu za blisko nie ma.

– Złapałem dziada w Bielinach. Tak, jak myślałem polazł w stronę Opoczna, wioskami, tam ma branie największe. Żandarmi sprawdzili, Szymon Żaryna, zbiegły z robót pod Siedlcami. Szymon w parafii świętego Szymona złapany, taki traf. Sądzony za oszustwa i wielokrotne kradzieże. Teraz łatwo się nie wymiga. Podburzanie przeciw komisjom sanitarnym w tych czasach nikomu nie ujdzie płazem.

– Czemu by ujść miało? Ktoś mu w tej ucieczce pomógł? Jakieś zadania dla Trójki[20] Szymon wykonuje?

– Domyślna jesteś. Z więzienia uciec nie łatwo. Choć przypadki się zdarzają. Nawet u nas na Sachalinie, katorżnicy-socjaliści czmychnęli. Rozpłynęli się bez śladu i to na służbie feldfebla Gromowa.

– Tego sadysty, coś mi o nim pisał?

– Tego samego. Teraz Gromowa zdegradowali do efrejtora i na samą północ przenieśli. Dobrze, że to nie na mojej służbie było. A i tak, com się nasłuchał.

– Biedaczysko – Linka mrugnęła porozumiewawczo. – Ale jeśli z Trójką prawda i chcieli rozruchy antyżydowskie wywołać, to również i tym razem nasz Szymon się może wymigać.

– Chyba nie. W sprawach sanitarnych nie ma żartów. Oszustwo, podburzanie do rozruchów antyżydowskich, żaden problem. Lecz co innego utrudnianie walki z cholerą. Chyba jego mocodawcom nie będzie się chciało wychylać w takiej sprawie. Zresztą gdyby tak się stało, pomyśl, co zrobili by chłopi, gdyby przypadkiem się zwiedzieli i oszusta w swe ręce dostali? Na Syberii bezpieczniej dziadowi będzie. Sam o tym wie. Ktoś mu wspomniał… – puścił oko do Alicji i cmoknął na konia. – No, na mnie czas. Widzimy się za trzy godziny w Opocznie, jeszcze mi naczelnik powiatu pogratulować zapobieżenia rozruchom na pewno zechce. Również sprawy Michałowe załatwić razem musimy.

Warszawa, czwartek, 22 września 1892

Andrzej przeciągnął palcami po białym ramieniu Aliny, potem delikatnie opuszczając dłoń w kierunku jej piersi pochylił się muskając ustami jej obojczyk. Żona westchnęła i wyprężyła się wystawiając na pieszczoty.

– W sumie nie wiem Linko, czy po tym jak na Matkę Boską awansowałaś, to profanacji nie uprawiamy?

Żona zaśmiała się gardłowo.

– Nieźle wyglądałam, nieprawdaż? W aureoli świateł z luster. Dobry pomysł Lea miała. Pasował do wybuchów magnezji. Ale najlepiej wypadł Cwi jako głos niebieski. Przez tubę nikt go nie poznał, a brzmienie ma iście niebiańskie. Pasowało, w końcu to żydowski bóg przemawiał, nieprawdaż? A ten Tadzik krzyczący, by wszyscy na twarz padli? Aż żal było wtedy uciekać. Takie piękne przedstawienie.

– Ja chyba też rankiem, jako posłaniec cesarski, dobrze wypadłem?

– Jak sam Hermes, mój ty dumny mężu. Zobaczmy, czy twój kaduceusz[21] posłańca bogów w innych okolicznościach się sprawdzi – zamruczała Alina wędrując powoli szczupłymi palcami w dół brzucha Andrzeja, a potem przesunęła językiem po linii policzka nad jego rudawym zarostem.

Przez kolejną godzinę czas nie upływał im na rozmowie.

– Michał powinien zamieszkać z nami. Jest teraz naszym synem. – Oznajmiła Alina ubierając się.

– Miejsca mało. – Andrzej rozejrzał się po mieszkaniu. Przyzwyczaił się mieć tu spokój. Nie wyobrażał sobie dzieciaka w swojej przestrzeni. Taki trzynastolatek nie jest łatwym kompanem.

-Chyba na razie to nie twój problem. Chyba, że nie wracasz na Sachalin?

Westchnął ciężko. Niestety, służby uniknąć się nie dało.

– Wiesz kochanie, że za tydzień muszę być w Piterze. Droga na wschód mnie nie ominie i pospieszyć się muszę, nim w październiku śnieg i błoto trakty zawalą, rzeki nieprzebyte będą i do zimy jazda będzie niebezpieczna. Budowę Wielkiej Drogi Syberyjskiej dopiero rozpoczęto. Do Czelabińska dotrę koleją, a co dalej? Zimować gdzieś za Irkuckiem, na kurierskiej stanicy, mi się nie uśmiecha.

– Więc póki co, ja tu z Michałem mieszkać będę. Kiedy zaś wrócisz, może na Pragę się przeniesiemy? Natan piękną kamienicę tam przy Ząbkowskiej wam kończy, a świat się zmienia, na Szmulowiźnie nowe zakłady powstają, domy rosną. Targowa jak z żurnala wygląda. Już nie wstyd tam mieszkać, nawet takiemu ważnemu oficerowi.

– Jak chcesz kochanie.

Andrzej pogładził Alinę po włosach. Niech ma po swojemu. I tak jest sama w Warszawie. Zaś po prawdzie, jego bardziej dręczyły słowa starego Konstantego. Sługa pokuśtykał do niego przed odjazdem i słabym głosem wyszeptał.

– Dobrze, że panicz się synem zajmie, a nie jak inni panowie, na łasce porzuci.

O nic więcej wypytać nie zdołał, bo stary zniknął, a jechać trzeba było.

Dużo o tym myślał. W Białaczowie był w 1878. Szedł mu osiemnasty rok. Jadźka tamtego lata wdzięków mu nie szczędziła, tym bardziej się zdziwił, jak za Macieja poszła, a jego propozycję małżeństwa wyśmiała. Michał urodził się w 1879, ale 3 lipca, tak w akcie przecież zapisane. Niemożliwe, aby był jego synem. Jak odjąć dziewięć miesięcy to październik wychodzi. On 10 września pojechał z powrotem do kadetów. Nie zgadza się. Przecież wpisu w księgach parafialnych nie sfałszowali. Ksiądz by na to nigdy nie poszedł. Ksiądz Jędrzej, młody wtedy, wielki przyjaciel jego ojca… Nie, bzdura wierutna. Konstantemu w starym łbie się pomieszało. Definitywnie. I już.

 

Nota autora – Skrzyńsko, ziemia Opoczyńska i Radomska

Epidemia cholery rzeczywiście dotknęła ziemie zaboru rosyjskiego w latach 1891-93 zbierając na ziemi Opoczyńskiej śmiertelne żniwo. Historia Woli Załężnej jest autentyczna. Jednak walka z epidemią przebiegała na tych ziemiach sprawnie i przy współpracy mieszkańców. Ataki na choleryczne komisje sanitarne i zamieszki miały miejsce w zupełnie innych miejscowościach, po drugiej stronie Wisły oraz w Galicji.

Opisane wydarzenia NIE odnoszą się do rzeczywistych mieszkańców Skrzyńska i do obsady parafii Św. Wojciecha. Działania i poglądy postaci są wymysłem autora i nie mogą być uważane za opinie o rzeczywistych mieszkańcach Skrzyńska i innych wymienionych miejscowości. Jako, że Skrzyńsko było wsią korzystającą w XIX wieku z rozwoju przemysłu, opisane postawy są wręcz nieprawdopodobne.

Akcja została umiejscowiona tam wyłącznie dlatego, że główny, fikcyjny, bohater pochodzi z Białaczowa i jest związany z tradycjami Powstania 1863r, w którym bohatersko uczestniczyło wielu mieszkańców Opoczyńskiego. Jeśli ktoś z mieszkańców Skrzyńska lub ich potomków czuje się urażony, to stokrotnie przepraszam za wybryki mojej fantazji.

 

[1] Postać fikcyjna, jako spadkobierca rodu Gerlachów, właścicieli słynnych fabryk w Drzewicy i Warszawie

[2] Przest. Dezynfekcyjne, związane z zapobieganiem epidemii

[3] Pot. Ros. Petersburga

[4] Order Św. Anny, państwowe odznaczenie rosyjskie, początkowo trzystopniowe, potem czterostopniowe

[5] Tytuł przysługujący wyższym oficerom i urzędnikom carskim

[6] Wilhem Steinitz, pierwszy oficjalny mistrz świata w szachach

[7] Jan Cukertort, znany jako Johannes Zukertort, najbardziej znany szachista polski XIX wieku, pochodzący z Lublina, był uważany za najważniejszego rywala Steinitza do tytułu mistrza świata

[8] Ros. prowinicji

[9] Ros. Na emeryturze

[10] Siedmiorzecze – potoczna nazwa okolic dzisiejszej Ałma Aty w Kazachstanie

[11] Mowa o potomkach Alego, zięcia Mahometa, uważanego przez Szyitów, za prawowitego następcę Mahometa

[12] Mówienie sobie po imieniu i otczestwie, czyli pochodnej od imienia ojca było w dorewolucyjnej Rosji świadectwem zażyłości, odpowiednikiem polskiego mówienia sobie po imieniu.

[13] Wszystkie wydarzenia w Skrzyńsku są fikcyjne – patrz nota autora

[14] Jid. Gmina żydowska

[15] Starop. zazdrościć

[16] Jakow Icchak Rabinowicz znany jako Jakow Icchak ben Aszer z Przysuchy, słynny cadyk, zwany Świętym Żydem lub Świętym Judą

[17] Jid. Grób żydowski w formie budynku, często cadyka lub znanego rabina.

[18] Pot. Ros. Dwadzieścia kopiejek

[19] Korsakow – miasto na południowej części Sachalina, centrum administracyjne w XIX wieku

[20] Trójki – tu w rozumienia trzeciego oddziału, czyli Ochrany, policji politycznej Rosji

[21] Laska Hermesa, posłańca bogów

Warszawa, 07:05
Za oknem ledwo wstawał zimny jesienny świt. Radca Klejgels1 był rannym ptaszkiem i kapitan Andrzej Zaleski nie zdziwił się rozkazowi stawienia się do oberpolicmajstra na siódmą rano. On sam wolał normalniejsze godziny.
– Siadajcie kapitanie. Napijecie się herbaty? – powiedział stary służbista podsuwając w stronę Andrzeja filiżankę z parującą herbatą i połupany cukier. Tego rodzaju poufałość była u oberpolicmajstra niespotykana, widać sprawa, którą miał do niego, była nietypowa.
Herbaty Zaleski nie odmówił. Skądinąd Klejgels był smakoszem tego napoju i jego herbata ściągana od Petroffa była najlepszą mieszanką chińskich gatunków, z leciutką nutą bergamotu.
– Dziwicie się pewnie, czemu was wezwałem.
Wasze wysokorodije2 jesteście dowódcą, a moim zadaniem jest bez zastanowienia stawić się na wezwanie i oczekiwać co mi dowódca rozkaże.
– No tak, macie rację, ale słuchajcie o czym wam opowiem. – zawiesił głos, nerwowo potarł ogromne, siwe bokobrody i kontynuował – W siedleckiej guberni ostatnio grasuje dziwny złodziej. Włamuje się chyba przez okno, gdy domownicy śpią, zabiera pieniądze, i znika bez śladu. Niby zwykła sprawa, ale ma w sobie dwa nietypowe elementy. Złodziej nie szukałkosztowności i papierów wartościowych, mimo, że w okradanych domach ich nie brakowało. Często niezbyt ukrytych.
– Może woli zadowolić się łatwym niewielkim łupem, niż narażać się dla większego? – wtrącił Andrzej ośmielony luźną atmosferą.
– Tak właśnie możnaby sądzić, gdyby nie drugi fakt. – Klejgels zawiesił głos, łyknął herbaty i nie spuszczając oczu z Zaleskiego ciągnął –Na każdym miejscu kradzieży zostawiano martwego kota.
– Kota? Jak to, jakiego kota?
– A różnie. Czasem był to kot domowy, czasem z podwórka, a czasem jakiś przybłęda, nikomu nie znany. Za każdym razem uduszony, żadnych innych śladów.
– To rzeczywiście dziwne. Ale wasze wysokorodije, siedleckie to nie nasza gubernia, sprawa też wygląda na błahą, czemu mówi mi o niej sam oberpolicmajster Warszawy?
– No właśnie, dlatego was wezwałem. Ostatnia kradzież miała miejsce w domu wicegubernatora Zauszkiewicza. Odkryła ją ta jego żydowska kochanka i urządziła straszną scenę. Zauszkiewicz też się wściekł, martwego kota uznał za antypaństwową prowokację i rozesłał pisma do wszystkich cyrkułów w Królestwie. Sprawa nabrała klimatu politycznego. Wtedy pomyślałem, że wy kapitanie nadacie się świetnie do poprowadzenia śledztwa. Do złowienia sprawcy tego koszmarnego dowcipu. Zauszkiewicz ucieszy się, że taki sławny policjant zajmuje się jego sprawą. Rozwiążecie, a wicegubernator będzie mi winny małą przysługę. Co wy na to?
Klejgels pytał, ale Andrzej wiedział, że odpowiedź może być tylko jedna: „Tak jest wasze wysokorodije”. Pozostawało pytanie, czy stary chce go wrobić w beznadziejne i bezsensowne śledztwo, czy po prostu tylko jemu ufa. I chce przy tym ogniu upiec jakąś swoją pieczeń.
– Tak jest wasze wysokorodije. Kiedy mam jechać do Siedlec?
– A właśnie nie. Na łowy udacie się do Płocka.
Kapitan uniósł brwi w zdziwieniu.
– Dwa dni temu w Płocku włamano się do domu Sierowa, tamtejszego sekretarza gubernialnego. Martwy kot został na oknie. W siedleckim, po jednej takiej kradzieży, nastąpiło kilkanaście podobnych. Tu spodziewam się tego samego. Dlatego wezwałem was rano, bo o dziewiątej odpływa parowiec pocztowy do Płocka, a to najszybszy sposób by dostać się na miejsce. Podpułkownik Czeburdanidze przygotował was akta sprawy.
– Tak jest wasze wysokorodije, pozwólcie odejść.
– Jedźcie. I ni pucha, ni piera3 kapitanie – w głosie Klejgelsa zabrzmiał niespodziewany ton sympatii.

na Wiśle, 10:15
Chlupot wody, sapanie maszyny, powoli przesuwające się wiślane łachy i kępy, wprowadziły Andrzeja w nastrój medytacyjny. Na brzegach snuły się siwe dymy znad kartoflisk, krowy pasły się, skubiąc ostatnią jesienną trawę. Mimo październikowego chłodu kapitan wolał siedzieć na pokładzie przeglądając raporty policyjne. Miał czas. Statek parowy pokonuje ze 20 wiorst na godzinę. Z przystankami w Georgijewsku4 i Wyszogrodzie dopłynie na miejsce w jakieś pięć godzin. Można przestudiować raporty policyjne i wyrobić sobie pogląd na tę dziwaczną sprawę.
Tak. „Trzydzieści rubli złotem, dwadzieścia pięć w banknocie, sześć rubli srebrem, trzydzieści trzy kopiejki”. „Srebrna brosza w kształcie pawia, czterdzieści rubli złotem, trzy czerwońce5 i dwa ruble srebrem”. Łupy złodzieja może i nie były imponujące i wyglądały na to, co zwykle bogatsi trzymają w podręcznych skrytkach, sekretarzykach. Domownicy wszędzie spali, nic nie słyszeli. Niekiedy otwarte okno, zawsze brak śladów włamania. Kilka razy podejrzewano służące, ale nawet dokładna rewizja nic nie wykazała. Można pomyśleć perfekcyjne kradzieże, w sumie w półtora miesiąca, złodziej zgarnął prawie tysiąc rubli złotem i drugie tyle w banknotach. Biżuteria drobna, wyłączając złotą bransoletę z rubinami zagarniętą w gabinecie Zauszkiewicza. Cacko za dobre osiemset rubli. No tam i duży łup – pięćset rubli złotem, świeżutki rulon nowiutkich monet, prosto z banku.
Tylko te koty. „Czarny kot domowników, Mruczek, leżał na biurku z pętlą na szyi.” „Biało-czarny kot powieszony na sekretarzyku.” „Martwy kot na podłodze, nieznany domownikom” i tak dalej. Oczywiście żadnych wniosków. Tylko jeden stójkowy spod Kałuszyna, dopisał po polsku: „waryjat jakiś musi”.
Kradzież z Płocka niczym szczególnym się nie wyróżniała. Zresztą, o niej więcej dowie się wkrótce. Czas rozpocząć polowanie – najpierw rozpoznanie terenu.

Płock, 14:00
Zabrzmiał róg pocztowy. Z daleka, nad drewnianymi domkami Rybaków, wzniosła się imponująca skarpa płocka, zwieńczona katedrą Tumską i budynkami byłych klasztorów. Zegar na byłej wieży zamkowej wskazywał drugą.
Statek pocztowy zacumował przy świeżo brukowanych bulwarach. Nie miał ochoty jechać dorożką, nawet jeśli przy przystani czekały nowe wozy na gumach. Skinął ręką na tragarza, który z zapałem chwycił jego walizkę. Dziesięć lat temu niemałym nakładem wybudowano piękne, kamienne, schody, więc nie musiał brodzić w błocie by dostać się do miasta. Wspiął się do Mostowej, i postanowił przejść się przez park Ewangelicki. Potem skręcił w prawo do Rynku Kanonicznego, zaś obok sądu w stronę Starego Rynku. Zdążał do Ratusza, gdzie miał przygotowany pokój gościnny. Wolał to, niż zatrzymywać się w Pałacu Gubernialnym.
Apartament był urządzony gustownie, właściwie miał ochotę się zdrzemnąć, ale czas naglił, miał zobaczyć się z policmajstrem. Chwilę jeszcze postał przed nową fontanną, pewnie niedługo zamkną ją na zimę i ruszył w kierunku Odwachu. Odsalutował odźwiernemu i podszedł do ubranego w mundur jak spod igły policjanta, stojącego przed drzwiami z mosiężną tablicą „Syskij Diepartament Policji6”.
– Asesor kolegialny Zaleski z Warszawy do policmajstra sekretarza Krypina.
Policjant otworzył ciężkie drzwi. Czekano na niego, pewnie z przystani uprzedzono o przyjeździe.
Próby służbistego wyprężenia się policmajstra niweczyła jego brzuchata sylwetka, chyba ze dwa arszyny7 w pasie. Czerwona pajęczyna na nalanych policzkach była ewidentnie produktem nie siarczystych mrozów, ale pociągu do gorzałki, którą wionął ciężki oddech sekretarza gubernialnego.
– Niepotrzebnie fatygowali wasze wysokobłagarodije8, prościuteńka sprawa – zaczął Krypin z mocnym białoruskim akcentem – sami dalibyśmy radę, ale proszę się rozgościć, czym chata bogata.
Klasnął napuchłymi łapami i do pokoju wkroczyło dwóch policjantów – jeden niosący ogromną srebrną tacę zastawioną po brzegi smakołykami, a drugi, na lśniących talerzach oszronioną karafkę i dwa rżnięte kieliszki.
Andrzej rzucił okiem na poczęstunek i poczuł jak ślina napływa mu do ust. Cienkie płaty solonej słoniny, pęta suchej kiełbasy, wonne plastry kindziuka, solone grzyby, kwaszone ogórki i dzikie jabłka potwierdzały białoruskie pochodzenie Krypina. Ale na produktach podlaskiej ziemi się nie kończyło. Wędzone minogi, gdańskie śledzie,grube pajdy miejscowego chleba, żydowska chała, a po chwili poczuł rozkoszny zapach – na wielkim talerzu wjechały świeżo smażone rydze. Mógł oczywiście oburzyć się na takie proste przekupstwo, ale nie było potrzeby zrażać sobie miejscowej policji. Ich pomoc może być niezbędna. Zresztą po podróży statkiem zdążył porządnie zgłodnieć, a poszukiwanie dobrej restauracji mu się nie uśmiechało.
– Jeśli wasze wysokobłagarodije będzie łaskaw, to wszystko z rodzinnych stron, spod Nowogródka, a sieja – wskazał na piękne kawały białej ryby – z samego Narocza.
– Dziękuję wam panie sekretarzu. Wasze zdrowie – wzniósł kieliszek, trącił się z Krypinem, wychylił i omal nie zatchnął się. Nie przyzwyczaił się do krzepkości chrienowuchy9.
– Domowa wasze wysokobłagarodije, wszelkie choroby trzyma z daleka.
Z tych słów i dalszego zachowania sekretarza można by wnioskować, że Krypin musi być okazem zdrowia. Jedli z zapałem i pomiędzy kęsami nie przerywali rozmowy.
– Prosta sprawa?
– Na pewno lipkarz10 na gościnnych występach. Sprawdzamy wszystkich przyjezdnych, mamy pierwsze tropy.
– Dobrze, kontynuujcie, a ja się po prostu rozejrzę. Co z tym martwym kotem?
– To nowy kot żony sekretarza Sierowa, pewnie napatoczył się w złym momencie.
Łup u Sierowa był pokaźny, sekretarz właśnie odebrał z banku dwa rulony po pięćset rubli złotem i następnego dnia rano miał je rozdać na nagrody dla urzędników sądowych i skarbowych z okazji rocznicy wstąpienia na tron Mikołaja II. Ludzie tak lubią. Zawsze dwie-trzy złote monety sprawiają więcej radości niż biały papierek11.
Rozmowa trwała ponad godzinę, a na odchodnym policmajster rzucił.
– Dziś o siódmej, wasze wysokobłagarodije, organizujemy bal maskowy z okazji rocznicy wstąpienia na tron i ślubu Najjaśniejszego Pana. Byłoby dla nas zaszczytem, gdyby wasze wysokobłagarodije przyłączył się do tych skromnych obchodów.
– No cóż, w nocy raczej nie rozwikłamy zagadki, więc z przyjemnością. – Zawsze to rozrywka w gubernialnym miasteczku, może jakiś trop podchwyci.
Wychodził z mile napełnionym żołądkiem, lecz o sprawie wiedząc niewiele więcej niż przed przyjazdem. Już miał otworzyć drzwi i wyjść w jesienny mrok, gdy drogę zastąpił mu chłopak w juchtowej kurcie posłańca i w czapce z regulaminowym numerem.
– List do waszej wielmożności.
Z zainteresowaniem obejrzał brązową kopertę z ciężką lakową pieczęcią z wężem eskulapa. Zanim zdecydował się wypytać chłopaka, posłaniec zniknął. Niewiele myśląc wyjął z koperty białą kartę z lekkim chemicznym zapachem i powoli czytał ów list, pisany nie wiedzieć czemu gotykiem, po polsku.

„Jego Wysokobłagarodije, Asesor Kolegialny Policji Śledczej, Andrzej Stanisławowicz Zaleski
Wasze Wysokobłagarodije! Pozwalam sobie niepokoić Waszą Wielmożność, albowiem do mych uszu doszło, że sam kapitan Andrzej Zaleski raczył zająć się sprawą kradzieży u radcy Sierowa. W związku z tą sprawą natknąłem się przypadkiem na dziwny wątek, Rzecz, której przedstawić na piśmie nie ośmielam się, gdyż jej dać wiary nie sposób. Uniżenie proszę Waszą Wielmożność o odwiedzenie mojej apteki Pod Złotym Lwem, na Kanonicznej, gdzie będę mógł dokazać niezwykłych okoliczności związanych z tym przestępstwem.
Pozostając sługą Waszej Wielmożności,
Lew Bronsztajn, farmaceuta dyplomowany
Doktor nauk medycznych Cesarskiego Uniwersytetu w Berlinie”

Zamaszysty podpis, sucha pieczęć z eskulapem i gwiazdami. No tak, kształcenie w Berlinie wyjaśniało gotyk, treść była nieco dziwna, ale w takiej sytuacji należało zbadać każdy trop, szczególnie, że poza rozejrzeniem się u Sierowa, innego pomysłu na śledztwo nie miał.
Zapiął płaszcz i skinął na stojącego przy wyjściu stójkowego.
– Słuchajcie, jak trafić do apteki Pod Złotym Lwem?
– To wasze wysokobłagarodije będzie w żydowskiej dzielnicy, na Jerozolimskiej. Tylko ciemno już, po co tam łazić?Jak wasze wysokobłagarodije leków potrzebuje to i przy Nowym Więzieniu i przy koszarach nasi wojskowi medycy świetne apteki prowadzą. Niech wasze wysokobłagarodije słowo powie, to sam na jednej nodze skoczę.
– Skakać wy możecie, a ja Pod Lwa pójdę.
Policjant wzruszył ramionami, ale tylko zasalutował, kwestionować woli szarży się nie ośmielił.

Płock, 17:00
Andrzej szedł powoli, czuł się jak myśliwy w nieznanym mu lesie. Przy oświetlonych jasnymi lampami gazowymi ulicach Warszawy, Płock ze swoimi lampami olejowymi wydawał się mroczny, w gruncie rzeczy to jasny księżyc lepiej rozświetlał październikowy wieczór. Przeciął ruchliwą Szeroką. Po gubernialnych pałacach i olbrzymim gmachu katedry, jednopiętrowe domki dawnego Ghetta Żydowskiego sprawiały wrażenie maleńkich, nieledwie przeniesionych z innej bajki. Tym niemniej aptekę widać było z daleka, nowoczesne, wysokie okna, bijące ze środka jasne światło lamp karbidowych, lśniące mosiądzem poręcze i drzwi. Takiej witryny i w Petersburgu by się nie powstydzono.
Ledwo otworzył drzwi, na widok służbowego munduru,przelewający jakiś gęsty syrop chłopak za kontuarem odwrócił się i krzyknął gdzieś w głąb, za apteczne regały.
– Panie doktorze, jego wysokobłagarodije przyszedł!
Z zaplecza rozległo się dzwonienie szkła, szuranie i po chwili wydreptał stamtąd mężczyzna w białym kitlu. No lwem, to on w żadnym calu nie był. Mały, chudy, całkiem łysy, poorany zmarszczkami, o zupełnie nieżydowskich rysach. Tylko wypukłe niebieskie oczy patrzyły czujnie młodzieńczo spod złotych binokli. Doktor zatarł ręce i kłaniając się w pas wskazał na zaplecze.
– Och, jak jestem rad, że wasze wysokobłagarodije raczył mnie odwiedzić. Proszę, proszę do mojego laboratorium, tam porozmawiać można. – Akcent miał mocno żydowski, twardy.
Zaaferowany prowadził kapitana nie przestając gadać.
– Co za zaszczyt, móc spotkać słynnego śledczego policji, samego asesora Andrzeja Zaleskiego. O śledztwach waszej wielmożności to legendy, jak o owym brytyjskim Sherlocku, krążą.
– I pewnie są legendami, czyli historiami wyssanymi z palca – zaśmiał się Andrzej. – Ale cóż to za niezwykła okoliczność, o której pan doktor do mnie pisał?
Bronsztajn rozejrzał się czujnie po czym starannie zamknął drzwi laboratorium i przekręcił klucz w drzwiach. Podszedł do ciężkiej stojącej w kącie szafy i nachylił się po coś. Nie przestawał mówić.
– Widzicie wasze wysokobłagarodije, człek na prowincji żyjąc, rozrywek niewiele ma i w wolnych chwilach taksodermią12 i preparatami się param. A im okaz dziwniejszy, tym chętniej go w swej kolekcji widzę. Więc usłyszawszy o kradzieży u radcy Sierowa i martwym kocie wsunąłem w dłoń śledczego dwa niebieskie papierki 13 by ciało kota trafiło do mego laboratorium. Niecodziennie kot staje się ofiarą przestępstwa.I niech wasza wielmożność patrzy, na co trafiłem – obrócił się odsłaniając gestem magika słój nakryty białą płachtą.
Andrzej patrzył nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
To coś w słoju, coś, co kryło się pod kocim futerkiem, na pewno kotem nie było. Nie przypominało w ogóle nic mu znanego, nie wiadomo nawet, czy to zwierzę, czy roślina. Ciemnofioletowe sploty, szare grube rury zamiast żył, a na wysokości szyi zmiażdżone uduszeniem dwa wielkie jajowate, błękitne zbiorniki, ogromne żółte placki zamiast oczu.
– Cóż to jest do cholery?
– Tego nie wiem, ale nic na naszym świecie znanego.Widzicie panie kapitanie, – doktor przeszedł do bardziej poufałego tonu – to niebieskie, to moim zdaniem narządy oddychania, więc dlatego kot użyczający istocie swego ciała był uduszony, by zbiorniki owe zmiażdżyć i lokatora zabić. Dlategom też uznał, że musicie to zobaczyć.
– No tak, sprawa nabiera innego charakteru.Telegram do akademii nauk do Petersburga wyślę. Wy doktorze, pilnujcie tego okazu jak oka w głowie.
Doktor nie rozumiał czym jest to coś, co kryło się w kocim futrze. Wiedział jednak równie dobrze jak Andrzej, że znalezisko to jest niezwykłe, lecz wymaga ukrycia, dyskrecji. Niespodziewanie, takie trochę nietypowe śledztwo, stało się łowami na nieznane istoty. Czymś, co przed pospólstwem, a może i przed zwierzchnością, ukryć przyjdzie.

Płock, 19:45
Andrzej zmierzał do pałacu gubernatorskiego, zatelegrafować do Klejgelsa, a od goniących jedna za drugą myśli,aż kręciło mu się w głowie.
Na co polował? Czy w tych przestępstwach chodziło o kradzieże?Czy to nieznany mu myśliwy ścigał te niezwykłe koty? Czym są owe istoty i kto potrafił bez śladu wniknąć do domów pełnych śpiących lokatorów? Dlaczego akurat w tych miejscach? I czy on sam, z polującego, nie stanie się łowną zwierzyną?
Instynkt policyjny krzyczał my do ucha – NIEBEZPIECZEŃSTWO!
Uderzył go w oczy blask lejący się z okien pałacu, uszy wypełnił gwar wysypujących się z powozów elegantów, rżenie koni. Zupełnie zapomniał o balu maskowym. Jeszcze mu tego brakowało. Ale od prowincjonalnych obowiązków towarzyskich się nie wymiga.
Gości witała generałowa Ludwika Dąbrowska, znana w całej guberni filantropka. To przynajmniej zapewniało muzykę na świetnym poziomie.
– Witam panie kapitanie – powiedziała podając mu do ucałowania dłoń, na której wiek zaznaczył już swoje piętno. – Widzę, że nie przygotował się pan na nasz bal maskowy, ale my gotowi jesteśmy na takich zapominalskich gości.
Wskazała na stół z maskami. Andrzej niewiele myśląc sięgnął po zrobiony z papier-mache rudy lisi pysk. Zamienił z generałową kilka zdań, przedstawiono go miejscowej elicie, dużym łukiem ominął Krypina i wmieszał się w tłum. Chyba udało mu się spóźnić na nudne wiernopoddańcze mowy. Orkiestra ustawiona pod ogromnym obrazem najjaśniejszego pana Mikołaja II z cesarzową Aleksandrą Fiodorowną Heską, czarno-białym, wyraźnie wzorowanym na państwowych litografiach, zaczynała właśnie grać do tańca.
Rozglądał się, gdy nagle poczuł świdrujące go oczy. W lewym kącie sali balowej stała ona. Wysoka, gibka, w dziwnej sukni stylizowanej na kocie futro i w kociej masce pokrywającej idealnie twarz. Rude włosy zwinięte były w kształt przypominający kocie uszy. Podszedł do niej jak zahipnotyzowany.
– Pani pozwoli – wychrypiał, miał wrażenie, że brakuje mu powietrza, czuł, że musi dotknąć tego smukłego ciała, bo inaczej oszaleje.
– Ależ oczywiście, kapitanie – zamruczała. Był skłonny przysiąc, że nie były to słowa, ale kocie mruczenie. Wyciągnęła do niego dłoń, w rękawiczkach pokrytych jedwabistym futrem. Miał wrażenie, że to ona chwyta go w swoje dłonie i porywa do walca.
Jeszcze nigdy nie czuł się tak w tańcu. Wirowali blisko siebie, nieco szybciej niż inni. Ciało jego partnerki poruszało się płynnie, miękko, ale i sprężyście. Narastało w nim podniecenie – jej ciepłem, zapachem, miękkim dotykiem futra, w które była przebrana. Tańczyli tak bez końca.
– Muszę wyjść przypudrować nosek – mruknęła mu do ucha partnerka.
Został sam. Czekał. Inne kobiety go nie interesowały, z urzędnikami gadać nie miał ochoty. Czekał kwadrans, potem kolejny i kolejny. Wypił kieliszek szampana, powoli zaczął się rozglądać po sali rozświetlonej kandelabrami odbijającymi się w ogromnych kryształowych lustrach. Nagle u szczytu schodów usłyszał tumult i wrzaski.
– Łapać złodzieja! Ukradziono, wszystko! – krzyk pełen rozpaczy.
Zrzucił maskę i wbiegł na górę. Stanął przed roztrzęsionym urzędnikiem gubernialnym.
– Co zginęło? – zapytał rzeczowo.
– Sześć rulonów rubli złotem. Cały fundusz na nagrody! Wszystko skradzione.
Coś go tknęło. Obrócił się na pięcie. Nie wiedział, co nim powodowało. Odepchnął gapiów i zbiegł na dół. Kopnął boczne drzwi i znalazł się w ciemnościach. Prowadził go jakiś prąd, instynkt łowcy, jak niewidzialna nić. Biegł Warszawską, obok wieży wodociągowej skręcił, przeskoczył przez płot ogrodu Blumberga, po czym ujrzał wysoki dom, dwupiętrowy, ukryty w środku sadu. Drzwi od tyłu, wbiegł na górę, buty dudniły na schodach. Pierwsze drzwi w korytarzu. Ciężko sapiąc pchnął je mocno, wyciągając ukryty rewolwer. Zobaczył ją. Stała przy dziwnym urządzeniu, w którym bulgotało płynne złoto, a przez rurę unosił się błękitny dym.
– Czułam, że przyjdziecie kapitanie, łączy nas niezwykle silna energia pri. Nie pomyślałam, że mogę coś takiego spotkać u Ziemianina. Zupełnie jakbyście byli z A52.
– Skąd?–wydyszał, ciągle zziajany po biegu.
– Z mojej planety oczywiście. A52, trochę jak wasza Ziemia. Daleko stąd.Wy to miejsce nazywacie gwiazdozbiorem Wegi. Odłóżcie ten rewolwer. I tak wasze kule na mnie nie zadziałają. Zaraz wam wszystko wyjaśnię. – Zauważyła jak wpatruje się w jej ciało – Nie, to nie jest moje przebranie, kapitanie. Mam na imię Tiia i tu na Ziemi tak wyglądamy. Trochę jak wy,a trochę jak wasze koty.
– Koty. No właśnie pani Tiio, czemu zabijała pani koty?
– Jakie koty? To nie były żadne koty. Przecież to są skryfy. Podobne do waszych psów gończych. Ten zdrajca Sip wytrenował je, by pilnowały paliwa. Musiałam się ich pozbyć, bo potrafią być niebezpieczne. Proszę się nie martwić, wszystkie wyeliminowałam.
– Tiio, o czym pani mówi?
– Zaraz wyjaśnię. Przecież pan kapitanie, nic nie wie. Sip, współpodróżnik, który przyleciał ze mną z A52, okazał się zdrajcą. Spiskowcem, wraz z wieloma innymi hierarchami. Wykryłam to. On zaś zniszczył nasz pojazd, bym nie mogła wrócić i ujawnić wspólników jego zdrady. Zanim go zlikwidowałam, paliwo do awaryjnego przekaźnika wrzucił do stopionego złota w mennicy Banku Rosji. Skryfy pilnowały tego, co z niego wybito. Dlatego musiałam odłowić skryfy i zebrać dość tych nowych monet, by móc odwirować paliwo z powrotem. – Odłączyła od aparatu szklaną tubę z odrobiną szarej substancji. – Właśnie jest w sam raz.
– A czemu kradła pani też pieniądze?
– Przecież gdybym ich nie ruszyła, to rozpoczęlibyście śledztwo już po drugiej kradzieży. Żaden złodziej nie zostawiłby pieniędzy. Dlatego też zabrałam i biżuterię. Wszystko jest w pokoju obok. Zresztą potrzebowałam środków na aparaturę i musiałam za coś żyć. – Pokazała miskę z czarnym kawiorem. – Tylko to nadaje się u was do jedzenia. Teraz mogę wracać na A52, do domu. Moje informacje pozwolą zlikwidować spisek. Szkoda kapitanie, że to nasze spotkanie potrwa tylko chwilę, pańska energia pri świetnie harmonizuje się z moją.
Przesunęła kilka dźwigni i aparat zatrzymał się. Ciężka bryła zestalonego złota wypadła na stół.
– Zabierze pan złoto i odda właścicielom, resztkę pieniędzy też. – Jej kocia twarz zmarszczyła się lekko, oczy rozbłysły, podeszła i dotknęła go swoją ciepłą, futrzastą ręką.
Czuł jej miękkość jej sierści i lekkie mrowienie przebiegło przez jego dłoń, rękę, barki, gdzieś wzdłuż kręgosłupa, aż do lędźwi. Wypełniało go uczucie niezaznanej dotąd przyjemności.
Nagle uszy zaatakował dźwięk dzwonów strażackich i ujrzał w oknie niebieskawe światło płomieni unoszących się gdzieś nad Kanoniczą.
– Co to? Co się dzieje?
– Pożar Pod Złotym Lwem. Przykro mi, że musiałam doktorowi spalić laboratorium apteczne. Sami rozumiecie, że ciało skryfa nie może zostać w waszych rękach. Jako ludzie nie jesteście na to gotowi. Taki punktowy pożar. Na szczęście ogień ugaszony, a doktor znajdzie w kieszeni swego surduta zwitek banknotów. Ten tysiąc rubli, mam nadzieję, zrekompensuje mu straty. – Podrapała się za uchem kocim gestem. – Teraz wy kapitanie, musicie zakończyć sprawę. W sąsiednim pokoju znajdziecie uprzednio przetopione złoto, biżuterię i ciało Kraszewskiego z nożem w ręku. Wystrzelicie. Przybiegnie stróż. Wszyscy pomyślą, że zabiliście bandytę przy próbie oporu, odzyskacie łupy.
– Kraszewskiego? – wypalił zdumiony Zaleski – Tego szlachcica, ponoć potomka biskupa, a w samej rzeczy warszawskiego sutenera z Franciszkańskiej? Oskarżanego o handel małymi dziewczynkami?
– Jego właśnie. Chyba wam go nie żal?
– No nie, bez tego ścierwa, nasz świat będzie nieco piękniejszy.
– Zgadzam się z panem kapitanie. To niestety koniec naszego spotkania.Żegnajcie. Pamiętajcie o mnie.– Zdjęła z szyi błękitny medalion i włożyła go w dłoń Andrzejowi. – Zostawię wam go na pamiątkę, byście wiedzieli,że gdzieś na niebie jest Tiia. Ja muszę wsiadać do mojego rezerwowego przekaźnika.
Podeszła do szarej rury stojącej w rogu pokoju, pomiędzy górą starych szmat i rozpadającą się szafą.
Andrzej spojrzał na swoją dłoń. W środku ciepłego kryształu medalionu jaśniała gwiezdna mapa, a planeta w gwiazdozbiorze Wegi błyszczała czerwonym światłem. Niespodziewanie podbiegła do niego i potarła go czule swym kocim nosem. Owionął go jej zwierzęcy, słodki, zapach.
Złapał ją, ale wyrwała rękę z jego dłoni, chwyciła za rurę przekaźnika, wtłoczyła w nią szklaną tubę. Znikąd pojawiła się świetlista kula, wchłonęła w siebie Tiię. Sam przekaźnik zaczął pulsować białym iskrami, po czym zamienił się w słup światła, zawirował i jasny promień wyleciał wprost przez okno. Pomknął gdzieś tam daleko, w nieznany mu kosmos.

Płock, 23:50
Kapitan Zaleski stał w pokoju obok z dymiącym rewolwerem w garści. Pod ciałem Kraszewskiego zastygała krew z rany zadanej bandycie przez Tiię. Na stole leżały bryły stopionego złota, obok bransoleta kochanki Zauszkiewicza, srebrna brosza i kilka banknotów. Słyszał na schodach tupanie nóg stójkowego i stróża biegnących do wystrzału. Dla zwierzchności sprawa rozwiązana, jeśli nawet jakieś szczegóły się nie będą zgadzały, nikt nie będzie w wnikał. Zauszkiewicz za odzyskanie biżuterii wdzięczny będzie Klejgelsowi. Klejgels udzieli mu formalnej pochwały. A on? Znowu został bohaterem, choć to nie jego łowy były i on żadnej zwierzyny w Płocku nie złapał.
Wsunął rękę do kieszeni i zacisnął dłoń na małym błękitnym krążku, z którego biło dziwne, lekko szczypiące, ciepło.

 

Przypisy

1 – Klejgels, oberpolicmajster Warszawy, postać autentyczna

2 – tytuł przysługujący randze Radcy Państwowego (ros. Statskij Sowietnik), ranga wyższa od pułkownika a niższa od generała

3 – polski od odpowiednik “połamania nóg”, dosłownie “bez puchu i piór”

4 – rosyjska nazwa Modlina

5- pot. dziesięć rubli

6 – ros. departament śledczy policji

7 – arszyn – rosyjska miara długości, ok 70 cm, czyli dwa arszyny to prawie 140cm

8 – tytuł przysługujący oficerom od stopnia kapitana i urzędnikom od rangi asesora kolegialnego

9 – ros. wódka, nalewka spirytusowa na korzeniu chrzanu

10 – złodziej kradnący “na lipko” czyli włamujący się przez okno na wyższej kondygnacji

11 – potoczna nazwa banknotu 25 rublowego

12 – taksodermia – wypychanie zwierząt