Georgijewski Kriest
Warszawa, 24 października 1889
Następnego dnia w południe Andrzej stał wyprężony przed generałem majorem Dowłatowem. Ten spojrzał jednym okiem na raport, a potem uważnie wpatrywał się w porucznika.
Brązowe oczy generała wydawały się zamglone i łagodne, lecz wzrok staruszka był czujny, przenikliwy. W ogóle nie przypominał twardego wojskowego. Okrąglutką głowę, łysą jak kolano, okalały siwe, kędzierzawe bokobrody, przydając jej komicznego charakteru. Wbrew stylowi generalicji nie nosił wąsów ani brody. Usta miał miękkie, błyszczące jak u smakosza. Gdy mówił, twarz marszczyła mu się jak pyszczek małego pieska.
– To wy napisaliście ten raport?
– Tak jest, wasze priewoschoditielstwo [1].
– Hm, ciekawe. A gdzie wasz Georgijewski kriest [2]?
Faktycznie, Andrzej nie miał zwyczaju zakładać wstążki orderowej. Uważał, że nie ma się co chwalić dawnymi czynami.
– Bo to, wasze priewoschoditielstwo, właściwie za nic.
– Za nic? Jerzego za nic się nie dostaje. Opowiadajcie, tylko ze szczegółami.
Tego się Andrzej nie spodziewał, że generał zamiast rozmawiać o morderstwach i możliwym śledztwie, będzie chciał słuchać jakichś starych historii.
Porucznik wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać:
– To było osiem lat temu, w górach Armenii. Byłem młodym praporszczykiem [3] i dowódcą patrolu. Teren przygraniczny, niespokojny. Walk żadnych nie było, choć Azerowie i Ormianie zawsze są gotowi skoczyć sobie do gardeł. No i normalni bandyci, rabusie owiec, czasem przemytnicy.
– Opium?
– Głównie opium. – Andrzej przypomniał sobie, że generał długo stacjonował w Azji Środkowej i dobrze znał tamtejsze stosunki. – Złoto, kobiety, broń, co tam właśnie szło u Persów i u naszych.
– Kontynuujcie.
– Prowadziłem patrol. Pięciu ludzi i ja. Rutynowo. Dzień był spokojny, późna wiosna, śniegi zeszły, jeszcze nie za gorąco. Jeździliśmy parę godzin, cisza, nic się nie dzieje. Chłopcy chcieli zjeść i zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Ja postanowiłem rozejrzeć się po okolicy. Wdrapałem się na skały i wyciągnąłem lornetkę. Skierowałem wzrok w stronę granicy. Cisza, nikogo. Obróciłem się w naszą stronę, kamień obsunął mi się pod butem i upadłem. Upadek uratował mi życie. Dokładnie w tym samym momencie rozległ się huk karabinu, kula świsnęła tam, gdzie mgnienie oka wcześniej była moja głowa. Padłem na ziemię i udawałem trupa.
Czekałem. Po piętnastu – dwudziestu minutach pojawiło się dwóch Azerów. To, że żyję, zdziwiło ich. Śmiertelnie. Udało mi się załatwić ich bez hałasu. Widziałem z góry, jak z tuzin basmaczy prowadzi piątkę moich żołnierzy związanych jak cielęta. Ruszyłem ich śladem. Te dwa trupy wrzuciłem na jednego ich konia, starą chabetę, sam dosiadłem drugiego. Jechałem wzdłuż przepaści. Niewiele myśląc, zrzuciłem tamtych dwóch, a starej chabecie poderżnąłem gardło i też pchnąłem w dół. Z góry wyglądało, jakby sami spadli, jeśli tylko nikt by się im z bliska nie przyglądał.
Pozostali bandyci obozowali w dolince, pamiętałem ją z mapy. Trochę rozeznaję się w turecczyźnie, podsłuchałem, o czym gadają. Banda przemytników. Postanowili, zgodnie ze swoim muzułmańskim zwyczajem, ściąć niewiernych, czyli moich żołnierzy, na chwałę Allacha. O wschodzie słońca, po modlitwie. Powoli zapadała noc, a ja nie miałem żadnej szansy sprowadzić na czas pomocy. Nawet jeśli trafiłbym w ciemności do obozu, nie dotarlibyśmy z powrotem przed świtem, nasi żołnierze nie przywykli do nocnych marszów.
Musiałem działać. Tylko jak? Ich tuzin, ja sam. Miałem co prawda dwa rewolwery, jeden nieregulaminowo, lubię dobrą broń. Z tych, co ich ubiłem, jeden miał piękny belgijski karabin automatyczny. Cacko warte małą fortunę. Drugiemu zabrałem starą myśliwską dubeltówkę.
Generał siedział zasłuchany, widać było, że opowiadanie obudziło w nim jego własne wojenne wspomnienia.
Andrzej kontynuował:
– Ale nawet z takim arsenałem w bezpośredniej walce byłem bez szans. Jedyna nadzieja to rozproszyć bandytów, niech zwieją, myśląc, że zaatakował ich nasz cały oddział. Dolinka była długa i to sprawiło, że wpadłem na pewien pomysł. Jeśliby wypalić od północnej strony z obu strzelb jednocześnie, kilka razy, a samemu zbiec, strzelając z rewolwerów, mogliby w panice skoczyć na koń i uciec. Jedyny plan. Zacząłem się przygotowywać.
Czekałem i w tym czasie z nabojów dubeltówki zrobiłem kilka petard. Podpalone jednym lontem dadzą złudzenie, że strzela kilka karabinów.
Wolno zapadał zmrok i wtedy z dolinki czterech bandytów ruszyło na poszukiwanie brakujących towarzyszy. Pozostali czujnie obserwowali okolicę. Ja leżałem bez ruchu, nie używałem lornetki, by przypadkowy błysk w szkle nie zaalarmował przemytników. Urwisko było półtorej wiorsty stamtąd, więc gdy wrócili, było już prawie zupełnie ciemno. Echo odbijało krzyki grupy poszukiwawczej. Bandyci zobaczyli z góry ciała i wypadek wydał im się prawdopodobny, szczególnie że obok konia leżał mój mundur i zmiażdżona czapka. Dobry początek.
Zapadła noc. Było zimno, jak to w górach. Ręce mi grabiały, gdy mocowałem po lewej stronie doliny instalację ogniową. Petardy z nabojów, stara dwururka i mój jednostrzałowiec miały wypalić prawie naraz po pociągnięciu za sznurek. Po prawej stronie umocowałem wielostrzałową belgijkę. Tu pociągnięcie spustu kilka razy wymagało małego przełożenia. Byleby zadziałało.
Usypałem też spory kopiec kamieni, który po kopnięciu sprawi hałas, jakby biegło kilka osób. Niepotrzebnie się obawiałem, że przemytnicy mnie usłyszą. Porządnego wartownika postawili przy koniach, ale od mojej strony tylko jakiegoś łachmytę. Nie spodziewali się niczego. Palili fajki, pewnie z haszyszem, i po turecku wymyślali moim towarzyszom. Nie kryli swoich planów. „Jutro wasze świńskie łby zetniemy na chwałę Allacha” – to były najłagodniejsze obietnice.
Na dwie godziny przed świtem zlikwidowałem wartownika od swojej strony. Spał, obok stara pistonówka. Tej pukawki już użyć nie mogłem.
Teraz byleby nie zasnąć. Zimno było przejmujące, bałem się, że zesztywnieję i nie dam rady biec. Rozciągałem się, napinałem mięśnie, by się rozgrzać. Najważniejszy był odpowiedni moment. Gdy tylko niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć, bandyci poderwali się z ziemi i rozłożyli swoje dywaniki modlitewne.
„Allachu Akbar” zabrzmiało z charakterystycznym zaśpiewem. I wtedy uderzyłem. Strzały z trzech stron, spadające kamienie i mój wrzask „Job waszu mać” – wszystko to sprawiło, że poderwali się w panice. Potracili głowy. Gdy wypaliłem z obu rewolwerów, myśleli już tylko o ucieczce. Strzelałem za nimi, trafiłem jednego wiejącego w plecy, drugiego w nogę, wciągnęli go na konia. Galop, wściekłe okrzyki. Przemytnicy zniknęli gdzieś na górskiej drodze.
Szybko rozciąłem więzy moich żołnierzy, zebraliśmy broń, bo napastnicy mogli przecież wrócić. Teraz uzbrojeni, byliśmy gotowi. Bandyci nie wrócili. My zaś dotarliśmy bezpiecznie do obozu. Tam już szykowali oddział poszukiwawczy, na ratunek. Akurat by przybyli na zebranie trupów.
Potem się okazało, że przemytników zostało tylko dziewięciu, ten, co go trafiłem, albo sam spadł w przepaść, albo kamraci go dobili, żeby nie wsypał.
– To czekajcie, dwóch od razu – generał zaczął liczyć, zginając po rosyjsku palce – ten, jak mówicie, wartownik łachmyta, ten, coście go trafili z rewolweru, i ten ostatni. – Pokazał zaciśniętą pięść. – Pięciu basmaczy żeście własnoręcznie ubili?
– Tak się złożyło, wasze priewoschoditielstwo.
– I dlaczego uważacie, że Griegorijewski kriest wam się za to nie należy? Swoich odbiliście, pięciu bandytów mniej, widno pticu po poliotu [4]. Gieroj.
– Przecież gdybym wystawił wartę, to nie wpadlibyśmy im w łapy. Wtedy całe to moje bohaterstwo nie byłoby potrzebne. Tak byłoby lepiej. Jeden z moich żołnierzy ciężko to odchorował, sznury, co był nimi związany, poraniły mu nadgarstki, krzyczał w nocy, na koniec musiał iść w odstawkę z niesprawną ręką. Moja wina.
– Obwinianie się, gdybanie, babskie gadanie. Czyny się liczą, poruczniku. Jerzego macie, noście go, bo to duma i chwała rosyjskiego żołnierza.
– Tak jest, wasze priewoschoditielstwo.
Zapadło milczenie.
– Czyli wtedy właśnie wstąpiliście do policji?
– Tak jest. W wojsku dostałem regulaminowy awans na podporucznika, a gdy mi wręczano Jerzego, spotkałem radcę nadwornego [5] z policji z Moskwy, wizytował Baku. Zapytał, czy nie chcę wstąpić. Jakoś po tej przygodzie w górach odeszła mi chęć do wojaczki. Pomyślałem, że mogę służyć imperium lepiej.
– I wstępując jako podporucznik, od razu mieliście sekretarza gubernialnego, trzynasty czyn przeskoczyć wam się udało.
– Tak jest, wasze priewoschoditielstwo.
– Niegłupi jesteście. – Generał wyciągnął brązową szkatułkę z papierosami i wskazał Andrzejowi krzesło. – Siadajcie i zapalcie, pogadamy o waszej sprawie.
[1] Wasze priewoschoditielstwo – tytuł przysługujący wysokim oficerom, od rangi generał majora i urzędnikom od szczebla rzeczywistego radcy państwowego.
[2] Georgijewski kriest (ros.) – Krzyż Orderu św. Jerzego, odznaczenie nadawane za zasługi wojenne, bohaterstwo. Charakterystyczna wstążka orderowa to dwa pomarańczowe pasy przedzielone czarnym.
[3] Praporszczyk (ros.) – dosł. proporcowy, najniższy stopień oficerski, czyli pochorąży.
[4] Widno… (ros.) – poznasz człowieka po czynach (dosł. rozpoznasz ptaka po jego locie).
[5] Radca nadworny – stopień służbowy w administracji, odpowiednik podpułkownika.
Leave a Reply
Want to join the discussion?Feel free to contribute!