Wtorek, 23 grudnia 1890, 15:30

Przystojny kapitan policji przed wejściem do bramy Mariańskiej numer 5 oskrobał buty z zimowej brei i schronił się przed śniegiem w elegancko wykafelkowanym przejściu jasno oświetlonym gazową lampą. Od strony podwórka pojawiła się okutana w kożuch sylwetka stróża. Stary wąsacz od razu poznał policjanta, ceremonialnie zdjął czapkę i głośno zawołał.

– Witam w domu wasza miłość.

– Witam, panie Maciejak – odpowiedział oficer i starannie odsalutował. – Roboty widzę, ma pan dziś huk.

– Oj, nawaliło śniegu wasza miłość, ale nie z taką zimą człek sobie radził. – Odparł dozorca i znacząco podniósł potężną szuflę, po czym wrócił do przerwanego sprzątania podwórza.

Kapitan już miał skręcić do klatki, gdy nagle poczuł że ktoś mu się przypatruje. Rozejrzał się – nikogo. Wyjrzał na ulicę – pusto. Wrócił do bramy i znowu to wrażenie. Czyjeś spojrzenie świdrowało go na wylot. Spojrzał w głąb podwórza. Na murze, w samym rogu, od strony ulicy Pańskiej siedział wielki kot.

Kawowo-mleczny, potężny. Futro miał zadbane, lśniące. W ogóle nie wyglądał na podwórzowego przybłędę, ale raczej na gospodarza domu. To ów kot wpatrywał się w niego fioletowawymi oczami.

– Co się mi tak przypatrujesz stary? – Zapytał policjant. – Posesji pilnujesz? Dobrze, dobrze. Mnie tu przebywać wolno, od frontu na drugim piętrze mieszkam. Chyba żeśmy się już gdzieś widzieli. – Uśmiechnął się do zwierzaka.

Kot lekko kiwnął głową, otworzył szeroko czerwoną paszczę i ziewnął, po czym z ogromnym zainteresowaniem zabrał się do zlizywania płatków śniegu z prawego boku.

Wtorek, 23 grudnia 1890, 15:32

– A więc taki jest ów słynny kapitan żandarmerii Zaleski. – Pomyślałem. – Niczego sobie jak na człowieka. Tylko czemu się dziwi? Przecież też spełniam swoje obowiązki.

Ja, kot Maurycy, obserwowałem policjanta już od miesiąca, gdy tylko objąłem podwórko przy Mariańskiej. Stary Tygrys koniecznie chciał, żebym go poznał. Choć dla nas, kotów, jakiś oficer nie jest oczywiście tak ważny jak wąsaty stróż Maciejak. Ze starym wąsaczem zresztą szybko się zaprzyjaźniłem. Tutejszy dozorca rozumiał, że koty są niezbędne by uchronić dom przed plagą szczurów lub myszy. To my wspólnie decydujemy o dobrobycie mieszkańców.

W ogóle dom robił dobre wrażenie i dlatego stary Tygrys wyraźnie niechętnie mi go przekazywał. Lecz sam był już bardzo leciwy, ledwo łapami powłóczył, futro wyłaziło mu garściami i gdyby nie myszy, które znosiła mu Łatka, dawno by zdechł z głodu. A jak wiadomo, każdy dom potrzebuje swojego kociego gospodarza, a dla mnie kolejna kamienica nie stanowiła problemu. Domy przy Mariańskiej i sąsiednie – przy Pańskiej i przy Twardej, stały się moim królestwem.

Objąłem więc Mariańską 5 wraz z jej kocim przychówkiem – Łatką i Lizą, zgrabnymi kocimi damami, Rysiem, największym ale i najbardziej niezdarnym kotem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, Małym Kotem, zwinnym jednoroczniakiem i siódemką urodzonego latem kociego drobiazgu – bratem i siostrą czarnymi jak smoła, czwórką wesołych chłopaków-burasków i niezwykłą trzykolorową łaciatką, zwaną nie wiadomo czemu Luną.

Właśnie skończyłem kolejny obchód podwórza. Szły ludzkie święta i domu pilnować trzeba. Jest czego. Na pierwszym piętrze za oknem wisiał zając, a na trzecim, u starego kawalera, dwa bażanty i pulchne kuropatwy. Wszystkie skrzynie za oknami, gdzie zimą ludzie trzymają mięso, aż pachniały od wędzonych boczków, kiełbas, szynek, a w oficynach i na poddaszach od połci słoniny. Takie zapasy ściągały wredne szczurzyska, które i po gzymsach wędrować potrafiły. Ich szare cienie usiłowały przeniknąć na podwórko w dzień i w nocy.

Odpędzać musimy również łakome wrony i sroki. Te chętnie zanurzyłyby swoje wielkie dzioby w świeżym mięsie. Ba, nawet małe sikory, funt masła, gdy niezabezpieczony, w noc wydziobać potrafią. A przecież pojawiały się i wędrowne kocury, co swojego domu nie mają i potrafiły tu przyplątać się aż gdzieś z Woli. Rabusie bez wychowania. Kot domowy pilnować wszystkiego musi, to poważna praca.

– Melduję, że wszystko w porządku. – Jak duch pojawił się przede mną biały kształt Małego Kota.

– Sprawdziłeś śmietnik i przejście na podwórko? – Upewniłem się.

Mały Kot energicznie skinął łebkiem. Spojrzałem mu prosto w oczy. Nawet nie mrugnął. Czyli sprawdził.

Musiałem uważać. Nawet nie uwierzycie, gdy opowiem wam, co mnie wczoraj spotkało.

Poniedziałek, 22 grudnia 1890, 17:40

Siedziałem u siebie na strychu. Pilnowanie suszącego się prania przed złodziejami kradnącymi suszące się na strychach pranie – czyli przed pajęczarzami – nie należy oczywiście do kocich obowiązków. Od tego są stróże i policjanci. Lecz Mariańska to mój dom rodzinny. Tutaj się urodziłem i tu, po roku nauki w szkole kocich strażników przy Gościnnym Dworze, u samego kocimistrza Bonifacego, powróciłem, aby objąć pierwsze podwórko. Dlatego przy okazji pilnowałem i strychu.

Na czym to polega?

Wyobraźcie sobie. Śpisz spokojnie, przy ciepłym kominie i nagle słyszysz delikatne kroki po ławie kominiarskiej. Klapa dachowa unosi się bez jednego skrzypnięcia. Do środka wskakuje człowiek z wielkim worem i umazaną sadzami twarzą. Już wiesz – pajęczarz. Ty zaś w pogotowiu – gotów do akcji na belce pod sufitem. Jeden skok i z bojowym okrzykiem „Mrauuu” lądujesz na głowie amatorowi kradzieży suszącej się pościeli i bielizny. Pazurami orzesz mu czoło. Ten wrzeszczy. Stróż się budzi, pędzi zasapany po schodach chwytać złodziejaszka. A ów pajęczarz zmyka bez łupu gdzie pieprz rośnie.

Lecz wczorajszy wieczór zaczął się spokojnie.

Gosposie z zakupami dawno wróciły do domu. Skończył się nieustanny podwórkowy hałas robiony przez obnośnych handlarzy. Cichły krzyki skupujących szmaty, druciarzy reklamujących się „Garnki, garnki drutuję”. Umilkł zgrzyt maszyny staruszka ostrzącego noże. W ciemnościach rozpłynęli się przeróżni ludzie oferujący świąteczne ozdoby. Okna frontowych mieszkań płonęły blaskiem gazowych lamp, państwo siadali do wieczerzy. Z sutereny, gdzieś jak spod ziemi, dobiegał jeszcze warkot maszyny krawieckiej Klimontowej.

Na podwórku panował typowy przedświąteczny pośpiech. Do mieszkań w oficynie powracali sklepikarze i rzemieślnicy. Inżynier kolejowy Kowalski dźwigał wielki snopek siana. Wszystko na jutrzejszą wigilię. Z kuchennych okien buchała para, a zapach kapusty i duszonych grzybów wypełniał podwórze.

Elegancka pani mecenasowa z pierwszego piętra wychodziła właśnie z córkami na kiermasz dobroczynny. Wrócą za dwie godziny z lokajem objuczonym pudłami i upominkami. Ale co to? Już miałem zwinąć się drzemki, gdy ujrzałem ruch w kącie podwórza. Zza komórek wysunął się kształt kota. Wszędzie poznałbym ten kształt. To był Kitek!

Kitek był niegdyś przemiłym kotem, takim co tylko głaskać i bawić się. Trwało to do czasu jak uprzedniej wiosny chłopaki przywiązali mu pęcherz z grochem do ogona. Łobuzy, zabawę sobie znaleźli.

Czy wiecie co to znaczy? Kot krzyczy rozpaczliwie, wyrywa się z rąk, zaczyna biec i wtedy groch wydaje upiorny grzechot! Myślisz, że to jakiś potwór cię goni. Im szybciej biegniesz, tym gorszy hałas. Koszmar.

Więc oczywiście nasze biedaczysko zaczął biegać jak szalony. Próbowałem go zatrzymać. W końcu nauczono mnie, jak uwalniać zwierzęta z takich pułapek, lecz on nic. Gdzie tam. Latał, wił się, miauczał, pędził przez okoliczne podwórka. Żebyście słyszeli te świdrujące wrzaski i koci płacz. Zaś złośliwe chłopaki skręcali się ze śmiechu. W końcu kotek skoczył na płot i pęcherz uwiązł między sztachetami. Szarpnął raz, drugi, trzeci, nagle zawył jak dziecko i ogonek o ostry kant ciach, na pół. Została mu tylko krótka kitka, stąd i imię. Po tej kitce i brązowych uszach poznać go było łatwo.

Po tym strasznym przeżyciu Kitek zdziczał, podejść do niego nie można, zadaje się z podejrzanymi typami. Wyniósł się aż za ulicę Leszno. Od tego czasu nie bywał na naszym podwórku i dlatego, widząc jak się skrada, czujnie otworzyłem oczy.

Kitek ostrożnie rozglądał się dookoła, po czym wskoczył na murek i przyczaił się w kącie. Coś się szykowało.

Wtem z ulicy zabrzmiały dźwięki bębenka i harmonijki. Wysoki dziewczęcy głos zaśpiewał „Hej kolęda, kolęda!”. Przez bramę weszła szóstka przebierańców: oczywiście koza, umazany sadzami diabeł, żołnierz, pasterz i ubrany w starty kożuch wielki, bury niedźwiedź. Na ich czele kroczyła wysoka dziewczyna z białymi anielskimi skrzydłami i długimi warkoczami ukręconymi z lnu, kręcąca barwną gwiazdą. Wkoło biegało troje dziecięcego drobiazgu z koszykami i kilkoro miejscowych urwisów. Czyści aż dziw brał. Kolędnicy, już dzisiaj? Nie spodobało mi się to.

Przedstawianie ruszyło. Żołnierz nałożył brodę, wcisnął koronę i wygłosił tyradę Heroda. Jak to on, król Judei, nakazuje szukać dzieciątka we wszystkich domach i zagrodach Betlejem.

Potem pasterz z niedźwiedziem obronili stajenkę przed wymachującym drewnianą szablą żołnierzem, a diabeł porwał złego króla do piekła. Panienka odstawiła gwiazdę i zaśpiewała:

„Krakowiaka koza powiedzie, powiedzie,

W pierwszą parę pójdzie z niedźwiedziem, z niedźwiedziem”

Ja się ludzkiej na muzyce nie znam, lecz dziewczę chyba miało piękny głos.

Koza skakała. Kolędnicy, a z nimi dzieciaki, zatańczyli krakowiaka. I jeszcze oberka. Potem żołnierz i diabeł sypali żartami, aż wyglądające z okien pulchne gosposie trzęsły się ze śmiechu.

Zwykle przebierańcy chodzą z kolędą w drugi dzień świąt i aż do Nowego Roku. Ci zaś przyszli przed Wigilią. Dziwne. A co się dzieje z Kitkiem? I wtedy go zobaczyłem.

Korzystając z zamieszania i odwrócenia uwagi Kitek śmiało kroczył po gzymsie, w kierunku wiszącego za tylne łapy zająca. Mimo braku połowy ogona, który koty używają do utrzymywanie równowagi, szedł z zgrabnie i szybko. Wyskoczyłem przez strychowe okno by przeciąć mu drogę, ale dzieliły nas trzy piętra. W dodatku poślizgnąłem się na śniegu z parapetu i tylko szybki zwrot uratował mnie przed upadkiem na sam dół. Zaparłem się tylnymi łapami i mozolnie właziłem na występ muru.

Mogłem tylko patrzeć jak Kitek błyskawicznie uderzył pazurami w sznur. Lina pękła, a zając, niezauważony przez nikogo, zleciał na dół. Jeden z biegających wkoło chłopaczków płynnym ruchem schował go za pazuchę i ulotnił się przez bramę. Ani stróż, ani gosposie, nic nie spostrzegli. Ci ludzie to prawdziwe gapy.

Nic to, jak znam złodziejaszków, zaraz będzie powtórka. Ruszyłem szybko naprzód.

Gdy zrównałem się z nim, Kitek właśnie zmierzał gibko w kierunku pary bażantów wiszących u naszego myśliwego. Tak był skupiony, że nie spodziewał się mojej łapy.

– Witaj przyjacielu, co robisz na moim terenie? – Miauknąłem poważnie, wsuwając w jego kark ostre pazury.

Kitek przysiadł. Starczyło mu rozumu, by nie próbować walczyć.

– Maurycku, to ty? – Odmruczał cichutko. W jego głosie niespodziewanie zabrzmiał ton wstydu. Jego wielkie zielone oczy wpatrywały się we mnie pełne przerażenia. Brązowe uszy położył po sobie gestem poddania.

– Nie udawaj, Kitek. Kto miałby być, cesarz chiński?

– Maurycy, zupełnie zapomniałem, że to twoje podwórko. Tyle czasu… Wybacz.

– Na cwaniaka wyszedłeś Kitek, dla ludzi kradniesz? – Zapytałem oburzony. Nie mieściło mi się w głowie, żeby ktoś w ten sposób wykorzystywał kota. Zaś by Kitek współpracował, jak jakiś myśliwski kundel? Niesłychane.

– Robię to dla niej, ona mnie kocha i rozumie.

I gadaj z takim. Przykre to było, ale musiałem przycisnąć go mocniej i wyciągnąłem z niego wszystko słowo po słowie.

Właśnie ta dziewczyna od kolędników zajęła się wtedy Kitkiem. On był biedny, poraniony, przerażony. Dziewczyna znalazła go skulonego w piwnicznym okienku. Zabrała do swojej klitki na poddaszu. Opatrzyła mu ogonek, głaskała, karmiła, mimo, że sama niedojadała. Pokochali się serdecznie. Aż pewnego razu, by pokazać swoją wdzięczność, przyniósł jej wyciągnięty ze skrzyni za oknem kawał szynki. Od tego czasu się zaczęło. Jedzenie kradł wpierw tylko dla niej. Po paru tygodniach okazało się, że gąb do wyżywienia jest więcej. Cała szajka uliczników. Kitek zaczął więc znosić i ludzkie błyskotki, które nieuważne panie domu zostawiły przy otwartym oknie. Zbójecki fach miał w łapkach.

Chwilę tak gwarzyliśmy, kolędnicy zaczęli się niepokoić. Przekonywałem Kitka żeby został. Nie chciał. Twierdził, że nie może zostawić swojej opiekunki. On ją kocha. I to ma być kot?

Cóż ja mogę? Żal mi Kitka. Biedak wciąż wygląda nie najlepiej, widać nie utuczył się na tym kradzionym wikcie. Eh, pozna on jeszcze kiedyś ludzką niewdzięczność… Puściłem go. Zająca mu darowałem. Obiecał mój rewir omijać, wiem, że dotrzyma słowa. Czemu puściłem? Jestem kotem, a nie policjantem od łapania drobnych rzezimieszków. Pilnuję domów, nie ganiam za złodziejami.

Uwolniony spod mej łapy Kitek skoczył w sam środek przedstawienia i pobiegł tulić się do nóg białej anielicy. Kolędnicy głupi nie byli. Zorientowali się, że tu już nici z większego łupu, zgarnęli rzucane im przez służbę groszaki, złupionego zająca i zniknęli. Ja oczywiście posłałem słowo kocią pocztą, by uprzedzić inne koty domowe.

Sami widzicie. Święta, świętami, ale czujnym być trzeba. Patrole wystawione. Wszystkie koty w pogotowiu. Wesołych Świąt wam życzę!

Trop Maurycego

Zapadał wieczór, kiedy go poczułem. Chłodny powiew wiatru. Pierwszy od dwóch tygodni. Czyżby? Czyżby stary Morus miał rację? Opowiadał nam, że kiedy był mały, zawsze w maju przychodziła fala chłodów. Ja nie pamiętam tego, jak żyję już osiem lat, choć różne rzeczy w swoim życiu widziałem. Ochłodzenie? W maju? Byłaby przyjemna odmiana. Mógłbym napuszyć swoje futro i leżąc na parapecie balkonu obserwować padający deszcz.

Może byłby to znak, na jak im tam, odwrócenia zmian klimatycznych? I mógłbym częściej rozkoszować się widokiem deszczu? Lubię deszcz, choć taka wypowiedź musi brzmieć dziwnie w pyszczku kota.

A, przepraszam, nie przedstawiłem się. Oczywiście jestem kotem. Mam na imię Maurycy, mam osiem lat i mieszkam od zawsze, tu, na Bielanach. Nie mieszkam sam, Piotr i Alicja, którym pozwalam się sobą zajmować, mieszkają ze mną. Sprowadzili się jak byłem malutki, i zostali do dzisiaj.

Wcale im się nie dziwię, no, bo sami pomyślcie, jak tu cudnie. Leżę na balkonie, na drugim piętrzę, wśród doniczek z ziołami i między pnącym się powojem patrzę sobie na okolicę. Markiza ocienia balkon chroniąc nas przed majowym, gorącym słońcem, a jednocześnie, jak mówi Alicja „robi prąd”. Nie do końca to rozumiem, ale to chyba coś pożytecznego dla ludzi. Nam, kotom, oczywiście absolutnie zbędne.

Tym niemniej w cieniu jest miło. Patrzę sobie na ptaki na drzewach naprzeciwko, na tle zielonego parku. Szczególnie lubię te kolorowe ze śmiesznym czubkiem. Jak im tam? Sikorki. Nie, żebym za często miał okazję je złapać, za sprytne są. Wróble to, co innego, nie uważają. A jak łapię głupawe gołębie, to nawet ludzie się cieszą. O tych innych ptaszkach przemykających szybkimi zygzakami nad chodnikiem to nawet nie wspomnę. Jerzyki. Te są prawdziwie nieuchwytne, ale Morus mówi, że to dobrze, łapać ich nie wypada. Kiedyś, dawno, dawno temu jerzyki prawie wyginęły i od much i komarów można było oszaleć. Tak twierdzi Morus, który choć jest dziewiętnastoletnim staruszkiem, pamięć ma świetną i ciągle śmiga po drzewach. Chwilami mu zazdroszczę, sam się rozleniwiłem. Z drugiej strony, normalne. Szczury wygnane, myszy niewiele, to i kot się zastaje. Nic tak nie rozgrzewa mięśni jak porządna pogoń. Choć tej akurat, miałem okazję ostatnio zakosztować.

Chcecie? – opowiem wam. Tylko muszę wpierw wspomóc się tym, co słyszałem od Piotra, bo inaczej nie zrozumiecie. To nie będzie relacja z pierwszej łapy, ale słuchałem tej historii w ostatnim tygodniu tyle razy, że znam ją na pamięć. Więc posłuchajcie.

Wtorek, 10 maja 2038

Piotr wracał z pracy. Zegar na stacji metra Słodowiec właśnie wskazywał czwartą i Piotr cieszył się, że czeka go jeszcze wiele godzin majowego dnia. Najcieplejsze godziny spędził w pracy, w laboratorium, więc miło będzie posiedzieć na zewnątrz, w powoli zapadającym zmierzchu.

Uśmiechnął się wychodząc na zielony skwer pośrodku Kasprowicza. Cztery szpalery drzew tworzyły piękną perspektywę na sterczące na horyzoncie kominy muzeum na terenie dawnej Huty. Może, jak Alicja wróci we czwartek, wybiorą się tam na spacer?

Na ławce w cieniu drzew siedziała parka nastolatków. On opowiadał jej coś szeptem, ona uśmiechała się kręcąc przekornie głową i lekko drażniła palcami jego dłoń. Wejścia do metra od zawsze były ulubionymi miejscami spotkań randkowych, a mnóstwo zieleni dawało miły odpoczynek.

Gdy wrócił na Bielany, drzewka tlenowe były nie wyższe niż trzy metry, a teraz tworzyły cienisty wąwóz. Choć powolutku zaczęto zastępować część z nich drzewami owocowymi. Ma sens. Będzie więcej pożytku dla mieszkańców, darmowe owoce. A nim urosną, te wielkie tlenowce dadzą dosyć cienia. Na Bielanach i tak było sporo chłodniej niż w centrum, gdzie mimo wysiłków miasta, daleko było do odpowiedniego zazielenienia.

Piotr ruszył w kierunku Makuszyńskiego.

Prawie już zapomniał jak to było, kiedy miał naście lat. Przejścia dla pieszych, samochody, hałas. Teraz jedynie rowerzyści mknęli gdzieś, w sobie jedynie wiadomym kierunku. Pewnie do domu. Ci, co jak on, jeszcze jeżdżą do pracy. A może zupełnie gdzie indziej? O te dwie dziewczyny, wyraźnie wybrały się pogadać. Powinny bardziej uważać, dzieciaki biegają wszędzie, nie zważając na rowery.

Makuszyńskiego. Droga do domu. Bloki, pamiętające czasy budowniczych Huty Warszawa, urosły o dwa piętra, teraz już nawet tego nie zauważał. Zielone dachy, instalacje solarne. Na każdym rogu wiatraki, korzystające z ciągu wiatru w wiślanym korytarzu powietrznym. Te same ciche podwórka, parkingi rowerowe, place zabaw pełne dzieciaków, ławeczki z odpoczywającymi emerytami i ludźmi po pracy.

Z przyzwyczajenia zatrzymał się przed przejściem przez Żeromskiego. Oczywiście automatyczne autobusy elektryczne wyposażone były w czujniki, pozwalające na prawie natychmiastową reakcję na przechodniów, ale po zatrzymywać ruch, skoro wystarczy się rozejrzeć?

Aha, przypomniał sobie o warzywach i przystanął przy straganie.

– Dzień dobry pani Rogalska

– A dzień dobry panie Piotrze. Marcheweczki? Świeżutkie.

– Świeżutkie jak zawsze – zaśmiał się Piotr – trzy poproszę.

Oczywiście, warzywa rosnące na tarasach miejskich, może nie były takim rarytasem, jak te przywożone ze wsi, lecz po co wozić jedzenie dla fanaberii? Pani Rogalska odcięła nać i odłożyła do skrzyni dla zwierząt. Kozy to uwielbiają.

– Wpadnie pan dzisiaj do „Hydroforni”? Chłopaki zebrali orkiestrę: harmonia, klarnet, skrzypce i będą tańce.

– Zobaczę, chcę poczytać póki jasno, a potem nie wiem. Ostatnio wcześnie kładę się spać.

– Szkoda życia na spanie, panie Piotrze. Naprawdę może być niezła zabawa.

– Jeśli Alicja byłaby domu, to oczywiście, ale samemu to nie bardzo mi się chce.

– Nie namawiam. Alicja wyjechała?

– Tak, testuje nowe roboty siewne.

– Co pan powiesz? Za mądre to dla mnie. Na długo pojechała?

– Wraca we czwartek.

– O to dobrze, będziecie mieli cały weekend.

– Owszem. Da mi pani jeszcze cztery ziemniaki. – W sam raz na dziś i jutro, pomyślał.

– Trzy pięćdziesiąt będzie.

Potwierdził płatność i pożegnał się.

Wchodząc w podwórka, po drugie stronie Żeromskiego, niemal wpadł na wściekłego Nowaka.

– Żeby ich, kuźwa szlag trafił, złodziejów! – Przeklinał sąsiad.

– Coś pan taki zapieniony, panie Antoni?

– Wiesz pan, panie Piotrze, te cholery znowu podniosły abonament za parking. Dwadzieścia złotych za dzień, pod własnym domem płacę.

– Niech się pan cieszy, że nie próbuje pan tym wozem dojeżdżać, to jeszcze trzy dyszki, za sam wjazd do miasta i z osiem za parking, by pan zabulił.

– Nic pan nie mów, kuźwa, żyć się nie da.

– To pozbądź się pan grata.

– Łatwo powiedzieć. Wiesz pan ile to kosztuje? Prawie pięć kawałków. I czym wtedy na działkę pojadę? Pociągiem mam zaiwaniać?

Piotr zamilczał. Nie było sensu przypominać Nowakowi, że w ramach wielkiej akcji usuwania samochodów, trzy lata temu, mógł oddać go za darmo. Tylko wtedy sąsiad, wychowany w kulcie własnego auta, rozstać się z nim nie chciał. Miał szczęście, że jego dwunastoletni wóz miał autopilota. Samochody bez automatycznego kierowcy w okolice osiedli nie wjadą, za żadne pieniądze. Po prostu samochody stwarzały zagrożenie, mógłby taki potrącić dziecko, a to nie jest warte żadnych pieniędzy. Poza tym, zajmowały za dużo miejsca potrzebnego na zieleń, już o zanieczyszczeniach nie wspomniając.

Z drugiej strony rozumiał, że starszym ludziom niełatwo się przystosować. Jak Piotr był nastolatkiem, samochód był królem miasta. Ludzie ginęli na ulicach, bo „wtargnęli na przejścia dla pieszych”. Dziś w głowie nie mieści się hasło, „piesi spowalniają ruch”. Wtedy nagrzani szaleńcy pędzili po osiedlowych uliczkach. Dopiero wielki smog z 2027 wszystkich otrzeźwił. Warszawa, a w ślad za nią inne miasta, zamknęły się dla samochodów.

Poszło łatwo. Darmowy, szybki transport miejski, astronomiczne ceny parkingów i opłaty za wjazd, benzyna po 20zł. Prąd był niby tani, ale ten dla samochodów osobowych dodatkowo opodatkowano. W końcu, jeśli ktoś chce szkodzić społeczeństwu, niech za to płaci. Ileż rzeczy stało się prostszych? Ile pojawiło się drzew dających zbawienny cień i tlen! Choć i wtedy niektórzy mądrale sarkali, że drzewa wodę dla ludzi zużywać będą, bo inaczej pousychają. A przecież wystarczyło zużytą wodę z mieszkań przeznaczyć na nawadnianie. Niemcy robili to od piętnastu lat. U nas też się udało. Drzewa tlenowe i nowe rodzaje traw rosły szybko, temperatura na Bielanach obniżyła się o całe cztery stopnie, do komfortowych 26C. Inne życie.

Jeszcze, gdyby majowe deszcze wróciły. Zbliżali się w końcu legendarni „zimni ogrodnicy”, takie babcine opowieści, jak o śniegu w styczniu.

Na podwórku między blokami trwała zabawa. To też niektórym przeszkadzało, że hałas. Jednak jak inaczej mają się wychować zdrowe pokolenia? Przecież nie siedząc przed ekranem, każdy dzieciak zamknięty w swoim domu, jak oni, gdy byli mali.

– Hej Piotrek!

– Witaj Ozgur! Jak Sirma?

– Wszystko, w porządku, to zwyczajna dziecięca trzydniówka, już szaleje na górce.

Wskazał na niewielki pagórek, który wyrósł na miejscu dawnych garaży, kryjąc w sobie zimową salę zabaw dla maluchów. Faktycznie gromada dzieciaków ganiała się ile sił, a wśród nich smagła pięciolatka. Kilku poważnych sześciolatków budowało coś z piasku, tam, gdzie, jak się sprowadzali, była jeszcze osiedlowa ulica, teraz niepotrzebna.

Po drugiej stronie dawnej Nałkowskiej, też zniknęło pięć garaży i śmietnik. Niezłe były targi, by ludzie odsprzedali je miastu. Teraz na dole Ilia prowadzi klub mieszkańca, a na pierwszym piętrze trzy mieszkania. Ciasne, ale sześcioro ludzi ma pierwsze miejsce do życia.

– Pamiętasz o zebraniu jutro? – Upewnił się Ozgur.

Po prawdzie zapomniał. No tak, zebranie w sprawie nadbudowy domów. Jego niewielki dom pod 18 nadbudowano ponad cztery lata temu, ale sąsiedzi z Nałkowskiej się opierali. Dyskusja może być burzliwa. Choć przecież to ma sens. Doda się dwa lekkie piętra w każdym domu i na osiedlu może mieszkać o połowę więcej ludzi, dziesiątki nowych mieszkań. Nic im od tego nie ubędzie.

Oczywiście będzie też comiesięczne losowanie prawa do adopcji kota. Musi pójść.

Można by powiedzieć, dzień, jak co dzień, małe sprawy zwykłe problemy.

Ja patrzyłem z góry, jak Piotr idzie już do klatki, kiedy prawie potknął się o zapłakaną dziewięcioletnią Olenę.

– Olenko, co się stało?

Diana, matka Oleny, podeszła zza rogu i objęła córeczkę czule.

– Żebyś wiedział Piotrze, jakie nieszczęście.

– Co się stało?

– Zginął naszyjnik babci Wiery, ten ze złotymi lwami. Wiozła go z Witebska. Był w naszej rodzinie od zawsze. Praprababka Wiery dostała go w prezencie ślubnym od męża, carskiego bankiera. Ale dla Oleny jest przede wszystkim jedyną pamiątką po babci, tylko to nam zostawili na granicy. Babcia zmarła jeszcze po tamtej stronie, jak trzymano nas w obozie przejściowym. Olena ledwo ją pamiętała, został jej ten naszyjnik. Teraz zginął. – Łzy popłynęły i z oczu Diany. Stały tak zapłakane, jak kupka nieszczęścia.

– Jak to zginął?

– Musieli ukraść. Lufcik był otwarty, a on wisiał, jak zawsze, w pokoju Oleny. Dziś wróciła ze szkoły i ani śladu. Normalnie może myślałabym, że zaczepiliśmy, spadł pod szafę, lecz sam wiesz, na pewno ukradli.

Piotr zmarszczył się. Ludzkiej natury nic nie zmieni. Po tragicznych eksperymentach XX wieku i fali radykalizmu z lat 20-stych, stracono ochotę na zmianę i poprawę ludzkości. Ludzie pragną posiadać rzeczy, tak było od dziesiątków tysięcy lat i tego się nie zmieni. Pragną się wyróżniać, czuć lepszymi od innych. Może za sto, dwieście, lat życia w innych warunkach pojawią się inne potrzeby. Jednak nowe społeczeństwo było jeszcze bardzo świeże i bardzo kruche. Złodziejstwo i inne przestępstwa nie znikły i byłoby naiwnością sądzić, że stanie się inaczej. Ludzkie namiętności są takie same.

Tym niemniej kradzież była zawsze rzeczą przykrą, a mówiąc prawdę, to dotknęła ich ostatnio prawdziwa plaga kradzieży.

Gdy patrzył łzy Oleny trudno mu było się nie wkurzyć. Piotr czuł jak szczęki zaciskają mu się w bezsilnej złości. Dla dziewczynki naszyjnik znaczył dużo więcej niż złoto. Pamiętał jak pokazywała mu go z dumą, gdy przyszedł na herbatę i przepyszne ciasto drożdżowe, które piekła Diana. Wspominała babcię Wierę, jej ciepłe ręce pachnące mlekiem, jak ją przytulała i nosiła w gorączce. Dziewczynka ciężko odchorowała kwarantannę i śmierć babci. Minęło pięć lat, wydawało się, że trauma zniknie, a teraz taki cios.

Godzinę później siedziałem na kolanach Piotra, pozwoliłem drapać się za uszami i słuchałem jego wywodu.

– Wiesz Maurycku, to naprawdę przykra sprawa. Już siódma kradzież w ostatnich trzech miesiącach. Dziwne, zawsze biżuteria, żadnych śladów. Zawsze ginęła jedna rzecz, cenna, pamiątkowa. Indze, spod trzynastki, zginął naszyjnik z szafirami, w pięknym wzorze z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Radomirowi sygnet z rubinem, po ojcu. Ewelinie zadziwiająca platynowa bransoleta, emaliowana w secesyjne wzory, wielka rzadkość. Lecz tym razem naprawdę złodziej przesadził. Jedyna pamiątka Oleny po babci. Maleńka rozpacza. Rozmawiałem z dzielnicowym Radżem i na monitoringu nic podejrzanego. On twierdzi, oczywiście, że powinno się przywrócić kamery z lat dwudziestych, dorny, cholera wie, co jeszcze. Ja osobiście już wolę ścierpieć stratę, niż żyć pod stałą obserwacją. Tak zresztą zadecydowaliśmy na zebraniu w zeszłym roku i kropka. Jak ktoś chce żyć sobie w panoptikum bezpieczeństwa, niech przeprowadzi się na Górny Mokotów!

Piotr zamilkł. Odczekałem chwilę by ochłonął, stopiłem jego oddech ze swoim, emanując spokojem, wyciszyłem go. Tak skutecznie, iż końcu musiałem się wygiąć, by przypomnieć mu, że mam jeszcze cały pasiasty grzbiet do wygłaskania. Zmitygował się, ruszył dłonią, odpowiednio ustawił palce, zaczął mnie czochrać i kontynuował.

– Gdyby tylko ktoś potrafił zobaczyć, co się dzieje, niezauważony. Lecz złodziej, czy złodzieje, są ostrożni. Bez śladu.

Pomyślałem o małej Olenie i zrobiło mi się naprawdę przykro. Dziewczynka była naszą, kotów, ulubienicą. Przemawiała do nas czule, głaskała, bawiła się z nami w łapanie żab w parku. Pamiętam, jak stanęła w obronie, kiedy Julia chciała przywiązać Łatce do ogona sznurek z grzechotką. Żebyście wtedy widzieli Olenę! Z ogniem w oczach i zaciśniętymi pięściami naprzeciwko o głowę wyższej Julii i było widać, że nie ustąpi. Julia rzuciła pod adresem Oleny kilka obelg, zapluwała się ze złości, ale odpuściła. Nie walczy się z rozwścieczoną łasicą.

Nie można tak zostawić sprawy tej kradzieży. Postanowiłem.

Noc, wtorek-środa, 10 maja 2038

Czekałem, aż Piotr zaśnie. Marudził długo, gadał przed ekranem z Alicją. W końcu położył się. Zachrapał. Skoczyłem z balkonu lekkim ruchem, cztery łapy odpowiednio to amortyzują. Co byłby ze mnie za kot, jeślibym z drugiego piętra na trawę nie zeskoczył?

Ruszyłem do przyjaciół. Po drodze skontrolowałem śmietnik, bo przy kompoście lubiły pojawiać się myszy, lecz dziś pustki. Byłem ciekaw, gdzie dziś się spotkamy. Zacznijmy od parku. Parki ciągnęły się od Olszyny, zielonym pasem przechodziły przez Duracza do Parku Herberta i dalej Skweru Jarnuszkiewicza. Tam właśnie zmierzałem. Dzikie kępy krzaków były idealnym miejscem spotkań kotów z okolicy.

Mieszkaliśmy oczywiście w domach u ludzi. Jednak, przecież nikt zdrowy na umyśle, nie będzie zamykał kota w domu. Zresztą prawo nakładało na osoby adoptujące kota obowiązek umożliwienia mu wychodzenia na zewnątrz. Ktoś to dobrze wymyślił. Morus opowiadał, że za jego młodości kot siedział za siatką, zamknięty w domu, „dla swojego bezpieczeństwa”. Co za bezmyślność, jacy niby wrogowie mogli zagrozić kotu? Po tym jak zwierzętom oddano lasy, kontrolowane elektronicznie lisy wróciły do swoich nor, i teraz to my jesteśmy najgroźniejszymi miejskimi drapieżnikami. Dlatego ściśle kontrolują naszą liczbę.

Mały Kot jak zwykle był pierwszy, starannie lizał  futerko na bokach, elegancik. Potem pojawiła się Łatka, Elza i jeszcze Rysio. Popatrzyłem się na przyjaciół i nie owijając w bawełnę zacząłem.

– Witajcie, wydarzyło się coś, co wymaga naszej, kotów, interwencji.

– Inwazja myszy? – szybko wtrącił Rysio i oblizał się ze smakiem.

– Ty wyłącznie o jedzeniu.

– Nie o jedzeniu, lecz o polowaniu, jesteśmy w końcu drapieżnikami.

– Polowanie, ale inne.

Opowiedziałem im całą historię o Olenie i tajemniczych kradzieżach.

Ruda Elza ziewnęła znudzona.

– I po co nam to opowiadasz? Cóż nas obchodzą ludzkie problemy?

– Maurycy ma rację, nie możemy tak tego zostawić – postawiła się Łatka. Dla niej Olena była bohaterką i trzeba było jej pomóc.

– Łatwo powiedzieć, tylko niby co, jako koty, możemy zrobić?

Wtedy opowiedziałem im swój plan. Wyjaśniłem im, kim jest detektyw i jak prowadzi śledztwo. Wszystkiego nauczyłem się z książek. Piotr i Alicja często brali książki z dużej szafy wymiany na podwórku i czytali sobie na głos wieczorem. Lubiłem tego słuchać, nawet usypiając, wiele zapamiętałem. Głupi wszak nie jestem.

– Aleś ty Maurycku mądry – miauknął Mały Kot – czy mogę zostać twoim detektywem-pomocnikiem?

– Oczywiście Mleczaku – tam mówiliśmy czasem na Małego Kota, bo poza małą plamką przy uchu, jego futro było całkiem białe, niczym mleko. – Potrzebna mi będzie pomoc wszystkich was. Poprosimy też Morusa.

Na szczęście bardzo się nie opierali. Wyraźnie nudziło im się wszystkim i pomysł śledztwa, polowania na złodzieja, wydał im się właściwą rozrywką.

Morus leżał na murku przy Staffa, wyciągnięty wygodnie na całą swoją czarną długość. Drzemał, lecz na nasze zbliżanie się otworzył czujnie oczy i koniuszek ogona zaczął mu się poruszać jak wahadło.

– Witaj Maurycku, widzę żeś mi towarzystwo przyprowadził.

– Witaj Morusie, przychodzimy po radę.

– Dawajcie, zamieniam się w słuch.

Przyznać trzeba, że Morus wysłuchał uważnie całej mojej opowieści, zadał kilka pytań po czym stwierdził autorytatywnie.

– Muszę zgodzić się z Elzą, że ludzkie sprawy nie są problem kotów. – Elza niemal podskoczyła z radości. Morus machnął łapą i ciągnął – jednak w tej sytuacji powinniście działać. Nie ze względu na Olenę. My, koty, nie jesteśmy ludziom niczego winne. To oni mogą być nam wdzięczni, że pozwalamy im się nami opiekować. Jednak, mam wrażenie, że wy, przyjaciele, obrośliście sadłem i rozleniwiliście się. Ruch, myślenie, akcja, dobrze wam zrobią. Bieżcie się do roboty, rozwiążcie zagadkę. Maurycy, dowodzisz. Pomogą ci jeszcze Bazyl i Plamka.

Ucieszyłem się, wsparcie Morusa dużo znaczyło na naszym podwórku, a Plamka, była nie tylko niesłychanie zgrabną, czarną kotką z białą krawatką, lecz i bardzo sprytną łowczynią. Jej umiejętności przydadzą nam się z pewnością.

Rozdzieliłem zadania. Każdy z nas dostał kwadrat do patrolowania przez całą noc. Rano mieli meldować. Mała drzemka w czasie, kiedy ludzie idą do pracy a dzieciaki do szkoły. Złodziej nigdy nie zaatakował w tych godzinach. Potem znowu zmianami na patrol. Umówiliśmy się na punkty obserwacyjne. W końcu porządny kot potrzebuje jednak tych piętnastu godzin snu. Śledztwo ruszyło.

Środa, 11 maja 2038

W nocy nic dziwnego nie zaobserwowaliśmy. Mały Kot w swojej gorliwości obiegł osiedle trzy razy. Plamka uważała, że nic się nie dzieje i ziewała ostentacyjnie. Ja, muszę przyznać, też wracałem z pustymi łapami. Nikogo niespodziewanego.

Wdrapałem się po pędach dzikiego wina ochładzających ścianę i padłem na fotelu na balkonie jak kamień. Nawet nie obudziłem się, kiedy rano Piotr mielił i parzył kawę, ani nawet wtedy, gdy wrzucił mi do miski kawałki królika.

Ocknąłem się dopiero późnym południem, w brzuchu burczało mi z głodu. Królika, za którym nie przepadam, pożarłem nawet nie czując smaku. Choć i tak wolę go od karpia czy wieprzowiny. Miasto produkuje mnóstwo zielonych odpadów, którymi ludzie karmią świnie, kozy, króliki, a przede wszystkim karpie. Ryby rosną szybko, same się wyżywią, wody tylko i tlenu pilnować trzeba. Teraz to główne mięso jedzone w mieście. Nasze kotki z podwórka uwielbiają karpie, ja jakoś nie przepadam. Uważam, że ryba to nie dla kota. Czy ja foka jestem?

Wyszedłem do swoich współpracowników. Na szczęście w międzyczasie nic złego się nie wydarzyło . Lecz do pracy nie mogliśmy się jeszcze zabrać .

Zebranie mieszkańców zaczęło się wszak punktualnie o szóstej. Część przyszła osobiście na podwórko między Nałkowskiej 7 i 9, większość dołączyła wirtualnie. Ludzie niecierpliwili się, jak zwykle w takiej sytuacji. Nagle wszystkim się spieszy. Anna spokojnie i rzeczowo przedstawiła projekt nadbudowy sześciu domów przy Nałkowskiej, wizualizacje. W sumie niewiele się zmieni, a powstanie dwieście nowych mieszkań.

– Słońce nam zabieracie! – krzyknął ktoś z tyłu.

Takiej głupoty ludzie już dawno nie słyszeli, żeby ktoś się na cień skarżył. Może dwadzieścia lat temu. Teraz właśnie cień drzew, czy zielonych ścian budynków, był upragnionym miejscem zabawy i odpoczynku. A nadbudowa to i nowe zielone dachy, gromadzące cenną wodę i izolujące od upału.

Igor, w koszulce kibica bielańskiego Hutnika, jeden z tych, z którymi pod stadionem lepiej nie zadzierać, słysząc o słońcu głośno zaklął i splunął ze złością. On nie tak dawno musiał porzucić wieś poddoniecką, gdzie susza i odpady nawiane z hałd poprzemysłowych zabrały ostatnie kawałki pola.

– Co się stanie z naszym klonem? – zapytał starszy mieszkaniec spod siódemki.

Klon faktycznie wypuścił gruby konar nad dach a właśnie w tym miejscu miało powstać narożne mieszkanie.

– Damy w tym miejscu taras dla dwóch mieszkań. Resztę konara wyprowadzimy w bok. Przecież nie uszkodzimy drzewa. – Wyjaśnił architekt z dzielnicy.

Oczywiście. Drzewo, szczególnie takie prawie osiemdziesięcioletnie, był skarbem, ktorego narazić nikt by się nie ośmielił. Wykonawca by się nie wypłacił.

Padło jeszcze kilka konkretnych pytań. O wodę, ogrzewanie, finanse. Anna była świetnie przygotowana.

– Dlaczego my nie będziemy mieli windy? To jawna niesprawiedliwość – zaprotestował Michalak.

Faktycznie, do nowych pięter prowadziła zewnętrzna klatka schodowa i winda idąca po ślepej ścianie. Otoczona miejskim ogrodem ściennym.

– Panie Darku, doskonale pan wie, że miasto zaproponowało wam zamiast tej jednej, współfiansowanie trzech wind do obecnych klatek, byście i wy mieli wygodnie. Wyszło od was po dwieście złotych z metra. Płatność rozłożona na trzy lata. Każdy dom głosował oddzielnie. Wszędzie pomysł przepadł.

Anna przemilczała, że Darek Michalak, mieszkający sam w siedemdziesięciodwumetrowym mieszkaniu, najgłośniej gardłował przeciw.

– Zresztą dla niepełnosprawnych zrobimy podjazdy na wysoki parter.

– Wiele mi to da, jak na pierwszym mieszkam – odszczeknął Michalak.

– To niech pan się zamieni z miastem, może pan dostać za swoje mieszkanie dwa pokoje z windą i jeszcze miasto panu dopłaci.

– Wasze miejskie klitki to w zadek możecie sobie wsadzić.

Nowe mieszkania faktycznie były nieduże, dwa pokoje 38 metrów. Podobne budowano w latach 60-tych ubiegłego wieku. Sporo ich zostało tutaj w modernistycznych wieżowcach. Jednak obecnie ludzie lubili je, bo były świetnie ustawne i nie płaciło się na bezdurno za metry kwadratowe. Zresztą komunalne pralnie, odradzające po prawie stu latach, oszczędzały sporo miejsca w domu, a i wydatków na niegdyś często psujący się sprzęt.

– Czemu bierzemy sobie na głowę taki problem? Czy teraz jest źle? – zapytała Oksana

– Oksano, sama masz gdzie mieszkać dzięki miastu, dzięki temu, że na miejscu parkingów przy Perzyńskiego powstały dwa bloki. Nam pod oknami. Teraz odmawiasz tej możliwości innym? Zresztą, jaki problem? Miasto bierze odpowiedzialność. – Zdenerwował się Piotr.

Oksana obróciła się zawstydzona, w sumie nic złego nie miała na myśli. Po prostu nie lubiła jakichkolwiek zmian. Budziły w niej lęk i wspomnienia horroru emigracji.

– Znowu będzie hałas, budowa, latami żyć się nie da – wypaliła Karwowska.

Tę wypowiedź powitać mogła wyłącznie salwa śmiechu.

Nadbudowa dwóch pięter na szkielecie drukowanym z recyklowanego plastiku i piasku na miejscu przy pomocy urządzeń 3D zajmowała około dwóch tygodni. Dobra, dodajmy trzy tygodnie na przygotowanie terenu, zdjęcie dachu i oczyszczenie ścian. Kolejne dwa tygodnie demontażu, wykończenia i gotowe. Technologia dopracowana do perfekcji. Tania, szybka i ekologiczna. O ciągnących się latami budowach, już właściwie zapomniano.

Karol pokazał zdjęcia spękanej ziemi, wypalonych traw.

– Naprawdę ludzie mają żyć w takich warunkach? Czy może normalnie, jak my?

– Co mnie obchodzi, jak jacyś Pakistańczycy żyją? Nikt im nie każe do nas przyjeżdżać. Wzięliby się do roboty, nawodnili i mieliby jak u nas! – wrzasnął Jarek. Ten był znany ze swoich prawicowych poglądów.

– To nie Pakistan, Jarku, tylko Masłów pod Kielcami. Może chcesz zobaczyć jak wygląda potok na Podlasiu, pod Dobrem? – Karol wyciągnął kolejne zdjęcie wsi pokrytej kurzem i wyschniętego koryta rzeki.

Dyskusja ucichła. Argumentów nagle zabrakło. Może i to był chwyt erystyczny, bo nikt w końcu nie wiedział, czy zamieszkają tu ludzie z Warszawy, Kieleckiego, Podlasia, Mali, Boliwii czy Kazachstanu, ale wszak w uzasadnionej sprawie. Pewnie wszyscy po trochu, bo miasto bardzo dbało, by nie tworzyć enklaw etnicznych i finansowych.

Głosowanie było jednoznaczne, wynik wyświetlił się na tablicy – czterysta sześćdziesiąt siedem głosów za nadbudową, trzydzieści dwa przeciw. Wynik przyjęto. Tylko Karwowska piekliła się:

– Za moich czasów nie do pomyślenia! Żeby, wbrew mojej woli, ktoś mi się nad głową budował! Cholerne przyjezdne…

– Do Otwocka się pani przeprowadzi, to decydować pani będzie – złośliwie rzucił Robert.

Karwowska pamiętała czasy, gdy tylko właściciele mieszkań decydowali, co można zrobić w ich bloku. Debilny system. Często kilku niechętnych zmianom wystarczało, aby zablokować każdy pomysł, szczególnie, że na zebrania przychodziła góra połowa uprawnionych. A teraz? Od lat głosuje każdy mieszkaniec powyżej 16 lat, elektronicznie. Mieszkasz, płacisz podatki, dlaczego masz być pozbawiony prawa głosu? Dano też głos młodszym, by nigdy już nie doszło do sytuacji, kiedy opętane rządzą władzy dziady gotowe są doprowadzić kraj do katastrofy klimatycznej. Żeby nikt nie sprzedał przyszłości, praktykując „po nas choćby potop”.

Zdarzają się oczywiście głosowania głupie, populistyczne. Można się wtedy odwołać do zgromadzenia Słodowca, dzielnicy Bielany, a nawet miasta lub sądu. O większości spraw decydują wszak lokalne wspólnoty. Gdzie ma być przystanek, czy bardziej potrzebny jest sklep monopolowy czy kawiarnia? Kto ma o tym wiedzieć? Urzędnik z ratusza, który na Słodowcu nigdy nie był?

Były dzielnice, w których bogaci właściciele mieszkań oparli się zmianom. Tam mieszkali bankierzy, biznesmeni, sprytni prawnicy i sąd w 2028 przychylił się do ich wniosku o ograniczenie prawa głosu tylko do właścicieli. Dopiero w zeszłym roku wyrok uchylono. Początkowo w tych rejonach śmiano się z „biednych dzielnic”. U nich zostały parkingi dla samochodów, płoty grodzące podwórka, zakazy wszystkiego. Dopiero jak temperatura zaczęła rosnąć i ludzie zobaczyli jak się żyje w innych dzielnicach, coś drgnęło. Jeszcze dziś wysiadając na Wierzbnie uderza cię w twarz fala gorąca. Ze 31C stopni. Asfalt, mury, brak zieleni, szklane ściany apartamentowców odbijają światło. Chodzą klimatyzatory. Bulisz za klimę, obowiązkowo wyposażoną w specjalny czujnik prądowy, jak za zboże i dobrze. Chcesz zanieczyszczać? – Płać. Masz luksus rodem z lat 20-stych.

Część sąsiadów rozeszła się do domów, zostali głównie ci, chcący adoptować kota. Los szczęścia padł na rodzinę Myszorów. Dzieciaki odtańczyły taniec radości. Inni spuścili nosy na kwintę. Poczekają. Podobno za miesiąc mają losować aż pięć kociąt. Zresztą zaraz humory się poprawiły. Rozstawiono sąsiedzki stół. Każdy postawił małą przekąskę do podziału, dużo suszonych owoców, na koniec zjedzą otrębowe talerze. Piotr przygotował kuleczki z gotowanego ziemniaka z podsmażoną cebulą, czosnkiem, świeżymi ziołami i kiszoną młodą botwinką. Botwinkę wyhodował pracowicie w długiej skrzyni na balkonie i był z niej niezwykle dumny.

Ja nie czekałem, aż zaczną jeść, wszak nic tam dla kota nie mają. Jak można żywić się prawie wyłącznie roślinami? Fuj.

Zresztą miałem śledztwo na karku. Czas było wyruszyć na patrol, szukać złodzieja.

Noc, środa-czwartek 11 maja 2038

Mały Kot przybiegł do mnie niezwykle podekscytowany, gdzieś koło dziewiątej. Aż podskakiwał z niecierpliwości i ogonem bił o boki.

– Widziałem ją, widziałem.

– Kogo znowu widziałeś Mleczaku?

Udało mi się go trochę uspokoić i w miarę składnie opowiedział. Zobaczył nieznaną mu kotkę syjamską idącą po gzymsie Nałkowskiej 5, potem przebiegła Staffa i zniknęła w jednym z szeregowców, oddzielających nas od Parku Herberta.

– Rozumiem – powiedziałem, ruszając wąsami. Ale cóż w tym osobliwego? Kotka syjamska, to normalne.

– Żebyś ty widział Maurycku, jak ona zaglądała do mieszkań. Na pewno ma nieczyste zamiary. Zresztą sprawdź sam.

– Mam taki plan.

Po pierwsze, patrolowanie na pusto już mi się znudziło, a po drugie, kotka syjamska, to może być interesująca znajomość.

Poszliśmy, kazałem Małemu Kotu trzymać się z daleka, sam zaś obserwowałem. Cierpliwie. Bardzo cierpliwie.

Nieznajoma kotka pokazała się dopiero nad ranem, gdy już jaśniało. Faktycznie piękna syjamka, tułów śmietankowo-beżowy, a łapki, ogon, uszy i pyszczek, jakby je ktoś w mocnej kawie umoczył. Ruszała się z niezwykłą gracją, jak jakiś duch koci. Z daleka patrzyłem jak wspina się na balkony pod siódemką, zagląda w okna. Naprawdę wyglądała jakby była na zwiadach.

Ruszyłem naprzód. Postanowiłem pokazać się jej, zapoznać, dowiedzieć czegoś więcej. I tu przeżyłem prawdziwy szok. Kotka zignorowała mnie. Rzuciła mi jedno spojrzenie swoich niebieskich, leciutko fioletowych oczu i przeszła obojętnie. Na zwykłe kocie „dzień dobry” nie odpowiedziała, a kiedy próbowałem zastąpić jej drogę przeskoczyła przeze mnie i szybko pognała do szeregowców. Siedziałem zdumiony, a Mały Kot patrzył się na mnie z niedowierzaniem.

Byłem, mówiąc szczerze, trochę zagubiony bezczelnością kotki. To wbrew jakiejkolwiek kociej etykiecie, ale, ponieważ czekało mnie zebranie zespołu, wziąłem się w łapy.

Tym razem spotkaliśmy się w miejskich ogrodach warzywnych, które stworzono na dachach szeregowców. Ponoć właściciele woleli to, niż nadbudowę mieszkań. Dobra decyzja, pojawiły się nornice, myszy, przylatywały ptaki, wydziobując ziarna. Mieliśmy prawdziwe świeże mięso. Dla mnie rozkoszą było złowienie badylarki, maleństwa na jeden kęs. Słodziutkie. Ale wróćmy do śledztwa.

Wpierw wysłuchałem sprawozdania zespołu. Nic. Żadnego śladu. Wtedy ja opowiedziałem o syjamce. Plamka i Elza od razu się podekscytowały. Moim zdaniem, przemawiała przez nie zwykła kobieca zazdrość o ładniejszą kotkę.

– Niezwykle podejrzane – stwierdziła Elza. – Na pewno ona kradnie sama, lub naprowadza swojego opiekuna.

– Właśnie, słyszałam, że koty syjamskie można wytresować do wielu rzeczy – dodała Plamka.

Trudno było nie przyznać jej racji. O kotach syjamskich krążyły opowieści od wielu kocich pokoleń. Powszechnie uważano je za wyniosłe i podstępne. A już historia o tresurze, jeżyła każdemu kotu włos na grzbiecie. Dać się opętać i podporządkować ludziom. To zaprzeczałoby istocie naszego gatunku i zamieniałoby nas w jakieś posłuszne psy. Jednak moim obowiązkiem, jako głównego śledczego, było zadbanie o ład i porządek postępowania.

– Nie zaprzeczam, drogie dziewczęta. Syjamka jest podejrzana. W związku z tym mam plan.

– Jaki? Jaki, Maurycku? – Ekscytował się Mały Kot.

– Po kolei. Ustalimy dyżury na obserwację syjamki, lecz nie możemy porzucić patrolowania okolicy.

– I pewnie to ty będziesz się na nią gapił? Niedoczekanie. Wy tylko będziecie się ślinić i śnić o pięknej kotce. Obserwacją syjamki zajmiemy się my. – Przejście Łatki na stronę dziewczyn załatwiało sprawę.

– Jak sobie chcecie. Ustalimy cztery warty. Elza, Łatka, Plamka i Mały Kot. Z tego, co pamiętam, koty syjamskie słabo widzą w nocy, więc wtedy ryzyko jest najmniejsze. Dlatego wartę od jedenastej do czwartej obejmie Mały Kot. Potem Łatka, skoro taka wyrywna, do dziesiątej. Plamko, dostaniesz najtrudniejszą – tę południową. Musisz pilnować się, żeby nie zasnąć, łatwo gdy słońce przypieka. Ja wpadnę koło trzeciej. Elza zmieni mnie o wpół do piątej, a potem ja znowu przyjdę o wpół do dziesiątej. Bazyl i Rysio w nocy przeczesują teren koło naszych bloków. Ja zajmę się rejonem po drugiej stronie Perzyńskiego. Wszyscy zaś musimy być ekstra czujni koło drugiej po południu. O ile dobrze pamiętam słowa Piotra, właśnie koło drugiej popełniono większość kradzieży, szczyt upału, wszyscy podsypiają, lub zajęci pracą, a złodziej może grasować. Odpowiada towarzystwu?

Pomruki wyraziły zgodę. Zadania były rozdzielone. Teraz tylko czekać na schwytanie winowajcy, czy winowajczyni.

Sobota, 14 maja 2038

Łatwo powiedzieć, czekać. Niestety, my koty, nie jesteśmy nieskończenie cierpliwe. Po trzech dniach bezowocnego czuwania, moim współpracownikom zaczęło się nudzić. Z natury kot jest indywidualistą, nie urządza zbiorowych polowań, nie współpracuje. Czułem, że śledztwo mi się rozłazi. Dobrze, że dziś przed południem skontrolowałem posterunek, bo Plamka spała w najlepsze, a gdy próbowałem ją zreprymendować, zadarła ogon i odeszła obrażona. Wróciła po godzinie i zmieniła mnie bez mruknięcia, czy zwyczajowego poiskania za uszami. Choć tyle. Bazyli też opowiadał o swoim obchodzie, tak mętnie, że chyba nie wyszedł na patrol. Wiedziałem, że coś muszę zrobić.

Wieczorem poszedłem do Morusa.

– No opowiadaj, jak idzie łapanie syjamki.

Sęk w tym, że w ogólne nie szło. Syjamka wychodziła na swoje spacery, właziła na balkony, zaglądała ludziom do okien, zachowywała się podejrzanie, lecz nic nie ukradła. I całkowicie nas ignorowała. Myślałem, że może zainteresuję się Rysiem, bo to potężne kocisko, zmieszane z bengalskim, więc ma piękne, brązowe łaty. Dorodny kot. Jednak nic. Próby zaznajomienia się, podjęte przez dziewczyny, też spełzły na niczym. Syjamka przechodziła obok nich, nie widząc kocich znaków i trzymając swój ogon zadarty niczym sztandar na wietrze.

Morus pokiwał głową.

– Faktycznie masz twardy orzech do zgryzienia. Chyba nie zdawałeś sobie sprawy, ile takie śledztwo może potrwać. Tylko w książkach detektyw rozwiązuje problem w jeden wieczór, rozmyślając w fotelu, lub grając na skrzypcach. Ja rozmawiałem kiedyś z kotem inspektora Janusza. W rzeczywistości praca śledczego jest żmudna, nudna i często do niczego nie prowadzi.

– Kiedy ja czuję, że jesteśmy na właściwym tropie. Nie możemy odpuścić. Zajrzałem tam, przez okno, gdzie ona mieszka. Istne muzeum. Kto inny chciałby kraść zabytkową biżuterię?

– Znaleźliby się chętni. Mniejsza z tym. Ufam twojej intuicji. Przyjdę dziś o jedenastej na spotkanie zespołu, spróbuję wykrzesać z nich trochę entuzjazmu.

– Dziękuję ci Morusie.

To, że Morus zdecydował się ruszyć i osobiście wziąć udział w naszym śledztwie, zmotywować koty, dodało mi nadziei.

Poniedziałek, 16 maja 2038

Bardzo emocjonalna przemowa, którą wygłosił Morus, zmobilizowała moich przyjaciół. W weekend, zgodnie z oczekiwaniami, nic się nie działo. Ludzie coś tam omawiali, widziałem jak Piotr i Alicja długo konwersowali, nie tylko z dzielnicowym Radżem, ale i z inspektorem Januszem. Nie spodziewałem się, żeby działania ludzi, przyniosły jakikolwiek skutek.

Zaś w poniedziałek, my byliśmy gotowi. Na posterunkach. Ja od rana nie mogłem usiedzieć na miejscu. Jak tylko dzieci poszły do szkoły, korzystając z chwili nieuwagi Alicji, wyskoczyłem z balkonu i pobiegłem pod siódemkę. Omal nie wpadłem na Łatkę.

– Ciii, nie rób hałasu. Ona tu jest.

Faktycznie syjamka szła po gzymsie dachu. Zgrabnie przeskoczyła na balkon na trzecim piętrze, potem przebiegła po cieniutkim boniowanu wokół okna i jak pająk zeskoczyła na drugie piętro. Kolejne odbicie i była na parapecie.

Wypatrywaliśmy co zrobi. Obok nas, bezszelestnie, pojawił się Mały Kot. Pyszczkiem wskazałem mu okno, gdzie siedziała obca kotka.

Okno było rozwarte u góry. Nie miała szans, by tam wejść, to pewna śmierć. Niejeden kot powiesił się w takiej szczelinie. Lecz kotka wyciągnęła się na całą długość i podskoczyła, lądując tylnymi łapami na wysokości klamki. Potem przekręciła łepek na bok i zaczęła przeciskać się u samej góry, gdzie miejsca było najwięcej. Patrzyliśmy wstrzymując oddech. Prawdziwa akrobatka. Przenosiła swoje ciało, centymetr po centymetrze, na tamtą stronę. W pewnej chwili zatrzymała się, drgnęła i usłyszałem przerażony syk Łatki. Byliśmy pewni, że z syjamką koniec.

Minęła minuta, półtorej. Nagle ciałko kotki drgnęło, tylne łapki sprężyły się i jednym susem znalazła się w środku. Mały Kot ze świstem wypuścił powietrze, ja wpatrywałem się jak zaczarowany. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy.

Teraz czekaliśmy. Nic się nie działo. Cóż bym dał za to, by widzieć, co syjamka wyprawia w środku. Po ponad dwudziestu minutach jej kształt pojawił się po drugiej stronie okna.

Kotka trzymała w pyszczku koniec sznura pereł, który miała owinięty w pasie. Znowu wyciągnęła się i wystawiła nos przez okno. Trąciłem Małego Kota.

– Leć po Alicję, pędem, niech przybiega pod dom syjamki.

Mały Kot ruszył. Ciekawe, czy Alicja go zrozumie?

Kotka zaś z wysiłkiem przeciskała się przez okno. Delikatnie by nie zerwać pereł. Powolutku, lecz wiedzieliśmy, że jej się uda.

– Co teraz? – Szepnęła Łatka.

– Biegiem za nią, musimy wejść do jej domu.

Nie przewidzieliśmy, jak szybko złodziejka potrafi biegać. Niby miała do pokonania dłuższą drogę, lecz skakała jak jakaś latająca wiewióra z filmu. Błyskawicznie znalazła się na rogu. Ruszyliśmy oboje. Łatka została nieco z tyłu, nie była świetną biegaczką. Ja uważałem siebie za niezłego sprintera, lecz ledwo mogłem nadążyć. Prawie dognałem ją jak przebiegała przez Staffa. Wtedy syjamka wykonała piękny skok, odbicie i znalazła się na parapecie okna na pierwszym piętrze. Niewiele myśląc, zacząłem wspinać się po rynnie, ale kotka z łupem już znikała w środku.

Desperacko skoczyłem w kierunku parapetu. Tylne łapy ześlizgnęły mi się i tylko dzięki temu, że miałem nieobcięte przednie pazury, nie zsunąłem się na dół. Mocnym ruchem tylnych łap odbiłem się od tynku i przeniosłem ciężar ciała do przodu. Praktycznie wtoczyłem się na szybę. W tym momencie okno zaczęło się zamykać. W środku był człowiek!

Jednym ruchem tylnej łapy nacisnąłem przycisk alarmowy na swojej obróżce.

– Maurycy! Maurycy! – Zabrzmiał krzyk Alicji. Biegła wzdłuż Staffa w moim kierunku.

Nie było czasu do stracenia. Całym sobą pchnąłem okno i znalazłem się w środku. Człowiek zaatakował mnie szczotką. Odskoczyłem unikając ciosu i wpadłem prosto na paszczę syjamki.

– Miauuu! – Zawyłem z bólu.

W tej samej chwili rozległ się dźwięk syreny policyjnej. Od strony Perzyńskiego pędził Radż na swoim elektrycznym skuterze, a od Duracza na drugim jechał inspektor Janusz.

W takiej sytuacji nie pozwolę się zabić, pomyślałem i ruszyłem do walki. Zęby, pazury u wszystkich czterech łap. Tak łatwo ze mną sobie nie poradzą. Syjamka odrzucona siłą mojego uderzenia poleciała na ścianę, a kobieta zacząła oganiać się w panice i krzyczeć wysokim głosem.

Charakterystyczne buczenie oznaczało, że Radż otworzył drzwi na dole i ciężkie buty zatupały na schodach, za nim lżejsze skoki Alicji.

– Policja! Nie ruszać się – krzyknął dzielnicowy.

Cała nasza trojka zamarła.

– Ten kot! Wtargnął tu i zaatakował mnie i moją kotkę! Na pewno jest wściekły! – Krzyczała mieszkanka domu.

– Maurycku, co ci jest kochanie? – Alicja przypadła do mnie. Solidnie krwawiłem. Zęby syjamki rozorały mi skórę od ucha do boku.

– Miau! – Wrzasnąłem, wyrwałem się jej i podskoczyłem do sznura pereł leżącego na podłodze.

– Oto i to złodziej! Przyniósł to tutaj! – krzynęła gospodyni.

– Spokojnie pani Szostakowa, zaraz wszystko zbadamy – zabrzmiał tubalny głos inspektora Janusza. – Pani Alicjo, zabierze pani swojego kota i opatrzy go. Radż, zajmij się kotką pani Szostakowej.

– Niech pan nie rusza mojej Shakiry. Ona jest niezwykle delikatna! Boi się obcych.

Szostakowa sama podbiegła do syjamki i wzięła ją na ręce. Kotka nie protestowała.

– I cóż my tutaj mamy? – Kontynuował inspektor Janusz – perły skradzione z mieszkania numer 37 na Nałkowskiej spod siódemki.

Spojrzał na swój zegarek informacyjny. – Sześć minut temu. Pozwoli pani, że się rozejrzę – powiedział do Szostakowej.

– Nie ma pan prawa, bez nakazu! – zawyła Szostakowa i krzyknęła do swojego zegarka – Papuga, dzwoń!

Dwa sygnały po drugiej stronie. Głęboki męski głos.

– Tak, pani Szostakowa?

– Panie mecenasie, niech pan natychmiast przyjeżdża, zaatakowała mnie policja, robią tu bezprawną rewizję.

– Prawnik na pewno się pani przyda – wtrącił Janusz. – Radżu, wezwij prokuratora Stefanakisa.

Po czym, obracając się do kobiety dodał – pani nie ma powodu do zdenerwowania. Jesteśmy na miejscu przestępstwa, mam prawo dokonać przeszukania. Pani się za dużo starych filmów naoglądała, żaden nakaz nie jest potrzebny.

Janusz bez dalszych słów wszedł do kolejnego pokoju, nakładając policyjne okulary filmujące panoramicznie, by udokumentować każdy krok.

– Radżu – zawołał – jesteś świadkiem, co znalazłem.

W wielkiej szafie, za pancernym szkłem, była wyeksponowana skradziona biżuteria.

– No, tego Maurycy pani raczej nie przyniósł.

– Nic nie wiem. Bez mojego adwokata nic nie powiem. – Szostakowa zacisnęła usta i stała z Shakirą na rękach.

Adwokat Kaliski i prokurator Stefanakis przyjechali prawie jednocześnie. Ja siedziałem jak posąg, patrząc, co się dzieje. Alicja krzątała się przy mnie z opatrunkami, nie wiadomo z czym. Ofuknąłem ją, by nie przeszkadzała.

– Cóż pan wysmażył przeciwko mojej klientce, panie prokuratorze?

– Wygląda to na wielokrotną kradzież, z wykorzystaniem tresowanego zwierzęcia. – Stefanakis, będąc w stałej łączności z Januszem, szybko zorientował się, z jakim oskarżeniem wystąpić.

– Panie prokuratorze, chyba nie będzie pan próbował udowodnić, że moja klientka zorganizowała te kradzieże. To przecież absurd. Nikt w to nie uwierzy.

Prokurator zamyślił się i potarł palcem grzbiet nosa.

– Więc, twierdzi pan panie mecenasie, że pańska klientka, po prostu zatrzymała przyniesione przez kotkę przedmioty i nie ma z tym nic wspólnego?

– Chyba oczywiste.

– Taaak, ciekawe. Patrząc jak biżuteria jest wyeksponowana, i biorąc pod uwagę, że zniknęła ona od swoich właścicieli w ciągu ostatnich trzech miesięcy, wygląda mi to na zagarnięcie znalezionego mienia. Nieprawdaż? Ile dni jest na dostarczenie znalezionych przedmiotów na posterunek policji, panie mecenasie? Przypomni mi pan? Trzy dni robocze? Dwa tygodnie w przypadku osoby o ograniczonych możliwościach poruszania się?

– Panie inspektorze – prokurator obrócił się do Janusza – czy pani Szostakowa jest zarejestrowana, jako osoba z trudnościami poruszania się?

– Absolutnie nie, panie prokuratorze.

– No, czyli mamy tu do czynienia z paragrafem 220A podpunkt d, Kodeksu Karnego z 2036r. Nieprawdaż? Bezprawne zagarnięcie mienia znalezionego, zagrożone trzema miesiącami robót publicznych od każdego przypadku, chyba, że łączna wartość przedmiotów zagarniętych przekracza 100 tysięcy, wtedy jeszcze mówimy jeszcze o dodatkowej karze grzywny w wysokości wartości zagarniętego mienia. Nie ma wątpliwości, sam naszyjnik ze szmaragdami wart jest… Ileż to? – Spojrzał na zegarek. – Osiemdziesiąt tysięcy, więc będzie poważna sprawa, chyba, że… – zawiesił głos.

– Oczywiście, chyba, że zgodnie z nowymi wytycznymi, osoby poszkodowane zgodzą się, iż działania to nie było celowe i przyjmą zwrot przedmiotów oraz dodatkową rekompensatę w wysokości 30% wartości przetrzymanych rzeczy znalezionych. – Wskoczył w słowo Kaliski.

Potem słyszałem, jak Alicja wyjaśniała Piotrowi, że nowe prawa, w przeciwieństwie do dawnych kodeksów karnych nakierowanych na zemstę społeczeństwa, dbały przede wszystkim o uniemożliwienie ponownego przestępstwa i o zadośćuczynienie ofiarom. Inaczej wszyscy cierpimy podwójnie – społeczeństwo ponosi koszty wymiaru sprawiedliwości, a poszkodowany często zostawał bez pomocy. A przecież tu o dobro ofiary  głównie chodzi.

Kaliski szybko wytłumaczył Szostakowej, by poprosiła okradzionych o taką interpretację. Zagrożenie, iż ponownie zorganizuje jakąkolwiek kradzież było żadne. Szczególnie, że dożywotnio odebrano jej prawo do opieki nad zwierzętami.

– Wiesz Piotrze, system rekompensat działa bardzo dobrze. Powiązano go dodatkowo ze statusem majątkowym sprawcy, tak by rekompensata była nie tylko wyrównaniem szkody, ale i odczuwalną niewygodą. W przypadku Szostakowej, błyskawicznie oceniono jej majątek i odszkodowanie zostało zwiększone do pięćdziesięciu procent wartości biżuterii. Jeśli by jeszcze kiedyś spróbowała, to musiałaby wypłacić równowartość zawłaszczonych przedmiotów.

– A gdyby udowodniono jej kradzież?

– Sytuacja jest podobna, Piotrze. Tylko rekompensata potrojona: równowartość za pierwszym razem, trzykrotność w recydywie, zwiększane, w zależności od twoich zarobków, lub majątku. Już Machiavelli mawiał, że utrata ojcowizny bardziej boli, niż skazanie na śmierć ojca. Prawo jest szybkie i skuteczne, bez dodatkowych kosztów dla społeczeństwa. Ten system wymyślili Celtowie ponad dwa tysiące lat temu i świetnie działało, dopóki nie zastąpiliśmy go pomysłami rodem z krwawego Prawa Hammurabiego. Dobrze, że wróciliśmy do myślenia, że prawo ma chronić ofiarę, umożliwić naprawę krzywd i zabezpieczyć społeczeństwo przed powtórzeniem się przestępstwa.

Ludzie zaś, jak to ludzie. Najpierw wściekli krzyczeli, lecz inspektor Janusz szybko przekonał ich, że najlepiej zaakceptować. Odzyskali swoją własność, a dodatkowa połowa ustalonej wartości biżuterii, to wszak niemała kwota. Szostakowa dostała solidną nauczkę, będzie musiała sięgnąć do rezerw, które uzbierała, jeszcze wtedy, gdy jako pracownik firmy pożyczkowej wciskała biedakom kredyty.

Lecz i tak najbardziej zabolała Szostakową utrata Shakiry. W tej sytuacji nie było mowy, by zatrzymała kotkę. Nasza syjamka dostanie nowy dom i szansę nauczyć się żyć wśród innych. Wyobraźcie sobie jak jej umiejętności mogą bawić dzieciaki?

Alicja i Piotr byli na mnie strasznie źli. Ponoć o mały włos nie zaprzepaściłem akcji policji. Wszelka cenna biżuteria w okolicy była oznaczona i każdy jej ruch był monitorowany, dlatego Radż i Janusz tak szybko przyjechali. A ja bym wszystko zepsuł. Zepsuł? Niby jak? Beze mnie nigdy by się nie dowiedzieli, że to kotka kradnie. Była w tym naprawdę niesamowita.

I mieli do mnie żal, że się narażałem. Alicja popłakała się, kiedy opowiadała, jak się czuła, widząc Małego Kota wpadającego do mieszkania i podnoszącego alarm. Jak próbowała zrozumieć, o co chodzi. Gdy tylko wybiegła z domu, wtedy rozdzwoniło się moje wezwanie pomocy. Tak się wystraszyła. Biedaczka. Leciała szybciej niż do pożaru.

Mnie zaś rana na boku naprawdę boli. Ugryziono mnie dotkliwie.

Więc teraz nie wiem właściwie, czy dobrze, czy źle zrobiłem.

Z drugiej strony nie wiem, czy jako kota, mnie to obchodzi. Było świetnie i moi przyjaciele chcą więcej. Detektyw Maurycy to brzmi dumnie. Już mam plany na następne miesiące, tylko wpierw muszę odrobinę odpocząć…

Wtorek, 17 maja 2038

Krople majowego deszczu zabębniły o markizę. Nadeszli owi mityczni „zimni ogrodnicy”. Przymknąłem oczy rozkosznie wdychając chłodne powietrze, rozłożyłem się ostrożnie, moszcząc się zdrowym bokiem, na bujanym fotelu. Futro najeżyło mi się by utrzymać ciepło, wzrok utkwiłem w parku naprzeciwko i bezwiednie usnąłem.

Wróciłem do domu wykończony, trzy dni konferencji, prezentacje, dyskusje, przynajmniej chyba nieźle wypadłem. Może uda się zamknąć w tym kwartale kilka deali? No i dwie przechlane noce. Cóż robić? – kto smaruje ten jedzie, a koledzy z branży to podstawa. Gdyby nie ta cholerna śnieżyca pod Łodzią i problemy ze światłami, byłbym w domu ze trzy godziny temu.
Mieszkanie było ciche i puste, tylko ta dziwna kartka na lodówce ‘Tato pojechałem w góry, odezwę się e-mailem’. Nik, mój syn, już od kilku lat nie jeździł w góry, ostatnio żył tylko klubem i grami strategicznymi, nawet studiowanie architektury zeszło na dalszy plan. Gry strategiczne – to nie zabawa. Za wkład w ostatni program dostał trzy tysie. I to bez mojej pomocy. Starałem się nie wtrącać w jego życie, jest przecież dorosły, choć od czasu jak Kaśka zostawiła nas, gdy Nikodem miał cztery lata, i znikła w wielkim świecie, syn stał się dla mnie wszystkim. Ale teraz nie byłem w stanie się przejmować. Chciał to pojechał. Ja padam na twarz. Szybki prysznic i do łóżka.
Rano obudził mnie dzwonek. Spoglądam przez wizjer. Mała szatynka z dużym plecakiem. Plecak chyba większy od niej.
– Kto? – pytam zaspany
– To ja, Miłka. Nikodem, otwórz.
Nie chciało mi się gadać przez drzwi. Zresztą głos miała taki miękki, przyjazny. Otworzyłem.
– Kim pan jest? – zapytała zdziwiona. Wyraźnie spodziewała się kogoś innego.
– Jestem ojcem Nikodema. Nika nie ma w domu. W czym mogę pomóc?
– Umówiliśmy się z pańskim synem na dzisiaj rano. Jedziemy w góry.
– Zaraz, ale on zostawił mi wczoraj kartkę, że właśnie pojechał.
Nim zdążyła odpowiedzieć z windy wysiadła kolejna para z wielkimi plecakami. Szybko przedstawili się jako Maciek i Baśka i właściwie wepchnęli się do mieszkania. Cóż było robić? Zaprosiłem ich do kuchni, wyjąłem puszkę rybek ze starych zapasów i zaparzyłem herbatę. Miałem tylko chrupki chleb, nie będę przecież dla nieznajomych biegał po świeże bułeczki i zostawiał mieszkania bez opieki.
Wydawali się nie przejmować moją obecnością. Maciek rzucił ciężkie buty na środku kuchni i żłopał herbatę ze swojego metalowego kubka. Dziewczyny robiły kanapki z chrupków i sardynek. Nie bardzo wiedziałem co z nimi robić, kusiło by wyrzucić, ale przecież umówili się z synem. Poszedłem do siebie, może, jak obiecywał, odezwał się emailem.
W skrzynce oczywiście ze trzydzieści nowych wiadomości, ale same głupoty i jakieś pytania z pracy. Dobrze, że dziś sobota, poczekają na odpowiedź do poniedziałku. Ale czemu nic nie ma od Nika?
Drrryń!
– Halo!
– Tato! Dwa słowa, bo karta mi się kończy. Lepiej nie otwieraj nikomu – to Nik. Skąd on dzwoni? Więcej trzasków niż głosu.
– Gdzie jesteś? Nik, odezwij się.
Piiiiii. Koniec połączenia. Cholera. Co teraz? O co tu chodzi? Co mam robić? Dlaczego nie otwierać? Nie wyglądali groźnie, najwyżej bezczelnie. Trzeba by się ich kulturalnie pozbyć, ale jak? Nic to, muszę wyjść i stawić czoła losowi.
Wróciłem do kuchni. Stanąłem w drzwiach. Uderzył mnie zapach potu. Drapieżny męski, przemieszany z duszącym kobiecym. Nigdy nie myją się, czy co? Ale, przecież pewnie są z drogi, trzeba być wyrozumiałym.
Przez chwilę przyglądałem się całej trójce. Miłka, mała, śmiesznie ubrana w kolorowych spodniach, turkusowo-morskiej podkoszulce podkreślającej drobny biuścik i narzuconej na to koszuli flanelowej o zdecydowanie za długich rękawach. Znad kromki chrupka, w którym pozornie była pogrążona, niebieskie oczy lustrowały kuchnię i mnie. Maciek rozwalił się na krześle, drapał po tłustym karku i pozwalał Baśce skakać koło siebie. Ta biegała jak fryga, podsuwając: a to herbatę, to kanapki, a to pomiętą tabliczkę czekolady. Jej strój nie pasował do górskich wędrówek. Legginsy były jak najbardziej na miejscu, ale wokół bioder owinęła się jakimś dziwnym sarongiem, który krępował jej ruchy i zanadto podkreślał biodra. Bo brzuch miała szczupły i seksownie opalony. Pod czujnym wzrokiem Miłki stwierdziłem, że czas przestać się gapić.
– Dzwonił Nikodem – zacząłem…
– No i? – Baśka zareagowała pierwsza.
– Przerwało połączenie, ale mówił, że będzie dopiero za dwa dni – zmyśliłem to na poczekaniu, żeby się ich tylko pozbyć. Żebym mógł się spokojnie wykąpać i pójść przyjąć dzienną porcję kofeiny. Za rogiem dawali świetną latte.
– Nie będzie go dwa dni! – Zirytował się Maciek – Co to kurwa znaczy?!
– Młody człowieku, zważ na język – nie będę mu się tłumaczył. Najchętniej przyrżnąłbym w ten pryszczaty dziób, ale nie będę zniżał się do jego poziomu.
– Niech mi pan tu językiem oczu nie mydli. Co tu jest, kurwa, grane? Specjalnie dla tego palanta wysiedliśmy z pociągu (czyli miałem rację – przyjezdni, przemknęło mi przez myśl) a mogliśmy jechać do samego Bielska i być już w górach. A on co? – wraca za dwa dni… Baśka, kiedy następny pociąg do Bielska? – odwrócił się do dziewczyny.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała zniechęcona.
– Poczekajcie, zaraz sprawdzę – wyjąłem organizer i wywołałem program z rozkładem jazdy. Jak zwykle, myślenie i planowanie spada na mnie.
– Te gadżeciarz, – Maciek wyraźnie chciał sprowokować awanturę – jak pan jesteś taki techniczny, to czemu synalek nie ma komóry?
Milczałem. Byle smarkacz nie wyprowadzi mnie z równowagi. Nie będę przecież objaśniał skomplikowanego rozumowania Nika, który udowadniał, że telefony komórkowe to forpoczta globalnego kapitalizmu, że napychają kieszenie obcym koncernom, kradną nasz prywatny czas (z tym ostatnim się akurat zgadzałem) i on komórki nie będzie używał.
– Macie ekspres do Bielska o 16:20, o 19:10 będziecie na miejscu.
– Ekspres – jęknęła Baśka – to trzeba będzie dopłacić do biletów. Pewnie ze trzy dychy.
Natychmiast sięgnąłem do kieszeni po portfel.
– Dołożę różnicę, to w końcu Nika wina – wszystko byleby sobie poszli. Kawy! Dajcie mi kawy.
Maciek bez wahania wyciągnął łapę. Podałem mu stówę, którą bez mrugnięcia okiem schował do kieszeni.
– Dobra, ale poczekamy tutaj. Nie będziemy siedzieli na dworcu jak te kołki.
To prawda. Do pociągu jeszcze trzy godziny. Na zewnątrz mróz. Niech to szlag. Nie mogę ich tak wygnać.
– Trzeba się czegoś napić – Maciek znowu komenderował – Baśka, skocz no do sklepu po wino. Tu na dół.
– Ja nigdzie nie jadę – cicho powiedziała Miłka. – Nigdzie nie jadę. Wybrałam się w góry, bo Nikodem mnie namówił. Sama nie jadę.
– Nie wygłupiaj się. Co się będziesz przejmować? Jedziesz z nami – Maciek wyraźnie lubił ustawiać innym życie.
– Jasne – dodała Baśka – w końcu planowaliśmy to od dwóch miesięcy.
– Nie, ja bez Nikodema nie jadę – Miłka była stanowcza – możecie łazić sami.
– Baśka, ruszże się po to wino. Napijemy się, pogadamy, może wtedy zmądrzejesz.
Nie wiem co mnie podkusiło, ale dołożyłem na jeszcze jedną Sofię, kazałem kupić Blanc de Blanc jedyne, co w sklepie na dole jest pijalne, miała też kupić chleb, ser i może kiełbasę, jak nie będzie za oślizgła.
Baśka zakręciła się i wyszła. My siedzieliśmy w ciszy przerywanej posapywaniem Maćka.
– To co pani zrobi? – przerwałem ciszę zwracając się do Miłki.
– Jeszcze nie wiem. Pomyślę – odwróciła się ostentacyjnie i zamilkła.
Poczułem się głupio. Nawet po powrocie Baśki, pomimo wina, rozmowa nie kleiła się. Maciek rozprawiał o planowanym przejściu, jak dograli wszystko przez internet, jak będą szli starym, zapomnianym, szlakiem na Słowację. Baśka energicznie przytakiwała, ale bardziej żeby zabić ciszę niż z rzeczywistego entuzjazmu. Milczenie Miłki warzyło atmosferę. Tak przez dwie godziny.
– Zbieramy się – zarządził Maciek
Super, idźcie, nareszcie wywietrzę, pomyślałem.
Miłka też się podniosła.
– Pójdę z wami, zobaczę jak pociągi.
– Mam rozkład, mogę pani sprawdzić.
– Zobaczę sama. Wracam za godzinę.
Bezczelna smarkula. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć byli już za drzwiami. Otworzyłem okno i zaczerpnąłem w płuca zimowe miejskie powietrze. Co robić? Co teraz robić? Spokojnie, pomyślałem. Wszystko to wina Nika. Przez niego te kłopoty. I ominęła mnie kawa… Cholerny brak kofeiny. Kawiarnia już zamknięta. No przecież mogę zaparzyć w tygielku! Wyciągnąłem rondelek, nasypałem kawy, dwie łyżeczki cukru, parę ziaren kardamonu, żeby się obudzić. Znajome czynności uspokoiły mnie. Powoli zagotowałem nie doprowadzając do wrzenia, dwa razy. Jeszcze tylko łyżka zimnej wody i gotowe. Nareszcie.
Znów sprawdziłem maile. Oczywiście nic. Telefon też głuchy. Co z tym Nikiem? Jak narobił problemów, niech ma. Położę Miłkę w jego pokoju, postanowione. Normalnie tam nie wchodziłem, ale teraz sytuacja była wyjątkowa. W pokoju ani śladu niczego dziwnego, podkoszulek jak zwykle pod krzesłem, komputer śpi na biurku. Uprzątnąłem pościel z łóżka. Niech sobie smarkula nie myśli, będzie spała w swoim śpiworze. Wyciągnąłem się na fotelu, dobra książka pozwoli się oderwać, zawsze mi pomagało. Wziąłem rozpoczętego Grynberga i pogrążyłem w lekturze.
Miłka wróciła po dwóch godzinach. Oświadczyła, że rano wraca do Poznania, ale na dziś potrzebuje noclegu. Nie stawiałem oporu, w końcu spodziewałem się tego. Byłem zadowolony, że pozbyłem się przynajmniej tamtej dwójki. Chciała skorzystać z Internetu, więc założyłem dla niej nowego użytkownika na komputerze Nika i wybrałem połączenie.
– Tylko lepiej niech się pani z nikim nie umawia – zażartowałem wychodząc z pokoju.
Popatrzyła trochę wrogo, ale w końcu roześmiała się.
Byłem zmęczony, chyba to wino nie zrobiło mi najlepiej. Zaproponowałem Miłce kolację, ale nie chciała jeść. Ja zresztą też poprzestałem na zielonej herbacie. Kąpiel i spać. Miłka wciąż siedziała nad komputerem. Później przez sen słyszałem plusk wody w łazience, krzątanie się, aż w końcu wszystko zamilkło i mieszkanie pogrążyło się we śnie i ciemności.
Szelest uchylanych drzwi. Czujność kazała mi otworzyć oko. Przez szparę wsuwa się postać w długim tiszercie. Siada na brzegu łóżka.
– Śpisz?
Mój nos złapał lekko drażniący, ciepły zapach ciała. Nie używa perfum.
– Nie – odparłem cicho.
– Smutno mi.
Położyła dłoń na kołdrze, tuż obok mojej twarzy. Kątem oka widziałem malutkie złote włoski, jeżące się pod moim oddechem. Nie pociągała mnie zupełnie, nie lubię szatynek, szczególnie takich smarkatych. Żadnego wspólnego języka. O czym z taką rozmawiać? Szybki numerek, może i fajnie, ale po co ryzykować wplątanie się w związek z którego nic nie będzie? Jeszcze na zakrapianej imprezie, z panienką z marketingu czy sekretarką, to co innego, ale tak? Szczególnie, że Kamila zaspokajała moje bieżące potrzeby. Tym bardziej byłem zły czując wzbierającą erekcję.
– Wiesz, jestem zmęczony, może pogadamy o tym jutro? – odpowiedziałem.
– Głuptas. – Uniosła oddzielającą nas kołdrę i wtuliła się we mnie.
Moja ręką objęła ją, głowa sama uniosła się i usta przywarły do jej szyi.
Obudził mnie zgrzyt klucza w zamku. Budzik pokazuje 5:37. Szuranie, które poznałbym na końcu świata. Nik wrócił. Nareszcie! Jak zobaczy plecak Miłki, pewnie tu zajrzy.
Drzwi od pokoju uchyliły się i wejrzała przez nie zmarznięta twarz Nika. Miłka w tym samym czasie wykopała się spod kołdry i wzrok Nika przykleił się do jej zgrabnego pośladka. Przez chwilę zastanawiałem się, czy jej nie okryć, ale stwierdziłem, że będzie to małostkowe. Nik jest w końcu dorosłym facetem.
– Cześć tato – szepnął.
– Hej Nikuś. Niepokoiłem się co się dzieje, dawno już nie byłeś w górach.
– Właśnie widzę, że tak byłeś zaniepokojony, że musiałeś skorzystać z pociechy – Nik zabrzmiał sarkastycznie, ale widziałem, że w jego oczach pojawiły się figlarne ogniki. – Co to za panienka?
– Nie poznajesz? To Twoja znajoma.
– Zaraz, jaka znajoma? Powiedz kto to jest? – Nik nagle się zainteresował.
– No ta, z Internetu – odparłem i jednak przykryłem Miłkę kołdrą. Trzeba dbać o moralność.
– Jaka z Internetu? Mów zaraz – Nik zabrzmiał naprawdę niespokojnie.
– Spokojnie, po co te nerwy. To jest Miłka.
– Miłka? – Nik prawie krzyknął – Tato, jak możesz?
– Co, przecież to nie Twoja dziewczyna. To już nawet nie mogę z panienką pójść do łóżka? – zaczął mnie drażnić tą swoją natarczywością. Dziewczyna jakby się budziła. Swoją drogą ma twardy sen. – Poczekaj, ubiorę się, to pogadamy.
– Ależ tato, jak możesz – załkał.
– No o co ci chodzi? – poderwałem się z łóżka.
– Tato, tato, przecież Miłka jest moją siostrą.
Wyskoczyłem z łóżka, złapałem Nika za rękaw i wyciągnąłem za drzwi. W przelocie narzuciłem szlafrok, bo źle się rozmawia, gdy przeciąg dmucha w tyłek.
– Jaką siostrą, zwariowałeś? Nigdy nie miałem żadnej córki! Wyjaśnij natychmiast, o co w tym cyrku chodzi! – Teraz naprawdę się zdenerwowałem. Czeski film, tylko czemu ja mam w nim grać?
– Opowiem ci. Miłka jest córką mamy, znalazłem ją przez Internet.
Opadłem na krzesło. Historia jak z lichego serialu. Muszę dowiedzieć się wszystkich szczegółów.
– Tak może więcej informacji? – rzuciłem, by zmusić go do mówienia.
– Szukałem mamy – wyduszał z siebie słowa z widoczną trudnością – chciałem dowiedzieć się, jaka ona jest, jak żyje. Miałem jej panieńskie nazwisko i wiedziałem, że pojechała do Niemiec.
To wiesz więcej niż ja – przemknęło mi przez myśl, ale nie przerywałem.
– Kolega pomógł mi poszperać w rejestrach meldunkowych, jakieś tam procedury obeszliśmy i znalazłem informację, że ponownie wyszła za mąż. Ma córkę Milenę, tylko rok młodsza ode mnie.
To by się nawet zgadzało, faktycznie Kaśka szykowała sobie jakiegoś faceta.
– Śledziłem jej losy w kartotekach edukacyjnych – kontynuował.
– Zaraz przecież one są zabezpieczone – nie wytrzymałem.
– E, takie zabezpieczenia, pilnują szczegółów, mają dwa poziomy zabezpieczeń. Z Romkiem bez problemu złamaliśmy pierwszy.
Był z siebie dumny, smarkacz. Dobrze, że go nie złapali, teraz w Unii za coś takiego mógłby pójść siedzieć.
– Rok temu wyjechała z Niemiec i sprowadziła się do Polski, znalazłem ją na liście kandydatów na Akademię Medyczną w Poznaniu. Potem poszło prosto, szukanie na grupach dyskusyjnych, znalazłem Milenę i namówiłem na wyprawę w góry. Chciałem ją poznać. Nagle przedwczoraj dołączyła się do nas jeszcze jakaś para i wszyscy umówili się u mnie w domu. Nie wiedziałem, co robić, musiałem wyjechać, uporządkować myśli i dopiero w górach skojarzyłem, że spotkają ciebie. Dlatego zadzwoniłem.
– Napędziłeś mi stracha tym telefonem, nie wyglądali groźnie, choć trochę dziwnie.
Jednak Nik musi jeszcze dojrzeć zanim zrozumie, że za swoje czyny musi sam odpowiadać, a nie chować się za plecami ojca. I pakować mnie w trudne sytuacje. Co właściwie się stało? Wynika, że przespałem się z córką Kaśki. Na szczęście jest pełnoletnia. To byłby dopiero proces – „Wykorzystał nieletnią córkę swojej byłej żony” – już widzę ten tytuł w Superekspresie. Ale jakoś nic nie czułem. Żadnego poczucia winy.
Drzwi od sypialni otworzyły się i wydreptała zaspana Miłka. Dobrze, że podkoszulek zasłaniał jej pupę. W niczym nie przypominała Kaśki, urodę ma chyba po ojcu.
– Musicie się tak wydzierać z samego rana? – spojrzała na mnie z wyrzutem – Dałbyś mi się chociaż wyspać, ostatecznie mi się należy.
– To jest właśnie mój syn – wskazałem na Nika.
– Nikodem Warzęcki – poderwał się i wyciągnął rękę. Coś mu wyraźnie przyszło do głowy.
– Milena Kwiatkowska – podała mu rękę.
– Jak?! – krzyknął Nik.
– Milena Kwiatkowska – powtórzyła zdziwiona.
– A imię matki?
– Co to, przesłuchanie? – Miłka była zdezorientowana. Z tym zagubieniem było jej bardzo do twarzy. Cholera, coraz bardziej mi się podoba. Naprawdę seksowna dziewczyna.
– Proszę, odpowiedz, to bardzo ważne – nalegał syn.
– Ewa, a co?
– Mieszkałaś kiedyś w Niemczech?
– Czy to obowiązkowe? – Zapytała. – Po co te wszystkie pytania?
– Powiedz mu Miłko, proszę – teraz ja wtrąciłem się do rozmowy.
– Nie, nigdy. Od dziecka mieszkam w Swarzędzu.
Nik opadł na krzesło. Popatrzyłem na jego szerokie ze zdziwienia oczy, na drobną, zdezorientowaną twarz Miłki i dopiero wtedy dotarła do mnie cała absurdalność tej sytuacji. Nie mogłem opanować śmiechu i z każdym kolejnym jego wybuchem coraz bardziej się rechotałem. Musiałem przytrzymać się oparcia, żeby nie spaść z krzesła, a brzuch podskakiwał mi w rytm kolejnych salw śmiechu. Syn zaś patrzył się jak urzeczony, potem spojrzał na Miłkę, znów na mnie, nagle dotarło do niego, że dziewczyna jest przecież starsza niż on – ma ze dwadzieścia trzy lata i wbrew własnej woli zaczął chichotać. Po chwili ryczeliśmy do łez, a Miłka przyglądała nam się zdumiona i widać było, że ni w ząb nie może zrozumieć, o co tym facetom chodzi.