Gwiazdka Maurycego
Gwiazdka Maurycego
Wtorek, 23 grudnia 1890, 16:30
Jutro Wigilia. Pomyślał Andrzej Zaleski, gdy przed wejściem do bramy oskrobał buty z zimowej brei i schronił się w elegancko wykafelkowanym przejściu jasno oświetlonym gazową lampą. Dobiegające z podwórza pogwizdywanie „Nie zawracaj kontrafałdy” umilkło i okutana w kożuch sylwetka stróża pojawiła się od strony podwórka.
Cieć błyskawicznie poznał kapitana, ceremonialnie zdjął czapkę i głośno zawołał
– Witam w domu wasze wysokobłagorodie!
– Witam, panie Maciejak – odpowiedział Andrzej i starannie odsalutował. Nigdy nie nazywał stróża „Józefem” jak wszyscy w kamienicy. Uważał, że ludziom prostym należy się szacunek i oni potrafią to docenić. – Roboty widzę, ma pan dziś huk.
– Oj, nawaliło śniegu wasze wysokobłagorodie, ale nie z taką zimą człek sobie radził. – Odparł spokojnie stróż i znacząco podniósł potężną szuflę, po czym wrócił do przerwanego uprzątania podwórza.
Andrzej już miał skręcić do klatki i paradnych schodów, gdy nagle poczuł nieodparte wrażenie, że ktoś mu się przypatruje. Rozejrzał się – nikogo. Aż wyjrzał na ulicę – pusto. Wrócił do bramy i znowu to wrażenie. Czyjeś spojrzenie niemal świdrowało go na wylot. Spojrzał w głąb podwórza. Na murze, w samym rogu, od posesji po stronie Pańskiej siedział wielki kot.
Kawowo-mleczny, potężny. To on wpatrywał się z w niego fioletowawymi oczami. Kapitan widywał takie koty na wschodzie, ponoć przywożono je aż z Syjamu, ale ten był ze dwa razy większy i puchaty, niczym żbik.
Podszedł kilka kroków.
– Co się mi tak przypatrujesz stary? Posesji pilnujesz? Dobrze, dobrze. Mnie tu przebywać wolno, od frontu na drugim piętrze mieszkam. Chyba żeśmy się już gdzieś widzieli. – Uśmiechnął się do zwierzaka.
Kot lekko kiwnął głową, otworzył szeroko czerwoną paszczę i ziewnął, po czym z ogromnym zainteresowaniem zabrał się do zlizywania płatków śniegu z prawego boku.
– No tak, widzę, że dziś sobie nie pogadamy. – Powiedział Andrzej, zawrócił i ruszył na górę do domu. Alina pewnie czeka z obiadem, a dziś miała być sztukamięs z chrzanem. Wczoraj widział wielką kość szpikową, starannie pociętą w grube plastry. Na samą myśl kapitanowi aż zaburczało w brzuchu.
Wtorek, 23 grudnia 1890, 15:32
– A więc taki jest ów słynny kapitan Andrzej Zaleski. – Pomyślałem. – Niczego sobie jak na człowieka.
Obserwowałem go już od miesiąca, gdy tylko objąłem podwórko przy Mariańskiej. Stary Tygrys koniecznie chciał, żebym go poznał. Kapitan to ważna osobistość w kamienicy, ważniejszy nawet do zajmującego pierwsze piętro radcy z magistratu. Zasłużony i ponoć jak na salcesona[1] porządny. Oczywiście dla nas nie tak ważny jak wąsaty Miotlarz, z którym szybko się zaprzyjaźniłem. Bo w końcu nie każdemu psu na imię Burek. Tutejszy stróż rozumiał, że my, koty jesteśmy niezbędne by uchronić dom przed plagą szczurów lub myszy.
Temu całemu Zaleskiemu przyjrzałem się dobrze, gdy chadzał do piwnicy. Nigdy nie podniósł głosu na kota, nawet schylał się by pogłaskać dzieciaki Lizy. Przynosił in śledziowe łebki. Może faktycznie jest lepszy niż zwykły Gwizdkowy? Kapitan ma w piwnicy dziwny pokój pełen tajemniczych urządzeń, na których wyrabia jakieś wygibasy. Śmiesznie wtedy wygląda, choć z takiego huśtania u niego na linie to nawet sam skorzystałem. Fajne.
W ogóle dom robił dobre wrażenie i Tygrys wyraźnie niechętnie mi go przekazywał. Lecz był już stary, ledwo łapami powłóczył i gdyby nie myszy, które znosiła mu Łatka, dawno by zdechł z głodu. A jak wiadomo, każdy dom potrzebuje swojego kociego opiekuna, a dla mnie kolejna kamienica nie stanowiła problemu. Mariańska i sąsiednie posesje – przy Pańskiej i przy Twardej, to było teraz moje królestwo. Porządna dzielnica, nie jakaś dzicz po drugiej stronie Leszna. Tam porządny kot wolał się nie zapuszczać.
Tak więc objąłem Mariańską 4 wraz z jej kocim przychówkiem – Łatką i Lizą, kocimi damami, Rysiem, największym ale i najbardziej fajtłapowatym kotem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, Małym Kotem, zwinnym jednoroczniakiem i siódemką urodzonego latem kociego drobiazgu– bratem i siostrą czarnymi jak smoła, czwórką wesołych chłopaków burasków i niezwykłą trzykolorową łaciatką, zwaną nie wiadomo czemu Luną.
Właśnie skończyłem kolejny obchód. Szła zima i domu pilnować trzeba. Na pierwszym piętrze za oknem wisiały dwa zające, na trzecim, u starego zatabaczonego kawalera, wielki bażant i dwie kuropatwy, wszystkie skrzynie za oknami aż pachniały od wędzonych boczków, kiełbas, szynek, a w oficynach i na poddaszach od połci słoniny. Takie zapasy ściągały nie tylko wredne szczurzyska, które i po gzymsach wędrować potrafiły. Odpędzać trzeba i łakome wrony i sroki, ba nawet małe sikory funt masła, gdy niezabezpieczony, w noc wydziobać potrafią. A pojawiały się i wędrowne kocury, co swojego domu nie mają i potrafiły tu przyplątać się aż gdzieś z Woli. Hołota bez wychowania. Kot domowy pilnować wszystkiego musi, to poważna praca.
– Melduję, że wszystko w porządku. – Jak duch pojawił się przede mną biały kształt Małego Kota.
– Sprawdziłeś śmietnik i przejście na podwórko od Ciepłej? – Upewniłem się.
Mały Kot energicznie skinął łebkiem.
Musiałem uważać. Nawet nie uwierzycie, gdy opowiem wam, co mnie wczoraj spotkało.
Poniedziałek, 22 grudnia 1890, 17:40
Siedziałem u siebie na strychu. Pilnowanie suszącego się prania przed pajęczarzami nie należy oczywiście do kocich obowiązków. Od tego są Miotlarze i Gwizdkowi. Ale Mariańska dwa to mój dom rodzinny. Tutaj się urodziłem i tu, po naukach kocich strażników, które pobierałem przy Gościnnym Dworze u samego słynnego kociego mistrza Bonifacego, powróciłem, aby objąć pierwsze podwórko. Dlatego przy okazji pilnowałem i strychu.
Pomyślcie sobie jak to jest. Śpisz spokojnie, nagle słyszysz delikatne kroki po ławie kominiarskiej. Klapa dachowa unosi się bez jednego skrzypnięcia. Do środka wskakuje osobnik z wielkim worem i umazaną sadzami twarzą. A ty już prężysz się na belce pod sufitem. Jeden skok i z bojowym okrzykiem lądujesz na głowie amatorowi kradzieży pościeli i bielizny. Pazurami orzesz mu czoło. Ten wrzeszczy. Miotlarz się budzi, pędzi zasapany po schodach chwytać złodziejaszka. A pajęczarz wieje gdzie pieprz rośnie.
Lecz wczorajszy wieczór był spokojny. Gosposie z zakupami dawno wróciły do domu. Nieustanny potok obnośnych handlarzy, druciarzy, ostrzących noże, skupujących szmaty i przeróżnych indywiduów oferujących świąteczne ozdoby rozpłynął się w ciemnościach. Okna frontowych mieszkań płonęły gazowym blaskiem, państwo siadali do wieczerzy. Do mieszkań w oficynie powracali sklepikarze i rzemieślnicy. Z sutereny dobiegał warkot maszyny krawieckiej Klimontowej, a mistrz Tępiński właśnie zamykał swój warsztat introligatorski. Na podwórku panował typowy przedświąteczny pośpiech. Inżynier kolejowy Kowalski dźwigał wielki snopek siana. Wszystko na jutrzejszą wigilię. Z kuchennych okien buchała para, a zapach kapusty i grzybów wypełniał podwórze.
Elegancka pani mecenasowa z pierwszego piętra wychodziła właśnie z córkami na kiermasz dobroczynny. Wrócą za dwie godziny z lokajem objuczonym pudłami i upominkami. Ale co to? Już miałem zwinąć się drzemki, gdy ujrzałem ruch w kącie podwórza. Kitek!
Kitek był niegdyś przemiłym kotem, takim co tylko głaskać i bawić się. Trwało to do czasu jak uprzedniej wiosny chłopaki przywiązali mu pęcherz z grochem do ogona. Łobuzy, zabawę sobie znaleźli.
Kot, biedaczysko. Zaczął biegać jak szalony. Próbowałem go zatrzymać, w końcu nauczono mnie, jak uwalniać zwierzęta z takich pułapek, lecz on nic. Latał, wił się, miauczał, pędził przez okoliczne podwórka. Żebyście słyszeli te świdrujące wrzaski i płacz. Zaś chłopaki skręcali się ze śmiechu. W końcu skoczył na płot i pęcherz uwiązł między sztachetami. Szarpnął raz, drugi, trzeci i o ostry kant ogonek ciach, na pół. Został mu tylko krótka kitka, stąd i imię. Kitek po tym zdziczał, podejść do niego nie można, zadaje się z podejrzanymi typami. Nie widziałem go od tego czasu i na sam widok otworzyłem czujnie oczy.
Kitek rozglądał się po podwórku, po czym wskoczył na murek i przyczaił się w kącie. Coś się szykowało.
Zabrzmiały dźwięki bębenka i harmonijki. Wysoki dziewczęcy głos zaśpiewał „Hej kolęda, kolęda”. Przez bramę weszła piątka przebierańców: koza, diabeł, żołnierz, wielki, bury niedźwiedź i pasterz. Na ich czele kroczyła dziewczyna z białymi anielskimi skrzydłami, kręcącą barwną gwiazdą. Wkoło kręciło się troje dziecięcego drobiazgu z koszykami i kilkoro miejscowych urwisów. Kolędnicy, już dzisiaj? Nie spodobało mi się to.
Przedstawianie ruszyło. Żołnierz nałożył brodę, wcisnął koronę i wygłosił tyradę Heroda, potem pasterz bronił stajenki przed żołnierzem, a diabeł porwał złego króla do piekła.
„Krakowiaka koza powiedzie, powiedzie,
W pierwszą parę pójdzie z niedźwiedziem, z niedźwiedziem”
Ja się ludzkiej na muzyce nie znam, lecz dziewczę chyba głos miało piękny, koza skakała, żołnierz i diabeł sypali żartami, że wyglądające z okien gosposie aż trzęsły się ze śmiechu.
Zwykle dzieciaki chodzą z kolędą w drugi dzień świąt i aż do nowego roku. Ci zaś przyszli przed wigilią. Dziwne. A co się dzieje z Kitkiem? I wtedy go zobaczyłem.
Korzystając z zamieszania Kitek śmiało kroczył po gzymsie, w kierunku wiszącego za tylne łapy zająca. Skoczyłem przez okno, ale dzieliły nas dwa piętra dwa piętra. Nie zdążę. Widziałem jak kot szybkim ruchem otarł się o sznur, ten pękł, zając niezauważony przez nikogo zleciał na dół, jeden z chłopaczków schował go płynnym ruchem za pazuchę i ulotnił się przez bramę. Ani Miotlarz, ani gosposie, nic nie spostrzegli.
Gdy zrównałem się z nim, Kitek właśnie zmierzał w kierunku pary bażantów wiszących u mecenasostwa. Tak był skupiony, że nie spodziewał się mojej łapy.
– Witaj przyjacielu, co robisz na moim terenie? – Miauknąłem poważnie.
– Maurycku, to ty?
– Nie strugaj głupa, Kitek, kto miałby być, cesarz chiński?
– Zapomniałem, że to twoje podwórko. Tyle czasu.
– Na cwaniaka wyszedłeś Kitek, dla ludzi kradniesz?
– Dla niej, ona mnie kocha i rozumie.
I gadaj z takim. Wyciągnąłem z niego słowo po słowie. Dziewczyna zajęła się Kitkiem. Opatrzyła mu ogonek, głaskała, karmiła. A on? Pewnego razu przyniósł jej wyciągnięty ze skrzyni za oknem kawał szynki i od tego czasu się zaczęło. Kradł dla jej szajki jedzenie, a jak dobrze poszło to i błyskotki. Zbójecki fach miał w łapkach.
Chwilę tak gaworzyliśmy, kolędnicy niepokoić się zaczęli, przekonywałem Kitka by został. Nie chciał. Cóż ja mogę? Puściłem go. Obiecał mój rewir omijać. Nie jestem Gwizdkowym od łapania szemranych. On skoczył w sam środek przedstawienia, grający zorientowali się, że nici z większego łupu, zgarnęli rzucane im przez służbę groszaki i zniknęli. Poślę słowo kocią pocztą, by uprzedzić innych chłopaków.
Kitek na odchodnym szepnął „Uważaj Maurycku, Łysy po okolicy się kręci, a to nic dobrego nie wróży”.
Jeszcze mi tego kociego bandyty brakowało. Takie dzisiejsze złodziejaszki to przy nim małe piwo. Tak więc sami widzicie. Święta, świętami, a czujnym być trzeba. Patrole wystawione, wszystkie koty w pogotowiu.
Wigilia, Czwartek, 24 grudnia, 1890, 8:30
Nie dziwcie się zatem, że gdy następnego dnia usłyszałem rozpaczliwe :
– Maurycku! Maurycku! – Nie mieszkając poderwałem się na łapy.
To była Łatka. Wzrok miała błędny, podskakiwała nerwowo.
– Co się stało Łatko?
– Wczoraj zniknął Czarny, a teraz nie ma i jego siostry.
– Wczoraj? Łatko, znasz swojego młodego, to straszny włóczęga, na pewno gdzieś grzebie w śmieciach.
– Sama tak myślałam, ale zawsze wracał rano, bo wie, że przynoszę smakołyki, a teraz nie ma i Czarnulki, jego siostry. Ktoś ukradł moje dzieci. – Głos kotki brzmiał histerycznie.
– Zaraz tam ukradł, komu potrzebne twoje dzieciaki – odburknąłem, bo nie lubię gdy mnie budzić. Tym niemniej zszedłem z nią na podwórko, po drodze wysłuchując niezwykle zawiłej historii zniknięcia kociąt. Po prawdzie nie było w niej nic nietypowego. Choć to, że nie ma Czarnulki, było dość dziwne. Mała zawsze trzymała się podwórka. Widziano ją o brzasku, a teraz przepadła jak kamień w wodę. Obiecałem Łatce rozpytać się i rozejrzeć.
I wtedy na podwórze wpadł zdyszany Mały Kot. Łapy ubłocone, futro posklejane śniegiem.
– Widziałem ją! Czarnulkę. Niesie ją w pysku wielki, czarno-biały kocur, z okropną plamą na łbie.
No tak, diabli nadali. Opis pasował jak ulał do Łysego. Ten miał wielką bliznę po tym jak oparzył się próbując w młodości dobrać się do garnka z rakami. Stąd i imię. W takim razie nie było czasu do stracenia.
– Gdzie?
– Na podwórku przy Twardej, szedł o tam. – Mały Kot kiwnął głową z stronę muru.
Czyli podąża w kierunku Żelaznej. Jest szansa. Trzeba działać.
– Mały, pilnuj podwórka, ja biegnę! – I zanim ktokolwiek zareagował wybiłem się z całych sił i już byłem na dachu szopy. Biegłem najkrótszą drogą, murem, rynnami, jeśli dobrze myślę, złapię go przy Żelaznej.
Z dachu nad drugim piętrem oficyny zobaczyłem Łysego jak na dłoni. Szedł szparko, lecz bez zbędnego pośpiechu, w pysku faktycznie trzymał popiskującą cicho Czarnulkę. Obliczyłem odległość. Wysoko, ale dam radę. Nagle kątem oka zobaczyłem czającego się w oknie piwnicy rudego kota, ale było już za późno na zmianę planów. Skoczyłem.
Zaskoczenie było pełne. Wylądowałem na miękkich łapach i od razu rzuciłem się na Łysego. Ten błyskawicznie puścił kociaka i zdążył odbić mój pierwszy cios łapą. Wtedy zaatakował rudy kot z piwnicznego okienka. Trafił Łysego pazurami w grzbiet. Ten zawył, przekręcił się w niewiarygodnym salcie w powietrzu, odepchnął rudego napastnika swoim ciężarem, tak, że tamten grzmotnął o mur i sam pomknął w kierunku bramy. Wyskoczyłem by go złapać, ale w zębach zostało mi tylko trochę sierści z ogona.
Przypadłem do Czarnulki, żyła. Była niesamowicie wystraszona.
– To ja Maurycy! – Zawołałem. – Wiesz gdzie jesteś?
– Nieee. – Odpisknęła mała.
– Dobra, wskakuj na tę budkę i czekaj. Ja, mama albo Mały Kot zjawimy się po ciebie. Nigdzie z nikim nie łaź, rozumiesz?
Kiwnęła czarnym łebkiem i zaczęła gramolić się po ośnieżonym krzaku na daszek komórki.
– Gońmy go! – Krzyknął mój niespodziewany towarzysz.
Ruszyliśmy.
– Cezary jestem. – Zawołał mój sojusznik nie zwalniając biegu. – Śledzę tego bandytę od trzech dni. Ukradł cztery kociaki z mojego podwórka przy Śliskiej.
– Maurycy. – Przedstawiłem się, ledwo łapiąc oddech. – Musimy uważać, Łysy to niebezpieczny przeciwnik.
Z daleka zobaczyliśmy jak ścigany przestępca znika w jakiejś bramie po drugiej stronie Prostej. Nie było po co biec, należało raczej być ostrożnym. Zakraść się. Usiłowałem sobie przypomnieć rozkład podwórek i wskazałem na sąsiednią kamienicę.
– Tamtędy, przejdziemy dachem warsztatu.
Łysy nawet specjalnie się nie krył. Bez trudu zobaczyliśmy go na kolejnym podwórku. Właściwie trudno dziwić się jego nonszalancji. Wtedy, przed Żelazną, zaskoczyliśmy go, więc zwiał, lecz w bezpośredniej walce, nawet we dwóch, nie mieliśmy z nim dużych szans. Tu zaś, oprócz kociego bandyty, podwórka pilnowały dwa wściekłe kundle. Na długich łańcuchach krążyły wokół klatki zamkniętej na ciężką kłódkę. Tam siedziało z tuzin straszliwie smutnych czarnych kociąt.
Jakby tego było mało, drzwi warsztatu skrzypnęły i wylazł nich wielki grubas z mocną lagą w dłoni. Zobaczywszy Łysego odłożył ją i uśmiechnął się szeroko. Z daleka sprawiali wrażenie będących w świetnej komitywie. Co więcej, wyglądało jakby kocur wydawał polecenia człowiekowi, jakkolwiek nieprawdopodobne to by się wydawało.
Siedzieliśmy więc na dachu i wpatrywaliśmy się w naszych wrogów. Jak wiecie, koty nie mają świetnego węchu, lecz smród wyprawianej skóry był nam świetnie znany. Nie potrzebowaliśmy wysilać wyobraźni, by zrozumieć jaki los czeka nasze kocięta.
Obaj z Cezarem zrozumieliśmy, że nie mamy szansy wyrwać maluchów z łap Łysego i grubasa, nie kiedy tak zamkniętej klatki pilnują jeszcze te dwa zbójeckie kundle. Cezar opuścił pyszczek i miałem wrażenie, że oczy mu zwilgotniały.
Więc powiedziałem prosto:
– Tylko głupiec załamuje się, gdy napotka przeciwności. Wojownik przyjaciół szuka, by wrogów pokonać.
Wigilia, Czwartek, 24 grudnia 1890, 15:05
Andrzej przy Wigilii służbę skończył wcześniej, a z dowództwa żandarmerii do domu były dwa kroki. Cieszył się na spokojną kolację. Tomasz z Michałem pojechali do Białaczowa, zabrali Agatę, która dwór ojcowy zobaczyć chciała nim go pan Broel-Platter na warsztaty zamieni. Będą więc z Aliną sami. Cisza, odpoczynek po tym szalonym roku. Jak zwykle szybko wbiegał na schody, gdy u ich szczytu zatrzymał się jak wryty.
Przed drzwiami siedział ten wielki kawowy kot, niczym posąg egipskiego bożka i wpatrywał się w niego fioletowymi ślepiami.
– Mraauu – ni to mruknął, ni to miauknął głośno.
– Witaj panie kocie, życzysz sobie czegoś?
– Mraauu.
– Chyba nie bardzo rozumiem. Wpraszasz się na wigilijną wieczerzę? – Zażartował.
– Mraauu – ale tym razem pełne gniewu i z pokazaniem ostrych zębów.
– Nie to, ale wyraźnie czegoś chcesz…
– Miauu – tym razem zabrzmiało zgodniej. Kot podniósł się, otarł o nogi Andrzeja i skierował na schody.
– Mraaaau – wyraźnie przynaglił kapitana.
– Mam iść z tobą? – Andrzej spojrzał na zegarek. Alicja nie spodziewała się go jeszcze przez pół godziny, może chyba pójść za tym dziwnym kotem.
Kocur obejrzał się za siebie i widząc, że Zaleski podąża za nim, trochę przyspieszył. Wyszli na Mariańską. Andrzej poprawił płaszcz i czapkę. Zwierzak nie zwracał uwagi na śnieg i skręcił w kierunku Twardej. Dopiero teraz kapitan przypomniał sobie, że kot czekając na niego miał mokre łapy i futro jak posklejane od śniegu.
Prowadził Andrzeja jak na sznurku, szli szybko. Ludzie rozstępowali się na widok żandarmskiego munduru, a wielu oglądało się za dziwną parą.
Nawet nie zauważył, jak znaleźli się na rogu Żelaznej i Prostej. Akurat latarnik zapalał narożną lampę gazową. Kocur przystanął przed ulicą. Czekał.
– Mraau – powiedział po swojemu.
– Aha , czyli mamy przejść? – Andrzej machnął ręką, stójkowy na rogu gwizdnął, potok wozów wstrzymał się na chwilę, by pan oficer mógł przejść.
– Mam nadzieję, że nie idziemy daleko. Szarży nie wypada.
Kot nagle skręcił w bramę pod 22. Długie podwórze wypełnione było tajemniczymi warsztatami. Po tej stronie Żelaznej dominował przemysł i zatłoczone żydowskie domy. W powoli zapadającym zmroku przeszli obok wozu załadowanego pakami, małej fabryczki pachnącej musztardą. Andrzeja uderzył w nos smród wyprawianych skór. Tutaj? Garbarz? Ciekawe.
Kocur szedł teraz powoli i jakby się rozglądał. Przystanął. Ruszał uszami, chyba nasłuchiwał. Nagle bez upredzenia skoczył na mur, potem na daszek szopy i z dzikim wrzaskiem na dół. Rozległ się potworny hałas.
Zaleskiemu nie pozostało nic innego jak obiec rozwalającą się budę i wskoczyć w sam środek tego pandemonium.
Na niewielkim podwórku, oświetlonym kopcącym płomieniem lampy sztormowej, wśród klatek zwierząt, kotłowały się koty i dwa wielkie psy. Z budy wypadł jakiś blond grubas i z dzikimi przekleństwami kopał w zwierzęcy kłąb. Po chwili zawył z bólu, gdy kawowy kocur przeorał mu pazurami twarz.
– Cisza! Stać! – Krzyknął co sił w płucach kapitan i na ten okrzyk, niczym na magiczne zaklęcie, wszystko zamarło. Dwa koty skoczyły na dach budy, na placu boju pozostały podzwaniające łańcuchami warczące psy, czarno-biały kocur, wielki na ponad arszyn i dyszący wściekłością grubas, z którego poharatanych brwi spływały strumyczki krwi.
– Co tu się do cholery wyrabia? – Andrzej rozglądał się bystro i podszedł do wielkiej klatki w której siedziało kilkanaście rozpaczliwie miauczących kociąt. Wszystkie czarne. – Wytłumaczyć mi natychmiast, co tu się dzieje.
– Wwwasza wysokość – bełkotał grubas ocierając krew z oczu. – Ja tu warsztat garbarski mam. Nagle napadnięto mnie. Jakieś potworne kocury. Nic nie wiem.
– A te kociaki, po co ci? – Andrzej celowo mówił na „ty”, by podkreślić swoją rangę, coś mu w warsztacie nie pasowało, nie bardzo jeszcze kojarzył co.
– Na szczury szkolę, wasza wysokość, by futer nie popsowały. – Garbarz wyraźnie dochodził do siebie i jego głos nabierał aroganckiego tonu. – Nie rozumim…
Wtedy Zaleski, mimo głębokich cieni skrywających warsztat, zauważył to, czego szukał. W dwóch szybkich krokach znalazł się za wielką balią i wyciągnął zza niej niewielkie białe futerko.
– To co niby ma znaczyć? Futro z kota?
– Ależ wwwasza wysokość – cała buta uleciała z grubasa jak z przekłutego balonu.
– Czy wiesz człowieku, co ci grozi za wyprawianie kocich skórek? Łamanie przepisów sanitarnych? Oszukiwanie na towarze? – Andrzej zdawał sobie sprawę, że dobranie się bydlakowi do skóry nie będzie łatwe. I po co? Z grzywny czy kilku dni paki za naruszenie norm sanitarnych nic nie przyjdzie. Bo przecież mordowanie kociąt, to dla władz żadne przestępstwo. Trzeba załatwić sprawę od razu. Zresztą dziś Wigilia i nie miał ochoty psuć sobie całych świąt jakimś śledztwem. – No?!
– Allle, jja…
– Słuchaj. Wypuścisz zaraz te kociaki. Ja tu mieszkam niedaleko, jeszcze raz zobaczę w twojej okolicy kota w klatce, to własnoręcznie ci skórę wygarbuję.
– Tak jest, wasza wysokość. Dziękuję uniżenie waszej miłości. – Grubas trzęsącymi się rękami otworzył klatkę i kociaki czmychnęły na wszystkie strony. Psy szarpiąc się na łańcuchach ujadały za nimi w ślad, a wielki łaciaty kocur zniknął bez śladu.
Przed klatką pozostał tylko młody czarny kot, który wyraźnie rzucał kocie przekleństwa pod adresem garbarza.
– Ty co, zostajesz? Taki morus jesteś? – Zapytał się go Andrzej, roześmiał pod nosem i powoli odwrócił się w kierunku bramy na Prostej. Kotek podreptał za nim, a po chwili dołączył do nich kawowy kocur, wyraźnie zadowolony z załatwienia sprawy.
Przy Żelaznej stójkowy obdarzył ich jeszcze bardziej zdziwionym spojrzeniem, a kapitan wziął czarnego kotka na ręce, by maluch nie ugrzązł w rozjeżdżonym śniegu. Gdy dotarli do bramy domu dochodziła czwarta. Alina już się pewnie niepokoi.
Andrzej postawił kotka na ziemię.
– No panie kocie, dziękuję za wspólną akcję – powiedział i pokłonił się kawowemu kocurowi.
Ten skinął łebkiem i miauknął poganiająco do małego.
– Żegnaj morusie. – Kapitan zwrócił się do czarnego zwierzaka.
Ten jednak nie zamierzał człowieka wcale zostawić i szedł po schodach, tuż przy nodze, nie zwracając uwagi na miauczące przywoływania starszego kolegi.
– Wybierasz się ze mną? – Andrzej spojrzał kotkowi w zielone oczy, a ten tylko cicho pisnął, zawinął ogon jak precelek i zaczął się gwałtownie ocierać o nogawkę żandarmskich spodni.
Stanęli przed drzwiami. Zaleski pochylił się i wziął kociaka na ręce. Nacisnął dzwonek.
Było słychać tupot stup i drzwi otworzyły się na oścież.
– Witaj kochanie, Wesołych Świąt! A to w prezencie: Morus.
– Miaauu – powiedział Morus, wpatrując się uważnie w zdumione oczy Aliny.
[1] gwar. policjant
Leave a Reply
Want to join the discussion?Feel free to contribute!