Turysta w Nowym Jorku, obok
Obok?
Obok czego? Nieco obok najbardziej utartych szlaków. Nie „tam gdzie nikt nie dotarł”, ale troszkę dalej od pięciogwiazdkowych must-sees i nieco obok głównego tłumu i . Zabiorę Was w sześć miejsc, odrobinę innych i zaskakujących. Ponieważ sześć to niemało więc opiszę to w dwóch oddzielnych częściach.
Nowy Jork po raz pierwszy
Miejsce pierwsze – dwa kroki dalej niż wszyscy
Każdy jedzie na Staten Island. Wiadomo – można całkiem za darmo obejrzeć z promu Statuę Wolności, a w drodze powrotnej poczuć się jak imigrant przybywający statkiem do wymarzonego amerykańskiego raju. Dopiero po chwili ów emigrant odkrywał, że witają cię zamknięciem w cholerycznych barakach i zepchnięciem do roli najtańszej siły roboczej bez żadnych praw.
Więc i my popłynęliśmy. Bo trzeba. Bo warto. Dopiero ta podróż uzmysławia ogrom niegdysiejszego portu i miasta ciągnącego się dziesiątkami mil wzdłuż wybrzeża.
Tylko gdzie się podziewają te tłumy z promu? Chyba wsiąknęły w wielkim shopping mallu. Wystarczyło bowiem, że przeszliśmy ze dwieście metrów, do ciekawie zaprojektowanego pomnika ofiar zamachu 11 września i nagle okazaliśmy się jedynymi turystami. Tylko my i prawdziwy pomnik. Setki tabliczek z nazwiskami otwierają się w wąwozie prowadzącym tam daleko, na Manhattan, do Ground Zero. Nawet nie wiem, czy nie zrobił na mnie większego wrażenia, niż te dwie czarne studnie na miejscu dwóch wież. Choć i tam woda wciągała cię w otchłań cierpienia.
Tu, od portu w New Jersey ciągnęły potężne kontenerowce. Evergreen, DSV, Maersk – znajome napisy, obok chińskie i japońskie znaki, cały świat przysyła coś do Nowego Jorku. Podziwiamy. Słoneczko sprawiło, że zdjęliśmy naciśnięte na uszy czapki.
Niecały kilometr dalej i skusiła nas Westervelt Avenue wspinająca się na wzgórze. I niespodziewanie znaleźliśmy się w Ameryce. Takich Stanach małomiasteczkowych. Domy kryte drewnianym sidingiem. Wiktoriański styl. Pustka, spokój, cisza.
W pełni rozumiem mojego syna, który nie mógł się nadziwić czemu ludzie nie biją się by móc zamieszkać w jednym z domów na Staten Island (no, nie każdego stać na prawie milion dolców, ale jak na dzisiejszy NY to cena nie powala). On by chciał móc. To wciąga.
Szliśmy tak podziwiając widok na Zatokę, Manhattan i New Jersey spod kościoła św. Piotra. Potem zaś człapaliśmy rozkoszując się tą małomiasteczkową ciszą. Oczywiście czasem przemykał ulicą jakiś drobny pijaczek, czy kobieta z dzieckiem. Uderzał w oczy brak białych. W pracy? W domu? W samochodach? Tutaj chyba nikt, kogo stać nie chodzi piechotą. Wiele tracą. Dopiero pod sam koniec widzimy starszą panią. O nareszcie. Ale nie, wracała tylko od lekarza i szła do samochodu.
Na ryneczku w małomiasteczkowym stylu, w solidnie okratowanym Liquor Store, gdzie miejscowi zaopatrują się w tradycyjne małpki, kupujemy kalifornijskie Cabernet Sauvignon na kolację. Będzie do pozostałości kolacji z Chinatown.
Miejsce drugie – w poszukiwaniu „Dymu”
Brooklyn Bridge jest podobnie obowiązkowy jak prom na Staten Island. Mieliśmy niedaleko więc z samego rana tam ruszyliśmy. Tutejsze widoki też zachwycają. I, podobnie jak w poprzednim przypadku, po przejściu w tłumie samego mostu, nagle zostajemy sami na Brooklyn Heights. Porządne trzy, cztero, sześciopiętrowe domy czynszowe. Brązowe – tak w ogóle to zszokowało nas jak brązowe są nowojorskie domy. Dużo ciemniejsze niż w Europie. To chyba dziewiętnastowieczna metoda ukrywania skutków smogu.
Zadbane ulice. Charakterystyczne kamienne schody (oczywiście pod nimi piąta kondygnacja – suterena). Wykusze ze sztucznego kamienia. Mijamy kościół. Potem zgromadzenie religijne. Kolejne. Kościół episkopalny maroński. Ci to dopiero mają witraże! Sami zobaczcie.
Kolejny dom to synagoga. Niemiecki kościół ewangelicki. Szkoła religijna. Okolica okazuje się jakimś centrum wyznaniowym. Niby Google pokazuje w kwadracie między Ramsen, Clark, Hicks i Clinton „tylko” dziewięć kościołów, ale ja naliczyłem ich co najmniej trzynaście, a nie przeszedłem wszystkich przecznic. No tak, blisko ratusza, to każda sekta musi mieć swoją świątynię.
Ale celem naszej wyprawy na Brooklyn wcale nie było Brooklyn Heights.
Ja chciałem jechać do Parkslope, według lokalnego przewodnika „prawdziwego fragmentu zamożnego Brooklynu z początku dwudziestego wieku”. Wsiadamy w pomarańczowe metro F i jedziemy. Na powierzchni. Wkoło dziwne tereny poprzemysłowe, cała masa wyburzonych fabryk czy magazynów. Stajemy na stacji 4 Avenue / 9 Street. Dziwne wyjście, długie, okratowane korytarze. I nagle na powierzchni znajdujemy się w innym świecie.
Sklepiki. Kawa. Małe uliczki zastawione szeregowcami. Ślicznie tu. Jakbym musiał mieszkać w Nowym Jorku to chciałbym tutaj. Czułbym się trochę jak ‘u siebie’ w Londynie. Ulice wysadzane drzewami. Na górze park. Łazimy tak, tu i tam. Kupuję prawdziwego brooklińskiego bajgla. Wchodzimy na pyszną kawę (nareszcie flat white smakuje kawą, a nie mlekiem migdałowym). Skręcamy w przecznicę. Przebieramy w książkach wystawionych na śmieci w pudłach. Potem kupujemy dla córki Kota Prota w charity shop, niech się uczy języków. Jest cudnie.
Gdzie jest to skrzyżowanie z „Dymu”? – pyta żona. Nie wiem. Ale wujek Google wie. Skrzyżowanie Prospect Park West i 16 Ulicy. Idziemy skrajem parku. Plac zabaw. Chyba nawet matki z dziećmi – przynajmniej są tej samej rasy. Obok boisko szkolne. Lecz park szybko przestaje wyglądać zachęcająco. Pogrodzony płotami. Święta, przeklęta, własność prywatna. Ale to już koniec parku. Rondo i zaraz po nim „to” skrzyżowanie. To nic, że takiego sklepu nigdy tu nie było, a najbliższe mu jest Prospect Deli. Jednak tradycji staje się zadość, bo po skosie rozpościera się dumnie Vape shop. Stoimy i wspominamy.
Jeszcze tylko małe sushi na lunch i jedziemy na Bushwick.
Miejsce trzecie – gdzie się podziali artyści?
Prawdziwych artystów dawno nie ma na Greenwich Village. Dawno zostali wyparci z Chelsea. Centralny Brooklyn też już za drogi. Wylądowali tu. Na Bushwick. Dawna dzielnica Portorykańczyków, potem opanowana przez emigrantów z Dominikany. Ostatnio jej opustoszałe fabryki i porzucone warsztaty zostały odkryte przez artystyczną brać.
Takich murali, w tak doskonałym wykonaniu i często wtopionych w lokalne gangsterskie grafitti, to dawno nie widziałem. Tu wabią sześciorękie lub obejmujące zjawy kobiety, tam rozkwitły portorykańskie kwiaty, ze ściany szczerzy zęby groźny goryl.
Obok taquerie, bary. Mi chce się pić i wchodzimy do magazynu przerobionego na knajpkę. Oczywiście po Mielżyńskim, Manufakturze, Soho Factory czy Koneserze nas to w ogóle nie dziwi, lecz to wnętrze urzeka nieprzeprojektowanym urokiem. Tu design jest wpasowany, jakby to zawsze było miejsce spotkań dziewiętnastowiecznych spedytorów.
Przez przeszkoloną ścianę podziwiamy dom, który ktoś zbudował sobie na dachu magazynu naprzeciwko. Długo pewnie tu nie przetrwa. Już Bushwick namierzyli nieustępliwi developerzy szukający miejsc na bloki dla kolejnych fal bogacących się emigrantów. Ale póki co raj trwa.
Na koniec zanurzamy się w olbrzymim ciucholandzie. Można by tu jeździć na rowerze, i na pewno zmieściłby się cały Bytomski Lombard. Udaje nam się nic nie kupić, choć wabią mnie hawajskie kwiaty i dzwonowate dżinsy. Wśród szperającej publiki są starsze babcie, pewnie urodzone gdzieś na Karaibach, matki z dziećmi wybierające kurtki na wiosnę, robotnik chcący zastąpić rozerwane spodnie od kombinezonu, młode laski poszukujące kreacji na party i hipsterzy polujący na barwne ciuchy z piórkami.
Dyscyplina dodatkowa – czy z daleka patrzeć na sztukę?
Oczywiście poszliśmy do Guggenheim.
Miało padać. Chcieliśmy przed deszczem zobaczyć północną część Central Parku, trochę się pokłóciliśmy, zjadłem na ławeczce prawdziwego nowojorskiego bajgla ze smarowidłem serowo-boczkowym i weszliśmy akurat gdy pierwsze krople zamieniły się w ulewę. A w środku wita nas nieco komiksowy obraz kobiety pod parasolką. To Alex Katz – zupełnie nieznany mi amerykański malarz. Lekko się krzywię na popartowate obrazki, choć miło kojarzą mi się z latami sześćdziesiątymi. Nawet szkice do niektórych obrazów wydają się bardziej interesujące niż wygładzone powierzchnie ostatecznych dzieł. Dopiero wędrując spiralą wystawową w górę, na wysokości drugiego piętra oniemiałem.
Te same obrazy widziane z drugiej strony klatki schodowej, z odległości 10-15 metrów zapierają dech w piersiach. Wciągają w przestrzeń. Inne dopiero oglądane pod pewnym kątem ujawniają ukryte kształty.
I widać odwagę i ewolucję artysty, który w wieku lat siedemdziesięciu zaczyna eksperymentować z nowymi technikami, abstrakcją, innym językiem malarstwa.
Świetna sztuka wystawiona w wielkiej architekturze Franka Gethrego, która wymusza na nas tempo zwiedzania i otwiera oczy na nieoczywiste przekazy. Nie mogłem się napatrzeć na grę świateł na tych wielkich amerykańskich płótnach. Jakbym kiedyś musiał udekorować sobie hall w pałacu, to obraz Alexa Katza, byłby moim pierwszym wyborem na sam jego środek. Co Wy na to?
No dobra, dobra, jednak moim pierwszym wyborem byłyby “Lilie” Moneta.
Nie omieszkaliśmy zabłądzić też w wystawę Nicka Cave – nie, nie tego muzyka, jak myślałem – czarnoskórego rzeźbiarza LGBT, którego prace, chwilami ocierające się o apoteozę kiczu, ukazują całe okrucieństwo historii czarnoskórych w USA. Ogromna siła przekazu. Niektóre prace wstrząsające.
Jego Soundsuits są prawdziwym głosem nowej otwartości wobec inności, ale i obrazem z którym każdy z nas musi skonfrontować swoją zaściankowość.
Dla mnie po to jest współczesna sztuka.
Leave a Reply
Want to join the discussion?Feel free to contribute!