Czy kiedykolwiek czytaliście książkę wietnamskiego autora?

Wietnam Apocalypse Hotel

Postanowiłem dzielić się z Wami swoim doświadczeniem lektury w drodze i innych dziwnych książek. Na pierwszy ogień idzie Wietnam, przemoc patriarchalna, podłość, seks i pieniądze.

Czy kiedykolwiek czytaliście książkę wietnamskiego autora?

Ja do tej pory też nie, a lubię czytać w podróży książki o danym kraju. Dlatego do Witenamu wziąłem  “Apocalypse Hotel” Ho Anh Thai i przeczytanie jej  (w tłumaczeniu na angielski Wayne Karlin), ukazało mi świat niepokojąco znajomy.

W pierwszej chwili myślałem, że tytuł ma coś wspólnego z filmem Coppoli, albo, że porusza znany nam temat wojny w Wietnamie. Jednak nie. To całkiem współczesna powieść, choć bez cienia wojny się nie obyło.

Wietnamski tytuł to ponoć “Dzwon Apokalipsy zabrzmiał w domu człowieka”. Takie tłumaczenie dobrze oddaje charakter powieści. Mowa o całkiem współczesnej apokalipsie – czasie wielkich przemian pod koniec XX wieku.

Książka pokolenia kryzysu lat 90

Nawet nie wiedziałem, że w latach 90 w Wietnamie wprowadzono “gospodarkę rynkową”. Tak jak u nas przeorała ona społeczeństwo. W Wietnamie w latach wojny i wczesnej “budowy socjalizmu” panował, przynajmniej oficjalnie, duch wspólnoty.

A w latach dziewięćdziesiątych wielu szybko wzbogaciło się. Inni zbiednieli jeszcze bardziej. Co się wtedy stało?

Zacznę od jakby znajomego nam cytatu:

Mamy czasy gospodarki rynkowej i obowiązuje zasada “wszystko ma swoją cenę”. Więc, ci, których nie stać, mają tylko jedno prawo. Prawo umrzeć.

Mi zaś zapadł w pamięć  kolejny cytat. Posłuchajcie opowieści biednego wieśniaka o tym, jak wyrzucono ich z pól, by mógł powstać ośrodek dla turystów:

A ten policjant co nadzoruje akcję [wysiedlenia]? W czasie wojny, przyszedł do nas [od Vietcongu] i powiedział, że potrzeba drewna, aby wyłożyć drogę dla wojskowych ciężarówek. Inaczej te toną w błocie. Nie zastanawialiśmy się. Rozebraliśmy nasz dom na kawałki i oddaliśmy drewno, a sami zamieszkaliśmy pod plandeką. Ale to, że straciliśmy nasz dom, nie zmniejszyło naszej determinacji, by walczyć z Amerykanami.

Mówiliśmy: pocierpimy teraz, ale jutro będziemy żyć lepiej.

I co mamy? Cierpieliśmy wtedy, a teraz cierpimy znowu. Po tym wszystkim, co zrobiliśmy dla ojczyzny, dziś ten sam człowiek, kazał nas pałować do krwi.

Ośrodki nad zatoką Ha Long

Oglądam w górach ziemię rozjeżdżoną koparkami w Bac Ha, ośrodki nad zatoką Ha Long i myślę czy to dogłębne poczucie niesprawiedliwości “reform rynkowych” przewija się jedynie przez  książkę, a na ile ciągle określa życie Wietnamczyków dzisiaj?

Lecz mylił by się ten, który po książce oczekuje wyłącznie lektury piętnującej kapitalizm i wzywającej do sprawiedliwości społecznej.

Dlaczego “Apocalypse Hotel” jest nam tak bliski?

Na pierwszych stronach bohater i narrator książki (Wujek), człowiek z pogranicza sitwa u władzy, wzbudził we mnie odrazę. Jak dobrze znana jest mi taka mafia?! To właśnie wszechmoc owej kliki nakłoniła mnie do wyjazdu z Polski w 1999 r.

Ich metody – brutalnej przemocy, wymuszeń, załatwiania po linii partyjnej, tuszowania przestępstw po znajomości, to coś dobrze mi znanego z życia, nie tylko z kina. Widziałem to w latach dziewięćdziesiątych. Widzę to dzisiaj po teleskopowych pałach i “willach Czarnka”.

Właśnie w latach dziewiećdziesiątych Wietnamczycy podzielili świat na ludzi gorszego sortu i swoich, blisko władzy, którzy mogą wszystko. Każde łamanie prawa uchodzi im bezkarnie. Przepisy? Śmiechu warte. Nie można transportować zwłok samolotem? Może ja nie mogę, bo „co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie”. Im wystarczy jeden telefon do kolesia, by wszystko było możliwe.

Historia opisana w “Apocalypse Hotel” mogłaby więc zacząć się na plaży, na każdej plaży. Pięknej nad zatoką Ha Long, ale i w Ustce, Sopocie, albo po prostu nad Wisłą, a jej negatywnymi bohaterami mogliby być synowie gdańskich czy warszawskich kolesiów.

Czytam i poznaję znajomy schemat. Trzech rozbestwionych dwudziestolatków, w towarzystwie  narratora – trzydziestopięcioletniego Wujka jednego z nich, wsiada w samochód i jadą nad morze. Szefem bandy jest Coc (gra słów z angielską wymową słowa “kok” nieprzypadkowa). To były celebryta trzeciorzędnych filmów walki i “artysta” disco-wietno.

Seks z dziwkami, picie, zabawa, a potem próba gwałtu przez Coca na spotkanej po drodze z libacji pięknej kobiecie – Mai Trung.

Nieudana. Coś się dziwnego się wydarzyło. Czy ta kobieta sprawiła, że Coc zwija się z bólu?

Chłopaki są wściekli, że pozbawiono ich zabawy i kolejnego dnia, widząc Mai na plaży, postanawiają dać jej nauczkę. Jeży mi się włos na głowie ja czytam, o tym, że pozornie w zabawie biorą ją między siebie, przytapiają, podają z rąk do rąk. Coc już ściąga jej majtki. I nagle to on tonie. Koledzy wyciągają z wody jego trupa. Mai Trang znika. Czy śmierć mogła spowodować niedoszła ofiara gwałtu?

Przyjaciele są przekonani o winie Mai i przysięgają zemstę.

Patriarchalna spirala czasu

Idąc tropem planu zemsty poznajemy losy całej czwórki mężczyzn, ich życia seksualnego, rozbuchanego, zgodnie z tym jak żyło wtedy społeczeństwo.  To społeczeństwo jest znajomo pełne przemocy. Tam i tu przemoc wobec gorszego sortu, a szczególnie wobec kobiet wydaje się czymś normalnym.

Wietnam to świat mężczyzn i ich rządów. Kobieta może pracować na budowie, kuć żelazo, prowadzić samochód, ba nawet mieć jakieś potrzeby, ale ma się podporządkować. Jak nie chce, należy ją ukarać.

W miarę czytania dociera do mnie, że Mai Trung, domniemana sprawczyni śmierci Coca, nie jest jednak, jak może bym chciał, czempionką kobiecego oporu. Nowoczesną Marianną prowadzącą kobiety na barykady. Ani, jak się początkowo wydaje, mityczną “panią zemstą”. To postać z krwi i kości, normalna dziewczyna, z marzeniami i zwykłymi uczuciami. Z tym co ją spotyka może się identyfikować wiele kobiet, tu i teraz.

By zrozumieć co naprawdę się wydarzyło, akcja poprowadzi nas w przeszłość wietnamskich rodzin, tych z “wyższych sfer”, jak i prostych ludzi, którzy starali się przeżyć życie zgodnie z ideałami. Przeszłości napiętnowanej przemocą. Przeszłości, gdy decyzje innych, ukształtowały Wujka i Mai. I wtedy widzę na ile życie tych “elit” jest pełne niespełnienia i bolesnej pustki.

Nie zabraknie i długiego cienia wojny, i okrucieństwa, które uwolniła. Niespodzianie autor zabiera nas do wilgotnej wietnamskiej dżungli lat siedemdziesiątych.

Widziałem tej dżungli niewielkie fragmenty na wyspach Con Dao, tylko tam było miłe 28C, a nie kontynentalne 35-40C. Przypomniał mi się opis z “Rzeki Czerwonej” Żuławskiego:

W zielonej studni drogi kolonialnej wisiał przyziemny zaduch. Gorące wyziewy ziemi i roślin zatykały dech… Pułap z gałęzi, cierni, lian i bambusów opuszczał się coraz niżej… można było tylko iść  z pochyloną głową… Wielkie pajęczyny lepiły się do twarzy, jak czyjeś lepkie, delikatne palce.

Odkrywam, że to wojna, mieląca Wietnam prawie 40 lat, wypełniająca niegdyś dżunglę, leżącą tuż obok dzisiejszych ośrodków wypoczynkowych oraz okoliczności śmierci ojca Mai, żołnierza Vietcongu – to właśnie one zdeterminowały los dziewczyny. Nowe życie, którego Mai pragnie, może narodzić się tylko przez ostateczne pogrzebanie tych korzeni.

Wietnam lat 90 odsłania nam się niepokojącymi fragmentami w świetle owych motocyklowych reflektorów, żarówek w biednych korytarzach domów zamieszkanych przez stłoczone rodziny zdeklasowanej inteligencji, wśród pozornie spokojnych plam zieleni, które jednak aż kipią od naciągaczy, prostytutek i zwykłych ludzi poszukujących okazji zarobienia kilku groszy.

Trudno mi zapomnieć sceny z “Apocalypse Hotel”. Pokaz szczurów pod szpitalem. Nocne poszukiwanie zwłok w kostnicy. Pozornie niewinny obiad rodzinny, na którym przytapiana w misce z sosem narzeczona Wujka zostaje zmuszona do oddania mieszkania. Rozmowa Wujka w samolocie, ze współpasażerką przemycającą prochy siostry. Tempo akcji i temperatura emocji w tej cienkiej książeczce (160 stron) wciągnęły mnie i nie puściły aż do końca.

“Apocalypse Hotel” czytana w Wietnamie ma jeszcze specjalny smak. Rozumiem, że społeczeństwo Wietnamskie odbite jest  jak w krzywym zwierciadle. Wydaje się, że niewiele przypomina, to co spotykamy na codzień, w górach czy w mieście.

W mrok historii odeszły samobójcze wyścigi młodych motocyklistów ulicami Hanoi i wszechobecna prostytucja. Mimo, to książka wyostrza ona nasze zmysły na to co dzieje się dzisiaj wśród zielonych pól i pięknych krajobrazów. Zaś, jako czytelnikowi z Polski, ta groteskowa, książkowa, rzeczywistość wydaje mi się chwilami niebezpiecznie bliska naszej pospolitości tu i teraz…

Ale… przecież mnóstwo ludzi żyje tu na poziomie klasyfikowanym u nas jako ubóstwo. Choć nie mi sądzić, co dla ludzi jest dobre. Lecz gdy widzisz na przykład taką bursę szkolną (to z kratami to nie korytarz, ale pokoje), a obok wielką limuzynę z przyciemnianymi szybami, to zadajesz sobie pytania “Co naprawdę się zmieniło?” “Jaki ten Wietnam jest?”

Inny świat

Wróćmy jednak do książki.

To może brzmi jak klisza, ale “miał trudne dzieciństwo” to właśnie świat, w którym dorastał Wujek. Gdy inni układają twoje życie według swoich wyobrażeń “bo tak jest najlepiej”. Tylko to, co czujesz i twoje pragnienia, się nie liczą. Zaczyna mi być Wujka żal.

W miarę czytania Wujek, człowiek mentalnie spoza nowobogackiego środka, wzbudza we mnie rosnące uczucia sympatii. Z niecierpliwością czekam jak postąpi.

Bo Ho Anh Thai, nie jest piewcą mafijnego stylu życia, ani bojownikiem społecznym.

Autor pokazuje nam inne możliwości i jak wiele zależy od decyzji, które sami podejmujemy. Te decyzje mogą przełamać fatum, otworzyć bramę normalności. Filozofia Ho Anh Thai jest może prosta, ale przejmująca. Czytając “Hotel Apocalypse” czuję się jak w azjatyckim kinie. Ostro postawione granice i ciężar odpowiedzialności.

Jakbym autor kierował się  Pratchettowskim “what goes around, comes around”. Książka mówi zwyczajnie – na świecie zbieramy żniwo działań naszych, lecz również tych, co “chcieli dla nas dobrze”. Ale coś możemy z tym zrobić.

Mimo obrzydzenia, jakie początkowo budził we mnie Wujek, cieszę się towarzysząc jego przemianom. Przemianom, za które musi zapłacić. Bo zmiana kosztuje. Samoświadomość zaś boli. Tak jest w literaturze, tak było i w moim życiu.

Zostaję ze słowami Wujka:

Mam trzydzieści pięć lat. Wiek, gdy Budda osiągnął stan oświecenie. Wielu ludzi kończy trzydzieści pięć lat, ale nigdy go nie dostąpią.

Są i tacy, którzy zostaną trafieni piorunem oświecenia znacznie wcześniej.

Lecz każdy, niezależnie, czy oświecenie dosięgnie go wcześniej, czy później, zasługuje na nasze współczucie.

 

Polecam, nie tylko trzydziestolatkom i nie tylko podróżującym do Wietnamu. Nasza osobista Apokalipsa, może czaić się tuż za rogiem…

 

 

0 replies

Leave a Reply

Want to join the discussion?
Feel free to contribute!

Leave a Reply