Tag Archive for: Wietnam

Jakie dary morza można skosztować w trzy miesiące, na czterech kontynentach?

Na przełomie roku miałem niesamowite szczęście w ciągu zaledwie 3 miesięcy jeść owoce morza i ryby na czterech kontynentach, w siedmiu krajach, w zupełnie różnych okolicznościach. I właśnie wam o tym opowiem.

 

1. Co nam przyniosło Morze Południowochińskie? Grudzień 2022, Azja, Wietnam, Hanoi

Ha Long Bay, WietnamWietnamskie Morze Południowochińskie kojarzy mi się z pięknymi plażami i spektakularną zatoką Ha Long.

Ostrygi z grilla, WietnamWyprawa nad Ha Long (a jeszcze lepiej na Bai Tu Long Bay) jest obowiązkowym punktem w północnym Wietnamie i naprawdę nie żałuję, że zdecydowałem się na rejs z noclegiem, jeszcze chętniej zostałbym w okolicy na kilka nocy.

Tym niemniej owoce morza, jadłem nie nad Zatoką, ale w Hanoi.

Małże, ślimaki, ostrygi, kraby – to jest najlepsze co mają do zaoferowania Indochiny.

Wietnamczycy są specami od ślimaków. Począwszy od tych wcale nie morskich, lecz zbieranych z pól ryżowych – gotowanych po prostu z imbirem i kolendrą (chyba moje ulubione), poprzez przyrządzanie ich na dziesiątki sposobów. Swego rodzaju ewenementem są ostrygi z grilla z czosnkiem (jadłem podobne i w Szanghaju, Singapurze, w Kalifornii – i te wietnamskie są jakoś najsmaczniejsze).

Małże z imbirem i ziołami, WietnamInnym pomysłem to małże w sosie tamaryszkowym – to akurat nie jest moja ulubiona kombinacja, choć smak słodko-kwaśny bardzo azjatycki. Ja najbardziej lubię takie po prostu, jak tu obok. Zwykłe małże w lekko winnym wywarze z imbirem, cebulką, czosnkiem i kolendrą.

Najlepsze ślimaki na przyrządzane na mnóstwo sposobów jadłem wiele lat temu w specjalistycznych knajpkach w Sajgonie. Był to kulinarnie ósmy cud świata. W Hanoi nie robiłem wstępnego rozeznania i po prostu starałem się znaleźć miejsca ze ślimakami i małżami, moim zdaniem też zdały egzamin, na co najmniej 8/10.

 

2. Czy jedliście kiedykolwiek rybę z Morza Kaspijskiego? Grudzień 2022, Azja, Azerbejdżan, Baku

Od lat marzyłem by zobaczyć Morze Kaspijskie. Więc kiedy pojawiła się możliwość pojechania do Baku nawet chwili się nie zastanawiałem.

Baku to wielkie miasto, raczej niezbyt piękne, z bardzo przyjaznymi ludźmi, dobrym i tanim jedzeniem i zupełnie niesympatycznym reżimem.

Warto będąc w Baku wspiąć się, lub wjechać na Highland Park – wzgórze gdzie mieści się Parlament, słynne Flame Towers – czyli wieżowce, które mają naśladować płomienie wydobywające się z wież wiertniczch, na których wyświetlane są nie tylko flagi Azerbejdżanu i owe płomienie, ale i reklamy wydarzeń, np. w czasie gdy tam byłem – konkursu szachowego.

Widok na Baku

Widok z Highland Park na miasto i Morze Kaspijskie jest zapierający dech. Szkoda, że tamtejsza pogoda i zanieczyszczenie powietrza nie pozwala cieszyć się daleką perspektywą.

Jest też Stare Baku – resztki islamskiego miasta, gdzie można się poczuć jak 150 lat temu, piękne bulwary z okresy naftowej prosperity miasta przed pierwszą wojną światową, sowieckie socrealki, bloki i przedziwne budowle wznoszone na własną cześć przez klan Alijewów.

Muzzein w Starym Baku

Meczet Bibiheybət, Baku, AzerbejdżanZaś na rybę musiałem się wybrać praktycznie poza miasto, do starej części zwanej Bibiheybət. Tam mieści się kilka restauracji rybnych w tym Dərya Fish House. Gdy tam przyszedłem,  ludzi było jak na lekarstwo (zima, zimny dzień, środek tygodnia), a miejsce może pomieścić setki gości.

I rozumiem czemu tam ściągają. Ryby są faktycznie bardzo dobre, fajne przystawki, niezłe wino (wino jest w Azerbejdżanie nieco droższe, ale lokalne warte spróbowania). Będąc nad Morzem Kaspijskim nie mogłem nie spróbować ryby właśnie stąd.

Wsiadłem więc w autobus i po 40 minutach jazdy (na szczęście łatwo, bo nazwy przystanków wyświetlane w autobusie) wysiadłem przy meczecie Bibiheybət. Małe, kręte uliczki prowadziły w głąb historii. Niewielkie domy rodem gdzieś sprzed ponad stu lat, kiedyś pewnie społeczność rybacka.

Baku, AzerbejdżanW pewnym momencie po prostu stanąłem i chłonąłem atmosferę miejsca. Łatwo było wyobrazić sobie, że (gdyby nie zaparkowane samochody) za chwilę wyłoni się postać w tradycyjnym stroju, lub carski oficer prowadzący gdzieś panią swojego serca. Do tego ten księżyc. Dopiero na końcu półwyspu wysyp nowoczesności.

Wracając do jedzenia – obowiązkowe oliwki, bakłażany, ser, a potem już tylko Kütüm – biała ryba kaspijska, lekko słodkawa, może coś pomiędzy sandaczem a linem (mało ości).

Kutum smażony i bakłażany, Baku, Azerbejdżan

Mogłem siedzieć niespiesznie, sączyć ich azerski Gerwurztraminer, a na koniec obowiązkową pyszną, mocną azerską herbatę (taka sama jak turecka 😉) 8/10 (ryba leciutko za mocno wysmażona), value for money 9/10.

Nie martwiła mnie nawet wizja powrotu autobusem (można też taksówką, te w Baku są bardzo tanie, ale miałem bilet 😉), na który doczekałem się po pół godzinie i zaliczyłem jeszcze spacer wzdłuż brzegu Morza Kaspijskiego do hotelu.

3. Najpiękniejsze okoliczności w zimie. Styczeń 2023, Afryka, Maroko, Essaouira

Południowe Maroko w zimie (naszej zimie) jest przepiękne. Każdemu polecam, jeśli nie szukasz upału i nie musisz ciągle siedzieć w wodzie (woda w niepodgrzewanych basenach lodowata, w oceanie zimna).

Plaża Essaouira. MarokoEssaouira – niegdyś mekka hipisów obecnie wabi plażami, zielonymi wzgórzami wkoło (ogromny kontrast z pustynnym lądem) i byciem znacznie spokojniejszą od kurortów Agadiru.

Spędziliśmy tam cudowne 3 dni odpoczywając, łażąc po Medinie i oczywiście jedząc ryby. Bo jesteśmy wszak nad Oceanem Atlantyckim i możemy korzystać z jego bogactw.

Tylko trzeba uważać. Bo pierwszego dnia wpadliśmy w turystyczną pułapkę w małych pawilonikach przy skwerze wiodącym do portu Oszuści. Tutejszy biznes oparty jest niestety na oszustwie. Za niewielką w sumie porcję ryb, kilka krewetek wachlarzowych i garść małży chciano nam policzyć 1000Dhm – czyli 100 Eur. To co najmniej 3 razy więcej niż powinno być. Spryciarze zachęcają też do nielegalnego zakupu alkoholu, co od razu postawiłoby cię na przegranej pozycji. W końcu zapłaciliśmy połowę żądanej kwoty – i tak z dużo.

Krewetki wachlarzowe i ryby z grila, MarokoDobrze, choć, że kalmary były bardzo dobre. Krewetki wachlarzowe pyszne, choć niesłychanie trudne do zjedzenia. Dorada wysuszona.

Na szczęście nie jest to jedyne miejsce na rybę. Już 100m dalej w porcie jest kilka stanowisk grillowych. Czeka się długo, ale wszystko świeże, pyszne i porcje ogromne. Nie daliśmy rady przejeść wszystkiego. Trzeba tylko przymknąć oko na mewy i śmieci wkoło (same stoły i jedzenie czyste). 7/10

Stragan z rybami i owocami morza

Ryby i owoce morza, MarokoJedyna szkoda, że nie można spróbować wszystkiego co jest na straganach – tam wybór ryb niesamowity. Aż chciałbym móc udać się tam na prawdziwą ucztę rybną…

Właściwie to jednak byliśmy na czymś w rodzaju uczty rybnej w małej knajpce koło miejsca znanego turystom w Essaouira. Albowiem mieści się tam  sklep z alkoholem  (polecam czerwone marokańskie wina w cenie około 10Eur, pan trochę potrafi doradzić). A knajpka oferuje ryby, małe lokalne rybki, kalmary i owoce morza smażone na głębokim tłuszczu. Pyszne 9/10. Szkoda tylko, że tam nie można wypić wina…

 

 

4. Wyłowić rybę z pięknego modrego Dunaju. Styczeń 2023, Europa, Niemcy, Ulm

Ulm znane nam najbardziej jako miejsce klęski austriackiej (Pod Ulm, pod Ulm, pod Austerlitz…), nie jest raczej często odwiedzanym miastem w Niemczech. Było bardzo zniszczone w czasie wojny i odbudowane w stylu nowoczesno-naśladowczym. Zdecydowanie zimą ginie jego największa atrakcja czyli kąpielisko nad Dunajem. Bo Dunaj w zimie nie jest ani modry, ani piękny.

Dunaj w Ulm, Niemcy

Ja też nie znalazłbym się w Ulm, gdyby nie to, że mieści się tu główna fabryka Gardeny (przy okazji polecam sklep z „niepełnowartościowymi” produktami Gardeny mieszczący się przy fabryce w części miasta Donautal, ceny naprawdę outletowe).

Dom naprzeciwko Zur Forelle, Ulm, NiemcyAle jak już się jest w Ulm to warto zjeść coś lokalnego. Oczywiście zostały zaliczone moje ulubione schwabische spätzle z różnymi dodatkami. Lecz mając dość mięsa chciałem spróbować lokalnej ryby. W uroczym domu przy Fishergasse mieści się „Pod Pstrągiem” (Zur Forelle), gdzie menu nie ogranicza się do pstrąga w kilku odmianach.

Ja miałem ochotę na dunajskiego suma. Po pierwsze, dlatego, że suma nie widuje się często w menu, po drugie – sum na parze w sosie chrzanowym? Brzmi intrygująco. Wszak normalnie tę dość tłustą i wyraźną w smaku rybę smaży się na patelni, zapieka, panieruje i smaży w głębokim tłuszczu.

Sum na parze z sosem chrzanowym, Ulm, NiemcyJednak pomysł Zur Forelle sprawdził się w 100%. Sum na parze jest delikatny a sos chrzanowy stanowi świetny kontrast do wyraźnego mięsa. Do tego gotowane warzywa i ziemniaczki z wody, nie dominujące smaku ryby. Kieliszek mineralnego wytrawnego rieslinga z Wittembergii dopełnia perfekcyjnej całości. 9/10. Chętnie spróbowałbym ich pstrągów i rybnych gulaszy, które są ponoć od lat specjalnością szefa kuchni.

Swoją drogą dzięki nim wpadłem na pomysł by spróbować suma na parze z imbirem, sosem sojowym i kolendrą. Chińczycy robią tak tylko białą rybę, ale jak się okazało sum też się sprawdza, choć jest o wiele intensywniejszy w smaku.

Psst – w Zur Forelle przystawka z zupełnie nie niemieckich krewetek jest też godna polecenia.

5. Co pod śledzia? Styczeń 2023, Europa, Polska, Warszawa

Własność śledzia ogłasza wiele krajów nadbałtyckich i oczywiście Holendrzy i Norwegowie. I każdy z nich ma swoje sposoby przyrządzania tej niepozornej ryby.

Ja nie jestem wielkim fanem śledzi, poza kilkoma opcjami – holenderski solony śledź z cebulką w słodkiej bułce (najdelikatniejszy ze wszystkich śledzi), szwedzki smażony śledź z puree ziemniaczanym, śledź wędzony, czasem w polskim stylu jeden kawałek śledzia w oleju lub w jakieś nie octowej zalewie z kawałkiem ciemnego chleba.

I do tej listy niedawno dołożyłem własną inwencję.

śledź teryaki, Polska

Wędzony śledź bałtycki, nasz polski, z  Wędzona Rybka na bazarku na Włościańskiej, podsmażony z sosem teriyaki. Kombinacja wędzenia, soli, słodkiego sosu japońskiego ze śladem czosnku i podsmażoną skórką daje połączenie idealne. Można podać na sposób japoński z ryżem i utartą rzodkwią, albo tak ja podałem go tutaj z makaronem udon w wywarze miso-dashi z kawałkami kapusty pekińskiej i kolendrą. Przepyszne danie na zimny dzień.

6. Jedzcie dorsze. Luty 2023, Europa, Szwecja, Jonköping

Huskvarna, SzwecjaSłynne hasło „jedzcie dorsze” ze znanym dokończeniem wyrządza wielką krzywdę tej bardzo smacznej rybie. Tylko w Polsce dorsz jest zwykle zrobiony źle – przesmażony, wysuszony. Dorsz wymaga usmażenia dokładnie w punkt i właściwie tylko w dwóch krajach jadłem dorsza naprawdę dobrego. Anglia i Szwecja.

Więc oczywiście będąc w biurze Husqvarny w Husqvarnie nad zimnym jeziorem Vättern bardzo się ucieszyłem, gdy usłyszałem, że wybieramy się wieczorem do dobrej restauracji w Jonköping. Albowiem u nich w menu figurował właśnie dorsz.

Jonköping to dawne centrum przemysłowe Szwecji, najbardziej chyba znane z zapałek. Dzisiaj teren dawnej fabryki zapałek został zamieniony w kompleks sklepowo-restauracyjno-rozrywkowy, jako żywo przypominający naszego Konesera.

Dorsz, SzwecjaRestauracja Nor ma bardzo mieszane oceny – bo jednak w dużym stopniu służy właśnie korporacyjnym spotkaniom i zupełnie obiektywnie „czwórka” jest na pewno zasłużoną oceną, aczkolwiek w skali gogle powinna być bliżej 4,4.

Zaś ich dorsz był dokładnie taki jak potrzeba. Lekko przysmażony z zewnątrz, zdjęty z ognia dokładnie w momencie gdy środek został ścięty. Mięso wilgotne, soczyste, z tym delikatym smakiem i lekko sprężystą konsystencją. Sos do dorsza jest również istotny. Moim zdaniem mistrzostwem było tu puree z zielonego groszku podawane w Glasshouse pod Kew Gardens w Londynie, ale bisque z owoców morza podane w Nor też było bardzo dobre. Intensywne, maślane, nie przyćmiewające subtelnego smaku dorsza. Może wstążki ziemniaczane były nieco przekombinowane, bo ani to makaron, ani placek ziemniaczany, ani ziemniaki, tym niemniej w skali 0-10 solidne 8/10.

7.  Jak przyrządzić krewetki z Karaibów? Luty 2023, Ameryka Północna, USA, Nowy Jork

W Stanach większość krewetek pochodzi z Azji lub z Karaibów. Do nowego Jorku ryby przylatują z całego świata. Co ciekawe często restauracje podają skąd pochodzi jedzenie, które wyląduje u was na talerzu.

Stek, Nowy YorkBędąc w Wielkim Jabłku oczywiście miałem kilka punktów kulinarnych:

  • Chinatown – dobre Dim Sum
  • Stek – porządna, certyfikowana, amerykańska wołowina
  • Bajgel – no bo jak tu nie zjeść nowojorskiego dania z Polski?
  • Seafood – najchętniej i ryby i sushi, w ogóle dużo.

Pierwszy raz gdy poszedłem na steka. Wyśmienity New York strip (czyli rostbef) w Nick + Steff Steakhouse w Madison Square Garden. A moja żona wolała “fish and chips” tylko zamiast fish były wielkie krewety w lekkiej, tempurowej panierce. Niby nic nadzwyczajnego, ale proste danie „to kill for”. Idealnie usmażone, soczyste, słodkawe, sprężyste krewetki. Uh. 8/10

Małże, Nowy JorkLecz prawdziwa uczta czekała nas w niespodziewanym miejscu. Little Italy, zaraz obok miejsca gdzie mieszkaliśmy. Zia Maria Little Italy. Dość popularna restauracja i szybko zrozumieliśmy czemu.

Wiedząc, że amerykańskie porcje są duże zamówiliśmy jedną przystawkę na spółkę. Doskonałe małże zapiekane z cytryną. Aż ślinka ciekła. Wbrew sugestiom kelnera wzięliśmy czerwone wino, bo takie wolimy (Malbec z Argentyny, bardzo solidna relacja wartości do ceny).

Zaś na główne domowy makaron z krewetkami. Jak wjechał olbrzymi półmisek makaronu z wielkimi krewetami z gdzieś z Karaibów i Zatoki Meksykańskiej, to żona aż westchnęła. „Kto to wszystko zje?”.

Okazało się, że odpowiedź siedziała przy stole. We dwójkę daliśmy radę. Bo zostawić cokolwiek byłoby naprawdę szkoda. Nie wiem jak Amerykanie robią sos pomidorowy, że ma tę cudowną jedwabistość, głębię smaku pomidorowego, leciutką słodycz. Pewnie to trzy tajemnice kuchni francuskiej (masło, masło i masło), nie wiem, lecz właściwie tylko w Stanach (w mojej kiedyś ulubionej restauracyjce w St. Carlos w Kaliforni) i w niewielu miejscach we Włoszech napotkałem taką głębię. Same krewetki bez zarzutu, lecz w kombinacji z makaronem i sosem 10/10. Cholera, żeby Amerykanie wygrali w światowej konkurencji jedzenia?!

Postanowiłem dzielić się z Wami swoim doświadczeniem lektury w drodze i innych dziwnych książek. Na pierwszy ogień idzie Wietnam, przemoc patriarchalna, podłość, seks i pieniądze.

Czy kiedykolwiek czytaliście książkę wietnamskiego autora?

Ja do tej pory też nie, a lubię czytać w podróży książki o danym kraju. Dlatego do Witenamu wziąłem  “Apocalypse Hotel” Ho Anh Thai i przeczytanie jej  (w tłumaczeniu na angielski Wayne Karlin), ukazało mi świat niepokojąco znajomy.

W pierwszej chwili myślałem, że tytuł ma coś wspólnego z filmem Coppoli, albo, że porusza znany nam temat wojny w Wietnamie. Jednak nie. To całkiem współczesna powieść, choć bez cienia wojny się nie obyło.

Wietnamski tytuł to ponoć “Dzwon Apokalipsy zabrzmiał w domu człowieka”. Takie tłumaczenie dobrze oddaje charakter powieści. Mowa o całkiem współczesnej apokalipsie – czasie wielkich przemian pod koniec XX wieku.

Książka pokolenia kryzysu lat 90

Nawet nie wiedziałem, że w latach 90 w Wietnamie wprowadzono “gospodarkę rynkową”. Tak jak u nas przeorała ona społeczeństwo. W Wietnamie w latach wojny i wczesnej “budowy socjalizmu” panował, przynajmniej oficjalnie, duch wspólnoty.

A w latach dziewięćdziesiątych wielu szybko wzbogaciło się. Inni zbiednieli jeszcze bardziej. Co się wtedy stało?

Zacznę od jakby znajomego nam cytatu:

Mamy czasy gospodarki rynkowej i obowiązuje zasada “wszystko ma swoją cenę”. Więc, ci, których nie stać, mają tylko jedno prawo. Prawo umrzeć.

Mi zaś zapadł w pamięć  kolejny cytat. Posłuchajcie opowieści biednego wieśniaka o tym, jak wyrzucono ich z pól, by mógł powstać ośrodek dla turystów:

A ten policjant co nadzoruje akcję [wysiedlenia]? W czasie wojny, przyszedł do nas [od Vietcongu] i powiedział, że potrzeba drewna, aby wyłożyć drogę dla wojskowych ciężarówek. Inaczej te toną w błocie. Nie zastanawialiśmy się. Rozebraliśmy nasz dom na kawałki i oddaliśmy drewno, a sami zamieszkaliśmy pod plandeką. Ale to, że straciliśmy nasz dom, nie zmniejszyło naszej determinacji, by walczyć z Amerykanami.

Mówiliśmy: pocierpimy teraz, ale jutro będziemy żyć lepiej.

I co mamy? Cierpieliśmy wtedy, a teraz cierpimy znowu. Po tym wszystkim, co zrobiliśmy dla ojczyzny, dziś ten sam człowiek, kazał nas pałować do krwi.

Ośrodki nad zatoką Ha Long

Oglądam w górach ziemię rozjeżdżoną koparkami w Bac Ha, ośrodki nad zatoką Ha Long i myślę czy to dogłębne poczucie niesprawiedliwości “reform rynkowych” przewija się jedynie przez  książkę, a na ile ciągle określa życie Wietnamczyków dzisiaj?

Lecz mylił by się ten, który po książce oczekuje wyłącznie lektury piętnującej kapitalizm i wzywającej do sprawiedliwości społecznej.

Dlaczego “Apocalypse Hotel” jest nam tak bliski?

Na pierwszych stronach bohater i narrator książki (Wujek), człowiek z pogranicza sitwa u władzy, wzbudził we mnie odrazę. Jak dobrze znana jest mi taka mafia?! To właśnie wszechmoc owej kliki nakłoniła mnie do wyjazdu z Polski w 1999 r.

Ich metody – brutalnej przemocy, wymuszeń, załatwiania po linii partyjnej, tuszowania przestępstw po znajomości, to coś dobrze mi znanego z życia, nie tylko z kina. Widziałem to w latach dziewięćdziesiątych. Widzę to dzisiaj po teleskopowych pałach i “willach Czarnka”.

Właśnie w latach dziewiećdziesiątych Wietnamczycy podzielili świat na ludzi gorszego sortu i swoich, blisko władzy, którzy mogą wszystko. Każde łamanie prawa uchodzi im bezkarnie. Przepisy? Śmiechu warte. Nie można transportować zwłok samolotem? Może ja nie mogę, bo „co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie”. Im wystarczy jeden telefon do kolesia, by wszystko było możliwe.

Historia opisana w “Apocalypse Hotel” mogłaby więc zacząć się na plaży, na każdej plaży. Pięknej nad zatoką Ha Long, ale i w Ustce, Sopocie, albo po prostu nad Wisłą, a jej negatywnymi bohaterami mogliby być synowie gdańskich czy warszawskich kolesiów.

Czytam i poznaję znajomy schemat. Trzech rozbestwionych dwudziestolatków, w towarzystwie  narratora – trzydziestopięcioletniego Wujka jednego z nich, wsiada w samochód i jadą nad morze. Szefem bandy jest Coc (gra słów z angielską wymową słowa “kok” nieprzypadkowa). To były celebryta trzeciorzędnych filmów walki i “artysta” disco-wietno.

Seks z dziwkami, picie, zabawa, a potem próba gwałtu przez Coca na spotkanej po drodze z libacji pięknej kobiecie – Mai Trung.

Nieudana. Coś się dziwnego się wydarzyło. Czy ta kobieta sprawiła, że Coc zwija się z bólu?

Chłopaki są wściekli, że pozbawiono ich zabawy i kolejnego dnia, widząc Mai na plaży, postanawiają dać jej nauczkę. Jeży mi się włos na głowie ja czytam, o tym, że pozornie w zabawie biorą ją między siebie, przytapiają, podają z rąk do rąk. Coc już ściąga jej majtki. I nagle to on tonie. Koledzy wyciągają z wody jego trupa. Mai Trang znika. Czy śmierć mogła spowodować niedoszła ofiara gwałtu?

Przyjaciele są przekonani o winie Mai i przysięgają zemstę.

Patriarchalna spirala czasu

Idąc tropem planu zemsty poznajemy losy całej czwórki mężczyzn, ich życia seksualnego, rozbuchanego, zgodnie z tym jak żyło wtedy społeczeństwo.  To społeczeństwo jest znajomo pełne przemocy. Tam i tu przemoc wobec gorszego sortu, a szczególnie wobec kobiet wydaje się czymś normalnym.

Wietnam to świat mężczyzn i ich rządów. Kobieta może pracować na budowie, kuć żelazo, prowadzić samochód, ba nawet mieć jakieś potrzeby, ale ma się podporządkować. Jak nie chce, należy ją ukarać.

W miarę czytania dociera do mnie, że Mai Trung, domniemana sprawczyni śmierci Coca, nie jest jednak, jak może bym chciał, czempionką kobiecego oporu. Nowoczesną Marianną prowadzącą kobiety na barykady. Ani, jak się początkowo wydaje, mityczną “panią zemstą”. To postać z krwi i kości, normalna dziewczyna, z marzeniami i zwykłymi uczuciami. Z tym co ją spotyka może się identyfikować wiele kobiet, tu i teraz.

By zrozumieć co naprawdę się wydarzyło, akcja poprowadzi nas w przeszłość wietnamskich rodzin, tych z “wyższych sfer”, jak i prostych ludzi, którzy starali się przeżyć życie zgodnie z ideałami. Przeszłości napiętnowanej przemocą. Przeszłości, gdy decyzje innych, ukształtowały Wujka i Mai. I wtedy widzę na ile życie tych “elit” jest pełne niespełnienia i bolesnej pustki.

Nie zabraknie i długiego cienia wojny, i okrucieństwa, które uwolniła. Niespodzianie autor zabiera nas do wilgotnej wietnamskiej dżungli lat siedemdziesiątych.

Widziałem tej dżungli niewielkie fragmenty na wyspach Con Dao, tylko tam było miłe 28C, a nie kontynentalne 35-40C. Przypomniał mi się opis z “Rzeki Czerwonej” Żuławskiego:

W zielonej studni drogi kolonialnej wisiał przyziemny zaduch. Gorące wyziewy ziemi i roślin zatykały dech… Pułap z gałęzi, cierni, lian i bambusów opuszczał się coraz niżej… można było tylko iść  z pochyloną głową… Wielkie pajęczyny lepiły się do twarzy, jak czyjeś lepkie, delikatne palce.

Odkrywam, że to wojna, mieląca Wietnam prawie 40 lat, wypełniająca niegdyś dżunglę, leżącą tuż obok dzisiejszych ośrodków wypoczynkowych oraz okoliczności śmierci ojca Mai, żołnierza Vietcongu – to właśnie one zdeterminowały los dziewczyny. Nowe życie, którego Mai pragnie, może narodzić się tylko przez ostateczne pogrzebanie tych korzeni.

Wietnam lat 90 odsłania nam się niepokojącymi fragmentami w świetle owych motocyklowych reflektorów, żarówek w biednych korytarzach domów zamieszkanych przez stłoczone rodziny zdeklasowanej inteligencji, wśród pozornie spokojnych plam zieleni, które jednak aż kipią od naciągaczy, prostytutek i zwykłych ludzi poszukujących okazji zarobienia kilku groszy.

Trudno mi zapomnieć sceny z “Apocalypse Hotel”. Pokaz szczurów pod szpitalem. Nocne poszukiwanie zwłok w kostnicy. Pozornie niewinny obiad rodzinny, na którym przytapiana w misce z sosem narzeczona Wujka zostaje zmuszona do oddania mieszkania. Rozmowa Wujka w samolocie, ze współpasażerką przemycającą prochy siostry. Tempo akcji i temperatura emocji w tej cienkiej książeczce (160 stron) wciągnęły mnie i nie puściły aż do końca.

“Apocalypse Hotel” czytana w Wietnamie ma jeszcze specjalny smak. Rozumiem, że społeczeństwo Wietnamskie odbite jest  jak w krzywym zwierciadle. Wydaje się, że niewiele przypomina, to co spotykamy na codzień, w górach czy w mieście.

W mrok historii odeszły samobójcze wyścigi młodych motocyklistów ulicami Hanoi i wszechobecna prostytucja. Mimo, to książka wyostrza ona nasze zmysły na to co dzieje się dzisiaj wśród zielonych pól i pięknych krajobrazów. Zaś, jako czytelnikowi z Polski, ta groteskowa, książkowa, rzeczywistość wydaje mi się chwilami niebezpiecznie bliska naszej pospolitości tu i teraz…

Ale… przecież mnóstwo ludzi żyje tu na poziomie klasyfikowanym u nas jako ubóstwo. Choć nie mi sądzić, co dla ludzi jest dobre. Lecz gdy widzisz na przykład taką bursę szkolną (to z kratami to nie korytarz, ale pokoje), a obok wielką limuzynę z przyciemnianymi szybami, to zadajesz sobie pytania “Co naprawdę się zmieniło?” “Jaki ten Wietnam jest?”

Inny świat

Wróćmy jednak do książki.

To może brzmi jak klisza, ale “miał trudne dzieciństwo” to właśnie świat, w którym dorastał Wujek. Gdy inni układają twoje życie według swoich wyobrażeń “bo tak jest najlepiej”. Tylko to, co czujesz i twoje pragnienia, się nie liczą. Zaczyna mi być Wujka żal.

W miarę czytania Wujek, człowiek mentalnie spoza nowobogackiego środka, wzbudza we mnie rosnące uczucia sympatii. Z niecierpliwością czekam jak postąpi.

Bo Ho Anh Thai, nie jest piewcą mafijnego stylu życia, ani bojownikiem społecznym.

Autor pokazuje nam inne możliwości i jak wiele zależy od decyzji, które sami podejmujemy. Te decyzje mogą przełamać fatum, otworzyć bramę normalności. Filozofia Ho Anh Thai jest może prosta, ale przejmująca. Czytając “Hotel Apocalypse” czuję się jak w azjatyckim kinie. Ostro postawione granice i ciężar odpowiedzialności.

Jakbym autor kierował się  Pratchettowskim “what goes around, comes around”. Książka mówi zwyczajnie – na świecie zbieramy żniwo działań naszych, lecz również tych, co “chcieli dla nas dobrze”. Ale coś możemy z tym zrobić.

Mimo obrzydzenia, jakie początkowo budził we mnie Wujek, cieszę się towarzysząc jego przemianom. Przemianom, za które musi zapłacić. Bo zmiana kosztuje. Samoświadomość zaś boli. Tak jest w literaturze, tak było i w moim życiu.

Zostaję ze słowami Wujka:

Mam trzydzieści pięć lat. Wiek, gdy Budda osiągnął stan oświecenie. Wielu ludzi kończy trzydzieści pięć lat, ale nigdy go nie dostąpią.

Są i tacy, którzy zostaną trafieni piorunem oświecenia znacznie wcześniej.

Lecz każdy, niezależnie, czy oświecenie dosięgnie go wcześniej, czy później, zasługuje na nasze współczucie.

 

Polecam, nie tylko trzydziestolatkom i nie tylko podróżującym do Wietnamu. Nasza osobista Apokalipsa, może czaić się tuż za rogiem…