Gorączka złota
Plan miasta i przypisy na końcu tekstu
Poniedziałek, 4 maja 1925r.
Andrzej Zaleski telepał się tramwajem 21 do pętli na Wysockiego. Nieliczni o tej porze pasażerowie wysiedli przy warsztatach kolejowych i teraz w wagonie siedział on, jakaś babina, pewnie jadąca do jednego z domków na Ustroniu, i starszy konduktor.
Rano z pocztą przyszła wiadomość od Michała, która skłoniła go do tej podróży „Przyjedź koniecznie do mnie do szkoły. Mamy problem i może twoje umiejętności nam pomogą, sam nie daję rady. Michał”.
Jego stosunki z przybranym synem Michałem były napięte. W 1892, po śmierci rodziców Michała, chłopów z rodzinnego Białaczowa, w opoczyńskiej epidemii cholery, Andrzej adoptował ojcowego chrześniaka i zajął się nim formalnie. Już wcześniej, zgodnie z ostatnią wolą swego ojca, zabrał chłopca do Warszawy i dbał o jego wykształcenie. Michał skończył szkołę kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, a że miał talent matematyczno-techniczny, potem Instytut Politechniczny w Petersburgu. Młody inżynier praktykował w Belgii. Wybuch wojny, a potem rewolucja, przerwały kontakt prawie na 5 lat. W wolnej Polsce ich drogi się rozeszły.
Sam Andrzej nie bardzo potrafił się odnaleźć. Początkowo, jak wszyscy, był pełen entuzjazmu. W czasie wojny bolszewickiej, z oddziałem zebranym po stepach Rosji i Ukrainy, przedarł się pociągiem do Kijowa. Dostał dowództwo batalionu, ale dość szybko go odsunęli. Legionowi dowódcy i hallerczycy nie lubili socjalistów rosyjskich i zapamiętano mu czerwono-zieloną1 flagę na lokomotywie, gdy wjeżdżał do miasta. Po wojnie bolszewickiej wrócił do policji.
To było jego przeznaczenie, świat, który lubił. I co tu dużo ukrywać, był w tym dobry.
Niestety, okazało się, że były carski policjant, nie jest dobrze widziany. Siedział w wydziale finansowo-gospodarczym, jako zastępca komisarza, kilka stopni niżej, niż wskazywałaby jego przedwojenna ranga, wszak odpowiednik podpułkownika żandarmerii. Nie miał o to żalu, szkoda mu było służby czynnej. Tylko i tam długo się nie utrzymał. Wypchnięto go do policji rzecznej. Ot, uczestniczył w oględzinach trupów, dokumentował wypadki, od wszelkiej roboty trzymali go z daleka. Gdy rok temu odezwał się bark, uszkodzony w akcji jeszcze w 1890, chętnie skorzystał z okazji do emerytury, ze względów zdrowotnych. Uścisnęli mu rękę, na odchodne dali Virtuti Militari za to przebicie się do Kijowa i szybko o nim zapomnieli.
Michał zaś, w nowej rzeczywistości, czuł się jak ryba w wodzie. Odbudowywał i rozbudowywał zniszczoną przez wojska zaborców infrastrukturę kolejową, realizowano jego projekty inżynierskie. Fotografował się i z narodowcami z ZLN2 i z byłymi pepeesowskimi legionistami gromadzącymi się wokół Piłsudskiego. Niedawno został też dyrektorem nowej szkoły kolejowej3.
Kłócili się z Andrzejem o różne sprawy – nieprzeprowadzoną reformę rolną, sprawiedliwość społeczną, losy ludzi pod zaborami. Michał uważał, że podstawowy obowiązek państwa to budowa nowoczesnej Polski – usunięcie zniszczeń wojennych, a tych, szczególnie na kolei, nie brakowało, rozwój gospodarki. Na zadbanie o biedotę, która wciąż stanowiła prawie 80% społeczeństwa, a którą wyniszczyła inflacja i niedawna reforma walutowa4, przyjdzie czas potem.
Andrzej był wierny swym socjalistycznym przekonaniom. Jego zdaniem na krzywdzie i biedzie silnego państwa zbudować się nie da. Choć, po doświadczeniach rosyjskich, od komunistów trzymał się z daleka.
Widywali się z Michałem coraz rzadziej. Czasem, siedząc w domu na Ząbkowskiej, ze swą żoną Anisą i dwoma kotami, Andrzej czuł się okropnie samotny i niepotrzebny. Tak więc list od syna wywołał w nim radość, pomieszaną ze złością – bo, z jednej strony, jeszcze go potrzebują, z drugiej zaś, odzywają się tylko wtedy, kiedy mają kłopot. Nie lubił też mieszać się do spraw policji. Jest prawo, jest policja od jego pilnowania. Cywile niech trzymają się przestrzegania przepisów.
Tym niemniej, wskoczył w niedawno uruchomione „oczko” – jak od numeru nazywano tramwaj 21 – i już dojeżdżał do pętli. Cisza i pustka na Wysockiego kontrastowały z pracą wrącą w warsztatach kolejowych, tam przy Białołęckiej. Wiosenny dzień był szary i chłodny. Bruk był mokry od deszczu, a słupy trakcyjne odbijały się w taflach kałuż. Nacisnął głębiej kapelusz i kuląc się od chłodu poszedł w kierunku szkoły i bursy, błyszczących zza drzew klinkierową elewacją i cynowymi parapetami.
Stary woźny poznał go bezbłędnie.
– Dzień dobry panie komisarzu. Do dyrektora?
– Dzień dobry panie Wojciechu, jaki ja tam komisarz, emeryt jak i pan. – Andrzej przygładził siwe wąsy, w których osiadły kropelki rosy. Nosił się z duchem czasu, „na Dziadka”.
Wspiął się na górę. Zapukał do znajomych drzwi.
– O, dzień dobry, panie komisarzu – starsza pani pilnująca spokoju Michała i prowadząca całą korespondencję szkoły, uśmiechnęła się smutno, okulary skrywały zaczerwienione oczy.
– Dzień dobry pani Janino, ależ pani do twarzy w tej modnej fryzurze.
– Komplemenciarz z pana, komisarzu. – Zarumieniła się. – Dyrektor czeka.
Wszedł do umeblowanego nowocześnie gabinetu. Metal i szkło, czarne drewno. Szkoła kolejowa to w końcu symbol nowoczesnej Polski. Mapy i wykresy ukazywały rozwój kolei w ostatnich latach, ogromny wysiłek powojennej odbudowy i spajania ziem różnych zaborów.
– Witaj, ojcze. – Michał poderwał się i uścisnął Andrzejowi rękę.
– Witaj, Michale, przypomniałeś sobie o mnie, co?
– Wiesz jak to jest w robocie, jak mówiliście za cara „podetrzeć się nie ma kiedy”. Odbudowa idzie pełną parą, a ta szkoła pochłania resztę wolnego czasu. Dobrych kadr trzeba nam jak powietrza, a tu jeszcze ta sprawa. Boję się, że za tymi kradzieżami może kryć się coś gorszego.
– Może wyrazisz się jaśniej. – Andrzej usiadł i z uśmiechem wziął filiżankę mocnej herbaty z rąk pani Janiny.
Michał poczekał, aż drzwi się zamkną i spokojnie kontynuował.
– Od kilku miesięcy mamy plagę drobnych kradzieży, głównie złote łańcuszki, medaliki i pieniądze. Nikogo nie złapaliśmy, ale to uciążliwe. Zebrało się strat na ponad pięćset złotych.
– Pięćset – mruknął Andrzej – ładny pieniądz.
– Tak, a ostatnio pani Janinie ktoś zdjął z ręki złotą bransoletkę, jeszcze po prababci, biedaczka ciągle płacze. Duża sprawa.
– Co na to policja? To chyba ich rzecz.
– Wiesz, my jesteśmy w takim dziwnym miejscu. Podlegamy pod kolejową XVIII5, a dla nich „towary, urządzenia kolejowe, pasażerowie to priorytet”, szkoła ich mało obchodzi. Zaś w XXV na taki problem tylko machnęli ręką. Teraz komunistów tropią, co tu na Annopolu i w fabrykach się mnożą. Niesłychane, agitują nawet wśród kolejarzy. Zaś na Bródnie kryminaliści nie próżnują. Niemal każdego dnia kogoś z poderżniętym gardłem znaleźć można. Dla policji nasze kradzieże to drobiazg. Ja zaś, po pierwsze nie mam czasu…
– A po drugie, nie lubisz się bawić w śledczą robotę. Pamiętam, pamiętam. – Andrzej uśmiechnął się na wspomnienie o nieudanych próbach wciągnięcia Michała w policyjne zadania. – Opowiadaj więc ze szczegółami, co i jak, po kolei, po inżyniersku.
– Zaczęło się cztery miesiące temu. Antkowi z kursu przygotowującego do studiów inżynierskich zginął duży złoty krzyżyk, prezent od chrzestnego. Jeszcze w tym samym tygodniu w VIIIa zginęło 10 złotych, a w IXa złoty sygnet, co go chłopak na chwilę zdjął w łazience. Od tego czasu nie ma tygodnia bez dwóch, czy trzech takich kradzieży. Bardzo zmyślne. Po gimnastyce ktoś zauważa brak złotego medalika, z kieszeni ginie dwuzłotówka. Ogłosiliśmy, by oddawać do depozytu, ale zaraz następnego dnia zginęły stamtąd dwa złote łańcuszki.
– Skradziono wszystko, co oddano w depozyt?
– Nie, srebra i zegarków nie ruszono, tylko złoto. Kiedy zaś zginęła bransoletka pani Janiny, postanowiłem zwrócić się do Ciebie. Jesteś na emeryturze, ale może takie małe ćwiczenie policyjne Ci nie zaszkodzi.
Andrzej chrząknął. Nie lubił, gdy wypominano mu emeryturę i gdy mówiono o jakimkolwiek śledztwie jako o rozrywce. W pracy policjanta nigdy nie wiadomo co skończy się tragedią. Pamiętał jak na wsi pod Kijowem tłum zabił wiejskiego głupka za podkradanie jajek. Z jego doświadczenia, młodzi chłopcy potrafią z równą brutalnością wymierzać sprawiedliwość po swojemu. Sprawą trzeba się zająć.
– Dobrze, pogadam z chłopakami. No i z panią Janiną oczywiście. Za dwa, trzy dni powiem ci co się dzieje. Aha, daj mi też przepustkę na miesiąc do warsztatów, tam mogą być powiązania.
Po prawdzie wątpił, że akurat u kolejarzy znajdzie jakiekolwiek ślady, lecz okazji posiedzenia w warsztatach, wdychania znowu zapachu smaru i kutego metalu, popatrzenia z bliska na wagony i parowozy, tej przyjemności odmówić sobie nie potrafił. Jak dla typowego dziecka XIX wieku, kolej i przemysł były jego miłością. Dzięki kolei schwytał najważniejszego w swym życiu złoczyńcę. To pociąg pancerny przywiódł go z powrotem do kraju. A kto wie czy taki emeryt jak on, będzie mógł kiedyś jeszcze zanurzyć się w trzewiach hal mechanicznych?
Czwartek, 7 maja 1924r.
Przez kolejne dni Andrzej chodził po szkole, rozmawiał z uczniami, nauczycielami, woźnymi, pracownikami szkolnych warsztatów, zajrzał i do zakładów. Kolejarze chętnie z nim gadali, czuli prawdziwą pasję. Potrafił wejść w rolę niegroźnego starszego pana, wzbudzającego zaufanie. Ze starszymi wypalił papierosa, z młodszymi pogadał o domu i szkole, z robotnikami posiedział w warsztatach, z nauczycielami wypił herbatę, z woźnymi, po godzinach, kieliszek starki ze swojej piersióweczki. Nie spieszył się. Notatki robił po rozmowie, nie lubił gdy rozmówca widział, że coś pisze. To rozpraszało.
– Jak ci idzie? Widzę, że Michał wciągnął cię mocno w tę swoją sprawę. – Zapytała Anisa trzeciego dnia, gdy wrócił później niż zwykle. Tramwaje już nie kursowały i musiał tłuc się dorożką. – Przemęczasz się.
– Nie rób ze mnie starego dziada. – powiedział z uśmiechem głaszcząc czarne futro Morusa. Kot skorzystał z jego powrotu do domu, by wskoczyć na kolana i dopominać się pieszczot. – Daję radę. Podejrzewałem wpierw, że chłopaki grają w karty z miejscowymi i przegrywają. Ale to niespójne z ginącymi przedmiotami. Gracz nie pogardziłby srebrnym ryngrafem czy zegarkiem. Tu zaś giną tylko pieniądze i złoto.
Anisa postawiła przy nim talerz z jego ulubionymi tatarskimi pierożkami z baraniny. Wiedziała, że gdy pracuje, lubi przekąsić, wtedy nie chce odrywać się od myślenia na jakąś wspólną kolację. Wolał siedzieć w swoim miękkim fotelu, w łagodnym świetle lampy. Głaskał kota i czasem notował.
Piątek, 8 maja 1925r.
Nazajutrz na Ząbkowskiej Andrzej przeciskał się przez poranny tłum Żydów wychodzących z koszernych jatek, gospodyń dźwigających kosze zakupów z Bazaru Różyckiego, robotników idących na Kawęczyńską, podróżnych spieszących między dworcami, wozów wyładowanych towarem ciągnących z hukiem po bruku. W nos uderzały zapachy chały, smażonej cebuli, spoconych ciał, końskiego moczu.
Z ulgą skręcił w zieloną Tragową. Parasole szpalerów drzew chroniły przed majowym słońcem i tłumiły gwar ulicy. Jednak tłum przy Dworcu Wileńskim, był nie mniejszy niż przy bazarze, a gdy zobaczył „oczko”, pozostało mu wiszenie na stopniach. Tramwaj był nabity robotnikami fabrycznymi pachnącymi smarem i tytoniem lub mydłami z nowych zakładów Schichta6. Kilku kolejarzy w mundurach patrzyło z góry na robociarską brać. Oni byli prawdziwą elitą. Przy Konopackiej i Szwedzkiej rozluźniło się nieco, a gdy brukowana Białołęcka zastąpiła asfalt Odrowąża, w tramwaju było już praktycznie pusto.
Michał czekał nań niecierpliwie.
– I co odkryłeś ojcze? Co się dzieje?
– Co, to jest jasne, na razie tylko nie wiem kto i dlaczego.
– Co niby, jest jasne?
– No modus operandi7. Działa u was dwóch, lub trzech, kieszonkowców. Metody klasyczne, kradzież w tłumie, jeden odwraca uwagę, drugi kradnie. Albo, gdy chłopcy mają coś innego na głowie. Ktoś ma bardzo zręczne palce. Posłuchaj opowieści pani Janiny: „Uczniowie wchodzili na apel klasami, pod przewodnictwem nauczycieli. Wtem mały Janek z VIIIb się potknął i zrobił się tłok. Starsze klasy ze śmiechem pchały się naprzód, młodsi piszczeli. Podbiegłam by pomóc, długo to nie trwało. W czasie przemowy dyrektora coś mi nie pasowało. Wychodzę z sali, a tu bransoletki nie ma. Panie komisarzu, była w mojej rodzinie od stu lat, za wojen napoleońskich pradziadek przywiózł ją dla narzeczonej, z samej Hiszpanii.” Popłakała się. Oni, moim zdaniem, działają pod wpływem chwili. Occasio facit furem8
– Straszne, kieszonkowcy w szkole kolejarskiej. Pomyśl, kiedyś zostaną kolejarzami i będą okradać pasażerów. Nie możemy do tego dopuścić. Złap ich, ojcze.
– Powiedz, czy któremuś z twoich chłopaków możemy zaufać?
– Uczniowi? Edek Popławski i Julek Mazur są zastępowymi, starzy harcerze, ręczę za nich. Myślę też, że Antek Poświatowski jest poza podejrzeniami. Ziemiańska rodzina z tradycjami, rodzice regularnie przysyłają mu pieniądze, po co by mu to było? Dorabia już w warsztatach, bardzo zdolny, no i jemu pierwszemu skradziono złoto. O innych, podpytaj wychowawców.
– Gotów jesteś wydać parę złotych na złapanie sprawców?
– Ile? – Michał nie słynął ze szczodrości.
– Będę potrzebował pomocy z Bródna. Znam dwóch takich. Zapłacisz im teraz po pięć złotych, a po tygodniu, jak dostarczą wyniki, po piętnastaku. Zadanie na wieczory.
– Razem cztery dychy, niemało, ale może być. Ty tu znasz kogoś?
– Kiepski byłby ze mnie policjant, jakbym pomocników na Bródnie znaleźć nie potrafił. Znam takich cwaniaków. Mieli robotę na Szmulowiźnie, ale fabrykę zamknięto po podniesieniu podatków i są bezrobotni. Gotowy grosz im się przyda. Z normalną policją by nie współpracowali, ale dla mnie zrobią co trzeba. Teraz pogadam z tym Edkiem i Julkiem.
– Z Antkiem też?
– Póki co, wolę tylko harcerzy.
– Jak sobie chcesz, masz wolną rękę. Ci, co ich zatrudniasz, jakoś się nazywają?
– Wystarczy ci, jak będziesz wiedział, że to Stasiek i Benek.
– Benek, żydek?
– Żyd, sprytny chłopak – Andrzej nie lubił antysemickich odzywek Michała.
– Dobra, dobra, twoi ludzie.
Andrzej wydał instrukcje, porozmawiał z chłopakami. Znowu czekał. W robocie policyjnej, czekanie to często najtrudniejsza i najważniejsza rzecz.
Wtorek, 12 maja 1925r.
Edek i Julek przyszli z raportem we wtorek. Solidne, harcerskie typy.
– Panie komisarzu – zaczął Edek – działaliśmy zgodnie z poleceniem. Tu jest lista wszystkich, co wychodzili wieczorem z internatu. Spisane kiedy i co robili, póki nie przekazaliśmy ich pana chłopakom z Bródna.
Andrzej przyjrzał się liście: Antek Poświatowski i Franek Kowalski z ostatniej, Paweł Boruc z dziewiątej, Wojtek Łyńka z ósmej, ci regularnie, pozostali najwyżej raz, łącznie z dziesięć osób. Antka widziano całującego się z ładną kobietą, Franka czekającego pod bazarkiem Kobuszewskiego9 na gimnazjalistkę. Paweł zawsze wsiadał do tramwaju, czujnie oglądał się za siebie, więc dalej go nie śledzili. Wojtka przekazali Staśkowi w uliczkach Bródna. Tak to wygląda. Popytał jeszcze o drobiazgi, kazał dalej obserwować.
Gdzież to mógł jeździć Paweł? Oglądał się? Czyżby sprawdzał, czy ktoś go nie śledzi? Znaczy się, Andrzej sam musi wziąć się do roboty.
Czwartek, 14 maja 1925r.
Dla starego policyjnego wygi śledzenie chłopaka nie było żadnym problemem. Kto by zwrócił uwagę na dziadka w spranej bluzie byłego pracownika gazowni, czyściutkiego emeryta, który stoi obok ciebie na przystanku? I nikogo nie zdziwiłoby, że wysiada przy Szwedzkiej, wszak w okolicy zakładów przemysłowych nie brakuje. Paweł szedł spokojnie, aż do budynku zakładów zbrojeniowych i tam rozpromienił się na widok postawnego mężczyzny wychodzącego po fajrancie z fabryki.
– Ah, jakie to szczęście, że dziś wuja spotkałem! – Radosny okrzyk Pawła przeznaczony był wyraźnie dla uszu pozostałych przechodniów.
– Pawełku! Co tam u was na kolei? – Zabrzmiał w odpowiedzi bas robotnika, sądząc z dostatniego ubioru i nowej cyklistówki, co najmniej majstra.
Dopiero uważny obserwator dostrzegłby lekką sztuczność w objęciach zaserwowanych przez „wuja” chłopaka. A ruch ręki, który umieścił niewielki pakiecik w robociarskiej kieszeni umknąłby uwagi nawet wytrawnego agenta. Lecz kto uważa na emeryta grzebiącego końcem laski w rynsztoku i wydobywającego stamtąd z okrzykiem tryumfu dziesięciogroszówkę?
Paweł i robotnik postali razem tylko chwilę. „Wuj” wyraźnie gdzieś się spieszył, a chłopak coś wspomniał o bibliotece i ruszył w kierunku Wileńskiej. Andrzej mógł sobie darować dalsze śledzenie.
„Wuj” chłopaka był mu dobrze znany. Stary pepesowiec. Ale jeszcze bardziej był mu znany tłusty trzydziestolatek o świńskich oczkach, który obserwował obu z fabrycznego tłumu. Czarnek, zwany „Pęcherzem”, szpicel już od przedwojnia, obrzydliwy gość. Paweł i “wuj” to oczywiście socjaliści, konspiratorzy z bożej łaski. Trzeba będzie dać znak Karolowi, że w fabryce mają ogon.
Czyli z tego wątku nici. Teraz cała nadzieja była w raporcie Staśka i Benka.
Poniedziałek, 19 maja 1924r
Z chłopakami z Bródna spotkał się wieczorem, przyjechali do niego na Ząbkowską, oddał im za tramwaj, poczęstował porządną kolacją.
Blondyn Stasiek wyglądał biednie w zniszczonej kurtce, fantazji dodawał sobie czerwoną apaszką i czapką w kratę, ale buty ledwo trzymały się podeszwy. Andrzej sprawdził rozmiar i przypomniał sobie o przedwojennych trzewikach Michała, będą w sam raz. Potężny Benek sprawiał bardziej zawadiackie wrażenie, grał w „Makabim”10, chciał zostać policjantem, niestety wpierw przyjmowali byłych żołnierzy. To Benek był szefem tej dwójki i przygotował raport.
– Dziękuję chłopaki, zrobiliście świetną robotę. Te tropy powinny mnie doprowadzić do rozwiązania. Muszę tylko im się przyjrzeć i posłuchać, co dokładnie planują.
– Dziękuję chłopaki, zrobiliście świetną robotę. Wasz trop powinien doprowadzić mnie do rozwiązania. Muszę tylko im się przyjrzeć, zajrzeć do ich meliny i posłuchać, co dokładnie planują.
– Może to my, panie komisarzu, podsłuchamy, tam trudno się dostać.
– Ale mówiliście, że na dach da się wejść od tyłu?
– Niełatwo, trzeba przyjść już koło trzeciej, gdy ludzie wracają z warsztatów i nikt nie zwróci uwagi. Potem długo czekać. Niewygoda.
– Dam radę i w komisariacie uwierzą łatwiej, jeśli będę naocznym świadkiem.
– Jak pan komisarzu chce, jeśli pomoc będzie potrzebna, to wystarczy sygnał.
– Dziękuję, jutro wtorek, pójdę rano do warsztatów, obejrzę okolicę, zobaczę tę waszą królową, a po południu, jak mówicie, będę na Siedzibnej.
Chłopaki zebrali się niechętnie. Wyraźnie obawiali się o Andrzeja, mimo iż ten tryskał energią i pewnością siebie.
Stasiek zapierał się, butów michałowych brać nie chciał. Wstyd widocznie mu było. Dopiero jak Anisa rugnęła go porządnie, zmieszał się i wdzięczny przypadł całować ją po rękach. Zaleskiemu, aż głupio się zrobiło, takie sprytne chłopaki i ledwo koniec z końcem wiążą. Nie to co on, pan emeryt w czteropokojowym mieszkaniu od frontu i służącą, siedząca gdzieś tam w służbówce przy kuchennych schodach. Cholerne szklane domy im urządziliśmy.
Wtorek, 19 maja 1925r.
Rano Andrzej wysiadł z „oczka” i skręcił w brukowaną Palestyńską. W niewielkim, czerwonym, budynku portierni uważnie obejrzeli jego przepustkę, zaraz po wejściu poszedł w prawo. Obsypane świeżymi liśćmi drzewa skrywały drewniany budynek dyrekcji, ale Andrzej zdążał w kierunku ceglanych hal warsztatowych z wielkimi oknami. Tam uczniowie mieli zajęcia i dorabiali na obrabiarkach. Patrzył na dotaczanie mosiężnych części do kotła, naprawianie miedzianej instalacji wodnej w wagonach, popytał się majstrów. Nic. Dopiero ostatnim warsztacie, skąd widać było w całej krasie słynny, okrągły, kształt praskiej parowozowni, jeden z robotników opowiedział mu dziwną historię.
– A wiesz pan, myślelim nawet, że chłopaki kradną. Cuś w karmanach wynosili. Stary Mizgalski, co tu pilnuje, nawet im rewizję zrobił. I wiesz pan, ale się obśmialim. Opiłki, kieszenie opiłkami napełniali. Gadali, że jakieś eksperymenta chimiczne robio.
– Uuuu – przenikliwy gwizd parowozu, wytaczającego się w chmurze dymu i pary z parowozowni, przerwał im rozmowę. Czekali, aż czarne cielsko przetoczy się ze zgrzytem.
– Głupstwo, nawet zamietlim je dla ich na kolejny raz. – Kontynuował robotnik.
– Pamiętacie może, którzy to?
– Kto by tam ich spamiętał. Na pewno wysoki z konopiastą czupryną i mały rudy. Jeszcze dwóch, lebo trzech. Wiela tego.
Ciekawe. Skręcił wśród drzew i poszedł spokojnie do wyjścia przy Kiejstuta. Układało się.
O pierwszej siedział w knajpie u Popielarskiej11 przy oknie i obserwował Białołęcką. Z sąsiedniej sali dobiegał stukot bilarda. Patefon grał głośno „Gdy zobaczysz ciotkę mą, to jej się kłaniaj, ”. Szlagier ośpiewywało ostatnio pół Warszawy, a nogi same przytupywały pod stołem w rytmie foxa.
https://staremelodie.pl/piosenka/1586/Gdy_zobaczysz_ciotke_ma
Zamówił duże piwo i galaretę. Piwko było świeże, delikatnie spienione, nie za zimne, ot w sam raz na wiosenny dzień. Nóżki doskonałe, mocno pieprzne i z solidnymi kawałkami mięsa, a nie nafaszerowane marchewką. Chałka pachniała jak z najlepszej żydowskiej piekarni. Rozkoszował się smakiem i czekał. Na wszelki wypadek położył przy talerzu pięćdziesiąt groszy, by móc wyjść w każdej chwili. Tak, znad kufelka, mógł i parę godzin śledzić co się dzieje na ulicy.
Lecz, jeśli chłopaki byli precyzyjni, zaraz powinna się pojawić. Rzeczywiście. Szejne szikse12, jak opisał Benek. W bródnowskim tłumie płynęła jak królowa, o pół głowy wyższa od przechodniów. Jakże inna od miejscowych, przysadzistych i cycatych blondynek. Smukła, czarne włosy obcięte krótko, zgodnie z modą z najlepszych salonów Warszawy. Malutki fioletowy toczek, harmonizował z takimże płaszczykiem, krótkim, odsłaniającym zgrabne łydki. Jak ona przejdzie błotnistą Oliwską? Poderwał się by przeciąć jej drogę. Delikatnie potrącił, po czym zaczął przepraszać wylewnie, może nazbyt, całować rączki. Dało mu to czas przyjrzeć się jej czarnym oczom, takim, że utopić się w nich można, delikatnym ustom, podbródkowi z dołeczkiem i ostro zarysowanym kościom policzkowym. Prawdziwa piękność, choć jej „dajta już pokój dziadu”, powiedziane chrapliwie, z praskim akcentem, nie świadczyło o wykształceniu. To była słynna Tyczka, bródzieńska zdobywczyni serc.
Jeśli miał jakąkolwiek wątpliwości czy podjął właściwy trop, to spotkanie rozwiało je zupełnie. Na nadgarstku królowej przedmieścia połyskiwała złotem hiszpańska bransoleta pani Janiny.
No tak, już wiedział „kto”, trzeba tylko zidentyfikować całą szajkę i upewnić się „dlaczego?”. Choć już chyba wiedział. Kawałki układanki wpadały na swoje miejsce.
Zgodnie z instrukcjami agentów poczekał do trzeciej. Ulice zagęściły się tłumem wychodzących z warsztatów. Nie było łatwo dostać się na dach piętrowego, niczym niewyróżniającego się, drewniaka przy Siedzibnej. Na szczęście jabłonie kwitły i zasłoniły Andrzeja, gdy mozolnie wspinał się od strony ogrodu. Ułożył się na dachu i wyjął swój stary, policyjny wynalazek. Gumową rurkę z lejkiem na końcu. Wpuszczenie jej przez okno wymagało nie lada akrobacji. Dzięki niej dźwięki z dołu będą biegły wprost do jego ucha.
Piętnaście po dziewiątej, w świetle płonącej regulaminowo lampki numerowej, zobaczył sylwetkę Tyczki. Nie do pomylenia. Obok niej wysoki Antek. Objęci. Chwilę całowali się namiętnie. Zaraz za nimi pojawiła się jeszcze jedna, niska postać w szkolnej kurcie. A potem dwóch zwalistych osobników w płaszczach. Zaskoczenie, bo jednak nie spodziewał się bródzieńskich kryminalistów.
Trzaski drzwi, charczenie, szuranie nóg.
– Macie? – rozległ się przepity głos o praskim brzmieniu.
– Jutro wieczorem szefie, musimy jeszcze rozdrobnić pył i przesypać w woreczki. – to Antek.
– Tylko nie skrewcie, bo… – nieznany mężczyzna zawiesił głos.
– Spokojnie, szefie. Antka mundur przecież jak kolejarski, wzbudza zaufanie. Będzie doprowadzał do młodego. On robi za uciekiniera z sowietów, co rodzinne skarby wyprzedaje. Od takiego młodego chętnie wezmą, połaszczą się na zysk – głos Tyczki był niski, powabny – ja będę naganiać.
– Ty szefie i Rudy musicie być obstawą, by komuś nie przyszło do głowy oszukać, wziąć nas na rympał, to duże pieniądze. – Wtrącił Antek.
Andrzej posłuchał jeszcze trochę. Uśmiechnął się. Dokładnie jak dziś się domyślił. Złoty piasek. Stary warszawski numer. Prawie o nim zapomniał. Dobra, czas iść na policję.
Ruszył się, by zwinąć rurę i wtedy poczuł jak zsuwa się z dachu. Nie było czego się złapać. Rozłożył szeroko ręce i nogi by spowolnić ruch. Próbował chwycić rynnę, lecz była pełna mokrych kwiatów i liści, palce mu się ześlizgnęły. Cholera, nie da rady, wyląduje przed samym wejściem, będzie poruta, Antek pozna go i zwieje. Zawalił, cholera, zawalił.
To była ostatnia myśl, nim z łomotem wylądował na ziemi. Dwadzieścia lat temu, to nawet by nie poczuł i jak sprężyna odbił się na równe nogi. Ale lata już nie te. Zabolało ramię, znowu lewe, aż krzyknął. Drzwi otworzyły się z hukiem. Poczuł uderzenie w głowę. Stracił przytomność.
Ocknął się od kopnięcia w żebra. Wokół ciemność. Leżał w wilgotnym błocie. Mięśnie zesztywniały mu od chłodnej ziemi. Czuł jak sznur wbija mu się w nadgarstki, krępuje nogi. Był związany jak baleron. Głowa pulsowała bólem.
– Żyjesz dziadu? – Pochylona nad nim postać wionęła przetrawionym alkoholem. – To się ciesz, bo już niedługo. He, he.
Gdzie ja do cholery jestem? Wytrzeszczył z wysiłkiem oczy. Ceglany mur, zimne błoto, obok ciemne kupy ziemi. W słabym świetle lampki dostrzegł krzyże. Aha, Cmentarz Bródnowski, akurat miejsce na koniec życia.
– Słyszysz? – Znów owionął go smród podłej gorzały i cebuli – To Rudy kopie ci grób.
Przyjemniaczek, nie ma co. Głupio kończy się jego historia. Wyjść cało z rąk kaukaskich przemytników, wymknąć się spod noża żydowskim alfonsom, nie dać się angielskim szpiegom w dalekim Nepalu, przeżyć ostrzał artylerii tureckiej w czasie Wielkiej Wojny, wyrwać się z łap czechosłowaków i bolszewików, a dać się wykończyć nędznym urkom13 z Bródna.
Zgrzyt metalu o kamień. Pogwizdywanie. Za plecami bandyty pojawiła się postać z łopatą.
– No dobra, dziadu…
Świst, wrzask, mlask padających w błoto ciał.
– Piękna noc, panie komisarzu – zabrzmiał spokojny głos Staśka.
Zabłysła latarka. W jej świetle zobaczył jak Stasiek chowa za pazuchę paragraf – ołowianą kulę na sprężynie, straszliwą broń uliczników.
– Pan to prawdziwy meszunge14, komisarzu. Nocne spacery po Cmentarzu Bródnowskim – dodał prześmiewczo Benek, przecinając więzy i stawiając Andrzeja na nogi. – Jak tam głowa?
– Przeżyję – odparł ciężko, powstrzymując siłą woli zawroty i starając się nie czuć straszliwego pulsowania na potylicy. Powoli rozcierał stężałe mięśnie. – Uratowaliście mi życie, chłopaki.
– Oj panie komisarzu, mówiliśmy, że to sami zrobimy. Woleliśmy mieć na pana oko, ale mogliśmy włączyć się dopiero tutaj, gdy Rudy i Edek zostali sami. Nie chcieliśmy zepsuć akcji.
Odprowadzili go do samych drzwi XXV komisariatu. Uściskał ich serdecznie. Tacy w policji pracować powinni.
Młody posterunkowy, pełniący dyżur nocny, obrzucił podejrzliwym wzrokiem porwane i ubłocone ubranie Andrzeja.
– Czego pan sobie życzy?
– Muszę rozmawiać z komisarzem Rylskim. Połączcie mnie proszę, powiedzcie, że major Andrzej Zaleski ma pilną sprawę.
Połączono go natychmiast, na młodym glinie szarża zrobiła wrażenie.
– To ty Andrzeju? Już myślałem, żeś o starym druhu zapomniał. Wpadłeś do mnie na kieliszeczek starki? – W słuchawce huknął radosny głos Rylskiego.
– Dzisiaj niestety służbowo. Przyjedź, proszę, do komisariatu. To pilne.
Komisarz Rylski, gładząc gęste siwe włosy, wysłuchał uważnie opowiadania Andrzeja, od czasu do czasu, zadając celne pytania.
– Faktycznie nietypowa sprawa. Szajka, to starzy znajomi z Bródna. Ten szef, to oczywiście Czarny Julek, Tyczka, panna Izabella, to jego była flama. Rudy, to Rudy Kosa, już niejednego smykiem przeciągnął. Wasi chłopcy wdepnęli w paskudne towarzystwo. Musimy natychmiast działać, bo nie wiadomo, jak długo chłopaki przeżyją. Samego wkładu złota za sześć stówek, gotowy towar sprzedaliby za co najmniej trzy tysiące. Czarny Julek nie będzie się takimi pieniędzmi dzielił.
– Dobra, to do roboty.
– O nie Andrzeju, ty do domu i do łóżka, dorożka czeka. Od roboty jest Policja Państwowa.
Chciał dyskutować, ale po próbie gdy gwałtownie wstał, zakręciło mu się w głowie tak, że do dorożki musieli go sprowadzić. W domu Anisa na widok poturbowanego Andrzeja załamała ręce, ale nie pisnęła złego słowa. Opatrzyła mu bark, nadgarstki, kostki, przykładając maść pachnącą stepowymi ziołami. Napoiła go obrzydliwie gorzkim wywarem, rozpoznał smak kory wierzbowej i kwas cytryny. Obejrzała guza z tyłu głowy i machnęła lekceważąco ręką. Nawet nie pamiętał jak zasnął.
Środa, 20 maja 1925r.
Następnego dnia po południu Andrzej siedział w gabinecie Michała. Bark miał opatrzony, syn nie zauważył nawet obrażeń ojca.
– Powiedz, o co właściwie chodziło? – niecierpliwił się Michał.
– Numer jeszcze z czasów imperium. Sprzedają złoty piasek. W normalnych woreczkach z bankowymi pieczęciami. Tylko, że w woreczkach złoto jest tylko na wierzchu, a pod spodem opiłki miedziane.
Woreczki mają pewnie jeszcze z banku Rosji, kazionne15. Niejeden dał się na to nabrać. Okazja kupić złoty piasek, za pół ceny. Teraz ludzie też się boją o losy nowej złotówki i chętnie czegoś bezpiecznego poszukają. Sierota, uciekinier z sowietów, wyprzedaje majątek rodziców, pomaga mu dobry, polski kolejarz. Historia wyciskająca łzy i wabiąca amatorów łatwego zarobku. Dlatego kradli złoto i pieniądze, by mieć na tę górną warstwę. Gdybym wiedział, że chłopaki wynoszą z warsztatów opiłki, to wcześniej bym zrozumiał, co planują.
– Nie mogę uwierzyć, że to Antek. Taka ziemiańska, patriotyczna rodzina, pieniędzy sporo mu posyłali. Gotów byłem za niego zaręczyć – Michał nerwowo pocierał dłonie i wykręcał palce.
– Zakochał się, a taka miłość kosztuje. Izabella, zwana Tyczką, piękna kobieta. Owinęła chłopaka wokół palca. Najpierw wyciągnęła z niego wszystko, co mu rodzina posyłała i co dorobił w warsztatach. Wiesz, ile kosztuje taki płaszczyk? – ze dwie stówki. Jak już był goły, chciała go rzucić. Wtedy Antek zalazł Wojtka Łyńko, biedaka, co ma zręczne palce. Omamił sutym udziałem. „Podzielimy równo na trzy, dostaniesz tysiąc złotych”. Dla piętnastolatka to fortuna. Razem podszkolili się i kradli. Benek był świadkiem, jak Wojtek wyciągnął pugilares urzędnikowi kolejowemu.
– Ukradł, na ulicy? – Michał poczerwieniał i prawie krzyknął.
– Nie, oddał go, wsuwając w inną kieszeń, dowcipniś. Robota majstersztyk, chłopak ma w rękach talent. Plan był prosty. Pieniądze wydane na złoto, złoto starte na opiłki. Miedź na spód. Miłość jest ślepa i głupia, choć pomysłowość wyzwolić potrafi.
– Co się stanie z chłopakami?
– Znam komisarza Rylskiego, da im szansę. Twoje chłopaki są przerażeni, sypią równo, pomogli policji odzyskać skradzione złoto i pieniądze. Czeka ich więzienie, ale łagodny wyrok za współpracę. Może trafią z dala od prawdziwych urków.
– Szkoda Antka, zmarnował się przez dziewczynę.
– No wiesz Michał – Andrzej żachnął się – nikt go nie zmuszał, by okradał kolegów. Nauczka teraz, póki młody, da mu szansę na otrzeźwienie. Z bogatej rodziny jest, nie zginie. Przynajmniej pani Janina odzyska bransoletkę, widziałem ją na ręce u Izabelli. Widać twój Antek nie dołożył jej do puli, ale potraktował jako osobisty prezent dla kochanki. Wojtek, który ściągnął bransoletę, nawet o tym nie wiedział. Ale to Wojtek będzie musiał sobie poradzić z wyrokiem na koncie. Antek wciągnął go, a dla dzieciaka szkoła kolejowa to była życiowa szansa. Z takimi palcami byłby świetnym mechanikiem. Bez pomocy rodziny i państwa Wojtek znajdzie się na marginesie życia.
– Masz chyba rację ojcze. Wojtkowi państwo i rodzina nie pomogą. Oni nie, ale my możemy. Warto zainwestować parę setek. – Michał sięgnął po czarną słuchawkę telefonu. – Pani Janino, niech mnie pani połączy z mecenasem Śmiarowskim16.
Andrzej patrzył na syna, naprawdę zaskoczony.
Bródno i Praga 1925
Przypisy
1 – czerwono-zielona flaga eserów, rosyjskich socjalistów-rewolucjonistów
2 – ZLN – Związek Ludowo Narodowy, partia współrządząca Polską w latach 1923-26
3 – na potrzeby opowiadania rok otwarcia szkoły kolejowej na Bródnie przesunięto o dwa lata na 1923
4 – reforma walutowa Grabskiego w 1924, zastąpienie Marki Polskiej przez Złotego
5 – XVIII komisariat kolejowy
6 – fabryka mydła i kosmetyków Schichta przy Szwedzkiej
7 – łac. sposób działania
8 – łac. okazja czyni złodzieja
9 – Edward Kobuszewski, ojciec Jana Kobuszewskiego, był właścicielem bazarku na Bródnie
10 – Makabi, słynny warszawski przedwojenny, żydowski, klub sportowy
11 – restauracja u Popielarskiej istniała na Bródnie przy Białostockiej
12 – szejne szikse, jid. piękna dziewczyna (nie Żydówka)
13 – urkom, gwar. złodziejom
14 – meszunge, jid. wariat
15 – kazionne, ros. skarbowe, z oficjalnymi pieczęciami skarbowymi
16 – mecenas Śmiarowski – znany przedwojenny warszawski prawnik
Leave a Reply
Want to join the discussion?Feel free to contribute!