Maroko to kraj cudowny. Właściwie jak się jest w Maroku, to nie ma się czasu na książkę. No chyba, że w kawiarni. Bo marokańska kawiarnia , to więcej niż kawa. By zrozumieć lepiej Maroko przyszedł mi z pomocą Tahir Shah i jego „In Arabian Nights”. Kawiarnia w Maroku to jeszcze ciągle miejsce męskie i wywołało ono u mnie echo powoli rodzącego się problemu społecznego. Znikających mężczyzn, ale i patriarchalnej kontrreformacji.

Znikający mężczyźni

Co ma wspólnego bliskowschodni rytuał kawiarni lub herbaciarni ze znikaniem mężczyzn? I jakie znikanie? Są przecież wszędzie dookoła.

Mówimy nie o znikaniu mężczyzn jako takich, ale o miejscu mężczyzny w świecie. Właściwie coraz bardziej nie wiadomo po co jesteśmy. Nikt nie chce byśmy wypełniali tzw. męskie role, właściwie zajmujemy jedynie miejsce innych.

Bycie samcem alfa, nawet jeśli wciąż jest wynagradzanie większym urozmaiceniem partnerek i ogólnie łatwiejszym życiem, postrzegane jest jako passe. Coś wstydliwego (Patrz drugi przypis).

Nie musimy być już jedynymi żywicielami rodziny, nawet jeśli, póki co, nie ma zgody byśmy byli na utrzymaniu kobiet. W domu mamy wypełniać po prostu swoją część obowiązków określonych przez nasze partnerki. Jakich? Tego nie wiemy.

Nie uciekamy od zajmowania się dziećmi. Gotujemy lub sprzątamy. Ojciec nie jest już wyłącznie od dyscypliny i męskich przygód z synem.

Ale ciągle spotykamy się z komunikatem „to za mało”.

Bo jedno tylko się nie zmieniło. Niezadowolenie kobiet. Niezadowolenie „społeczeństwa”. Niezadowolenie z nas. Ten brak satysfakcji był oczywiście historycznie motorem rozwoju ludzkości. Popychał nas do działania, zmieniania świata. Bez niego pewnie nie ruszylibyśmy się z jaskini po wynalezieniu pierwszej fermentacji. Lecz na dłuższą metę męczy. Powoduje gniew „po co się staram jeśli ciągle jest źle, mógłbym przecież jak mój ojciec wypić flaszkę i pójść spać”

Lecz jego istotą jest niezadowolenie kobiet z nas, jako mężczyzn:

  • Były słusznie nieusatysfakcjonowane gdy nasi pradziadowie zajmowali się zarabianiem, dobrze się bawili, a one były raczej służącymi, niż partnerkami.
  •  Narzekały, gdy po wojnie musiały iść do pracy, ale wymagano od nich jednocześnie by to one zajmowały się domem i dziećmi. Też słusznie, bowiem ich zarobki były wiele niższe niż mężczyzn
  • Są niezadowolone i obecnie, nawet gdy układ jest partnerski i wspólnie dzieli się obowiązki, wspólnie dba o dom. Zawsze są niedociągnięcia, które należy wypunktować i przypomnieć mężczyznom jak dalece odbiegają od ideału (oczywiście nie dotyczy to samców alfa, cwaniaków).

Ta wbijana nam świadomość niedostatku jest jednym z motorów kontrreformacji INCELi.

Nic nie odziedziczyliśmy

Niestety w Polsce nasi przodkowie nie zostawili nam żadnych wzorców męskiego spędzania czasu.

Jeśli byłeś szlachcicem – w męskim gronie polowało się lub chlało. Dlatego koła łowieckie trzymają się tak mocno. Są wentylem bezpieczeństwa dla mężczyzny i jako, że u nas na polowania chodzi się w kilku, były wspólnym czasem we własnym gronie. A z drugiej strony chwilą spokoju dla kobiety bez dziada w domu. Stąd też może wynikać tak ostra obrona myślistwa z zamożniejszych kręgów. Niełatwo będzie Ludziom Przeciw Myśliwym. Koło łowieckie to ostatnia ostoja męskiego bezpieczeństwa.

Jeśli byłeś chłopem – to jedyny czas wolny był w karczmie. I ta pijacka tradycja nie przynosi nam nic dobrego.

Jeśli byłeś Żydem – miałeś synagogę i dyskusje o Torze. Judaizm rozdziela kobiety od mężczyzn i męska wspólnota wokół religii była opoką życia żydowskiego. Nigdy jednak nie wyszło to poza 10% społeczeństwa, a kościół katolicki wolał oprzeć się na łatwiej sterowalnych rozmodlonych babach. W końcu to matki zmuszają dzieci do chodzenia na religię. Nasi „Rycerze Maryi” to kuriozum, nie realna wspólnota.

Autor – W. Gerson

Jeśli byłeś kupcem lub rzemieślnikiem – te resursy, handelki i miejsca spotkań ludzi z tych samych warstw społecznych, tak opisywane przez Prusa, znikły gdzieś w pomroce dziejów. Dorżnął je socnacjonalizm, a nic na ich miejsce nie powstało.

Jeśli byłeś robotnikiem – takim miejscem często był związek zawodowy, ale tu socnacjonalizm państwowy, a następnie neoliberalizm, skruszyły ich rzeczywistą potęgę. Kto w Polsce jest w związku zawodowym, a już żeby być aktywnym członkiem związku?

Nie dostaliśmy nic od współczesności

Nowoczesność nie przyniosła nam żadnego zamiennika.

Puby się nie przyjęły. Zresztą w latach 90’ i w Anglii pub przestał być męską ostoją.

Przez pewien czas, po przemianach, takim miejscem spotkań była siłka. Te, po początkowym sukcesie i przyciągnięciu sporych grup mężczyzn, wyewoluowały w dwóch kierunkach:

  1. Śmierdzących nor dla dresów i policjantów. Kiedyś trafiłem do takiej, myśląc o miejscu do ćwiczeń rehabilitacyjnych. Pomijając smród potu, to czułem się dziwnie, jedyny bez kabla jak moje udo.
  2. Fitnessów, w których i tak dominują kobiety. A młode laski są dużo sprawniejsze od mężczyzn. Ćwiczyć z nimi trudno, a pogadać to na pewno nie ma z kim.

Zostały jakieś kluby sportowo-tenisowe-golfowe, ale to niszowe miejsca, dla miejskich bogaczy. No i kluby rekonstrukcyjne, to akurat fajny pomysł, jeśli cię kręci atmosfera. (Patrz też Przypis 2)

Zastanówmy się bowiem, jak mężczyźni w Polsce spędzają czas we własnym gronie?

  • Sami w spokoju – to dawne męskie jaskinie, różne piwnice i warsztaty w domu, miejsca „twórcze”, gdzie po prostu facet mógł posiedzieć. Tylko pandemia przeorała je wprowadzając pracę i naukę do domu. Niewiele dziś z nich ocalało. Szczęściarzom pozwolono je odtworzyć.
  • Milczący i odizolowani – wędkarstwo.
  • Milcząc, mordując i chlejąc – myślistwo.
  • Chlejąc – niegdyś karczma, potem mordownia, teraz bardziej pub, ale i puby powolutku znikają.

Żadne z tych miejsc, może poza kołem łowieckim, nie daje okazji do rozmowy, odwentylowania problemów.

Ostatnio, w ramach kontrreformacji pojawiły się salki partyjno-narodowe, różnych „rycerzy Chrystusa” czy inne pisowsko-konfederackie jaczejki. To są chyba obecnie jedyne dostępne męskie miejsca w Polsce. Katasfrofa. Napędzająca alt-right.

Śmierć działkowca

Za czasów mojej młodości swoistym skansenem dla mężczyzn były ogródki działkowe. Tam spaleni słońcem panowie, oprócz wojny z chwastami, turkuciami podjadkami, czy wyprowadzania pędów agrestu, mogli pogadać przez płot chwiejąc się na łopacie. Lub posiedzieć przy rozłożonym stoliku racząc się nieco wzmocnionym kompotem.

Mój ukochany wujek miał taką działkę. I krąg przyjaciół wśród działkowców.

Ale i na działki przyszedł kres. Najpierw niszczały opuszczone, gdy ich opiekunów nakryła ziemia. Potem pandemia przyniosła renesans ogródków. Ale inaczej. Dziś na działkach łatwiej spotkać rozhasaną gromadę bąbelków, niż panów w żonobijkach i płóciennych kapeluszach. Wspólnota działkowców zniknęła.

Światowe alternatywy

Wiedeńska kawiarnia

Kawiarnie w prawdziwym tego słowa znaczeniu przyniosło nam cesarstwo austro-węgierskie.

Wiedeń był prawdziwą stolicą kawiarni (no dobra, Paryż też, ale Paryż był hen, hen). W kawiarni zrodziła się psychoanaliza i szkoła wiedeńska myślenia naukowego.

Autor – J. Zaruba

Dzięki nim rozkwitła krakowska Młoda Polska czy międzywojenna awangarda literacka. Bez rozmów w „Małej Ziemiańskiej” nie byłoby intelektualnego życia Warszawy. Lwowscy matematycy tworzyli i DYSKUTOWALI swoje teorie właśnie w kawiarni. Nawet po wojnie „Czytelnik” i kilka innych kawiarni warszawsko-krakowskich było ostoja swobodnej myśli i oazą dla sporej grupy twórczych mężczyzn.

Jak byłem uczniem i czytałem Żeleńskiego, czy wspomnienia o Francu Fiszerze, to marzyła mi się kawiarnia, gdzie mógłbym pójść, podyskutować, posłuchać. Niestety, na naszej szerokości geograficznej kawiarnia przeminęła bezpowrotnie.

Siermiężny socnacjonalizm PZPR uczynił z kawiarni pośmiewisko. Już pod koniec lat 70 to było miejsce podejrzane, dla bananowej młodzieży. Potem przyszła rewolucja kubeczkowa zapoczątkowana przez Coffee House i inne sieciówki. Jest ich dużo, ale nie mają one charakteru miejsca do przesiadywania. Nie dla facetów. Owszem spotykają się tam kobiety na damskie plotki przy piernikowym latte. Zastaniesz tam korpoludka z komputerem. Czasem na szybko usiądą biznesmeni. Jest to jednak głównie przystań dla młodzieży, a model biznesowy nie zachęca do wielogodzinnych nasiadówek przy pół czarnej i koniaczku.

Pamiętam jeszcze w latach 70’ panowie przesiadywali w MKPiK korzystając z dostępu do czasopism i międzynarodowej prasy. Śmierć gazet odebrała kawiarniom płachty ochronne. Zresztą nastrój czysto czytelniczy nie sprzyjał męskim rozmowom.

W Paryżu ostały się jeszcze resztki kultury kawiarnianej – może mieć na to wpływ orientalnych wzorców postkolonialnych, jakieś tam w Wiedniu. Ale to już koniec. Nasze kawiarnie scukierniały i szybko zostały przejęte przez kobiety.

Ĉeská pivnice

Dlaczego czeska piwiarnia nie jest tym samym co nasza knajpa?

Ano piwo pite w tych miejscach, przez całe setki lat, to była słaba dziesiątka, nie mająca nawet 4% alkoholu. Daje to lekki rausz, ale upić się tym trudno. Słynne polskie nic – czyli pół litra na trzech, to prawie 4 kufle dziesiątki na głowę. Więcej wysikasz niż wypijesz.

W takim więc otoczeniu kwitła kultura gadania, bycia razem, spędzania czasu w towarzystwie. Zostało to obudowane potężną otoczką kulturową, stało się źródłem inspiracji literackiej, przedmiotem dumy. I miejscem ucieczki dla mężczyzn.

Pamiętam piwiarnię w małym Břeclaviu. Byli tam wszyscy. Na nas jako studenciaków z Polski patrzono z kosa, ale miejscowi czuli się tam świetnie. Gwar rozmów, a jak ktoś chciał to i mógł posiedzieć nad własnym kuflem i pomilczeć. Panowała atmosfera niewymuszona.

Z pewnym przerażeniem obserwuję więc powolny zanik tych miejsc u naszych sąsiadów. Nowoczesne piwo, o zawartości alkoholu ponad 5% i więcej wypycha „dziesiątkę” ojców Czechów.

A mogę was zapewnić, że jest wielka różnica między wypiciem tego samego alkoholu w trzech, a nie w czterech kuflach płynu. Cztery kufle to godzina dłużej. I tyleż czasu na rozmowę. A także strawienie większości alkoholowej trucizny.

Dlatego w Polsce piwiarnia nigdy nie była taka sama. Pijąc mocniejsze piwo, byliśmy po prostu zbyt pijani na rozmowę, na twórczość, i na bycie razem, poza pijackimi okrzykami , śpiewami i bójkami.

Gentelmen Club

To mit.

Angielski klub był czymś dostępnym dla niezwykle wąskiej grupy społecznej. Jeszcze bardziej zamkniętej niż nasza szlachta.

Zginął wraz ze wzrostem płac obsługi, property boom i spadkiem dochodów wyższych urzędników.

Gentelmen Club naprawdę nie istnieje od stu lat, a większą rolę odgrywa jedynie w literackiej fikcji.

Pub

Faktycznym odpowiednikiem wiedeńskiej kawiarni był pub. Do wojny miejsce wyłącznie dla mężczyzn. Do tej pory są puby, gdzie nie wejdziesz z dzieckiem.

Pub podobnie do czeskiej piwiarni serwował lokalny bitter lub ale. Słabe, tanie, piwo, które umożliwiało dłuższe posiedzenie. Moje pierwsze wizyty w pubach angielskich w latach 90’ miały w sobie jeszcze urok dawnych czasów. Widziało się ciekawy obraz, kółka mężczyzn, od których co jakiś czas ktoś się odpączkowywał, siedział sam, a czasem przyłączał się do innego kółka. Wszystko wśród sąsiadów. Pito niespiesznie, dużo rozmawiano, miałem dwadzieścia osiem lat i strasznie mi się tam nudziło.

Niestety w Anglii wzrosła moc piwa i dramatycznie podniosły się ceny. Więc pub zaczął szybko przemieniać się w miejsce do picia wszystkiego, stawał się restauracją, a nie ośrodkiem spotkań po pracy w męskim gronie.

Gwoździem to trumny pubu okazała się komercja.

Przemysł sportowy

Wejdź dziś do pubu, nakłoń ucho. Co usłyszysz?

No nie „powielaczy stukot” ale

„Widziałeś tę akcję w siedemdziesiątej minucie? Ale szmatę puścił, nieprawdopodobne. Znowu przegrali na własnym boisku.”

Tak już bowiem przed wejściem wita cię napis „Dziś wieczorem o 19:00 Chelsea – West Ham”.

A najważniejszym obiektem jest wielki ekran pokazujący ciągle urywki meczów ligowych czy innych wyścigów Formuły 1.

Tzw. sport, czyli widowiska dla gawiedzi, podparte dawką zakładowych emocji stały się ersatzem męskiej rozmowy. Ten przemysł obraca tysiącami miliardów dolarów, dysponuje mediami i nadaje propagandę „zdrowego stylu życia” i „sportowych emocji”. Swoim klientom oferuje ucieczkę od codzienności, poczucie wspólnoty („nasi wygrali”) i wyrwanie się z domowych pieleszy by wpatrywać się w 22 milionerów ganiających za piłką.

Właściwie nie sposób znaleźć się na męskim spotkaniu, by po chwili rozmowa nie zeszła na piłkę, rugby, kosza, narciarstwo, tenis czy inną komercję serwowaną nam pod hasłem „sport”. To rozmowa bezpieczna (w miarę, jeśli nie wykażesz się niewłaściwymi sympatiami), nie wymagająca myślenia (używasz klisz i sloganów) i dająca praktycznie nieskończoną możliwość zajęcia czasu. Miałka. O niczym. Komercyjna wata.

Przemysł sportowy zabił resztki męskiej rozmowy. Nie tylko w pubie. Prawdziwą konwersację, okazję to omówienia problemów, zepchnął na nieistotny margines.

Ku swojemu przerażeniu widzę ekrany ze sportem wciskające się do tych niewielu świątyń męskich spotkań: kawiarni w Maroku, herbaciarni w Turcji czy Azerbejdżanie, w Wietnamie. Jeszcze niewiele miejsc się broni. Jeszcze gdzieniegdzie można posiedzieć niespiesznie, samemu, może ktoś do ciebie dołączy, bez telefonu, spotkać tych samych ludzi co zawsze.

Ale gdzie tu Maroko?

Jeśli jeszcze jesteście ze mną to teraz wrócę do Tahira Shaha i Maroka.

Patrzyłem na ciasno ustawione stoliki w zaułku Marrakeszu i stłoczonych przy nich mężczyzn. Naprawdę im zazdrościłem. Przypominały mi się słowa Shaha (tłumaczenie własne):

„Przesiadywanie w kawiarni uznawane jest na zachodzie za stratę czasu (…) zajęcie dla mężczyzn, którzy nie mają prawdziwego życia. Ale już po kilku miesiącach pobytu w Maroku odkryłem, że to właśnie kawiarnia jest wrotami to ukrytego świata marokańskich mężczyzn. (…) Aby stać się szanowanym członkiem marokańskiej społeczności należy spędzać na byciu tu. Posiedzieć, pomyśleć, pogadać, lub po prostu nic nie robić.”

Przy każdym stoliku na pół szklaneczką czarnej kawy siedzi spokojny mężczyzna, lub dwóch, lub trzech. Przyciszone rozmowy, lub po prostu milczenie.

To jest taki rezerwat. Ginące środowisko ginącego gatunku mężczyzn.

„Większość bywalców kawiarni, to lokalesi, chroniący się tu przed swoimi żonami (…) prześladowani w każdej godzinie swojego życia (…) Na szczęście wiedzą, że w Cafe Mabrook są bezpieczni. (…) Mogą pozwolić sobie na wydanie tylko kilku dirham i dlatego udają się na poszukiwanie kawy i rozmowy.”

„W każde piątkowe popołudnie, kilku lub kilkunastu z tych zniszczonych przez życie osobników odnajdzie drogę do mojego stolika i będzie starało się utrzymać równowagę na jednym z połamanych krzeseł. Emerytowany profesor, lekarz, bibliotekarz, policjant, urzędnik pocztowy. Ktokolwiek wchodzi do marokańskiej kawiarni musi wiedzieć, że nie ma tu strefy prywatności. Twoja obecność to sygnał, że jesteś gotów i chętny w każdej chwili rozpocząć rozmowę.”

Im bardziej zaczytywałem się w opowieści “Arabskich Nocy” Shaha, historii o poszukiwaniu własnej opowieści, sensu życia, byciu we wspólnocie, tym mocniej odczuwałem związek z takim myśleniem. Niespiesznym. Otwartym na ludzi wkoło. Tym bardziej tęskniłem za miejscem, gdzie mógłbym po prostu porozmawiać z innymi. Albo pobyć w swoim świecie.

Jak w tureckiej herbaciarni.

Jak przy wietnamskiej kawie, czy herbacie z lodem.

Czy coś je może zastąpić?

Czarne chmury

Na razie nie widzę, by współczesny świat miał do zaoferowania inną formę wspólnoty, gdzie mężczyzna jest mile widziany, która mogłaby wypełnić pustkę i zastąpić komercyjną watę.

Rozmawiam ze znajomym Szwedem, i praktycznie pierwszą rzecz jaką od niego słyszę to „Wiesz, jako pełnosprawny, heteroseksualny, biały mężczyzna czuję się tutaj niechciany. Jestem najgorszym gatunkiem w naszym społeczeństwie.” On już głosuje na prawicę. Tam przynajmniej krzyczą, o tym co go złości. Nic tam nie dostanie, ale karmi się złością i nienawiścią do zmian. Staje się rycerzem patriarchalnej kontrreformacji. Bo nie ma innego miejsca, innej wspólnoty, gdzie mógłby rozładować napięcie. Gdzie chciano by go wysłuchać, docenić, gdzie on mógłby pomóc innym.

Tak bym chciał, byśmy mogli mieć swoją bliskowschodnią kawiarnię.

Czy pozostaje nam tylko szowinistyczny bunt INCELi (patrz INCELe – czy bać się Konfederacji?), albo gabinet terapeuty?

Przypisy

Przypis pierwszy – Tahir Shah

Tahira Shaha polecam. Fantastyczne książki. Dobrze przeczytać „In Arabian Nights” przed wyjazdem do Maroka by lepiej rozumieć co nas czeka.

Ja przeczytawszy za późno nie doceniłem np. słynnego placu Jemaa el-Fnaa i jego ukrytych uroków. Bez opisu, plac wydał mi się raczej niebezpieczny i zniechęcający. Warto nałożyć czasem filtr literacki, dobra literatura jest tego warta.

Znajdziemy też tam listę przynajmniej kilku innych miejsc, które warto odwiedzić, nawet jako nie mówiący po arabsku obcokrajowiec.

Przypis drugi – o sporcie

Jeśli chodzi o sport to nie chciałbym zostać źle zrozumiany. Prawdziwy sport jest fajnie łączący i daje wytchnienie. Takie ligi szóstek piłkarskich, koszykówka czy siatkówka drużyn biznesowych, prawdziwe lokalne kluby. Grają faceci – młodzi i starzy, nieraz całe życie. Nawet często przyzwyczaili się, że przyłączają się kobiety i jest git.

Trzej Przyjaciele z Boiska – Piosenka

Tylko prawdziwy sport się kończy tam, gdzie uczestnicy za udział  dostają pieniądze.

Przypis trzeci – Samiec Alfa

Samiec alfa ma w nowym polskim społeczeństwie pozycję szczególną.

Z jednej strony niby wiemy, że narcyzm nie jest właściwą drogą. My chcemy być dobrymi ojcami, partnerami. Z samców alfa się śmiejemy.

Ale z drugiej strony nasze wychowane w patriarchacie partnerki, które wobec nas mają tylko wymagania, dla samców alfa mają podziw i natychmiast schodzą do wyuczonej roli podnóżków.

Może to się zmienia w pokoleniu poniżej 40 lat, choć, póki co, dobrym testem jest traktowanie księdza, czy głosowanie przez Polki na skrajną prawicę (taki odpowiednik amerykańskich zwolenniczek Trumpa). Jednak zlasowanie mózgów przez wychowanie i szkołę swoje robi.

Czasem mam wrażenie, że polskie kobiety, tylko będąc traktowane z góry, partiarchalnie, wracają do strefy komfortu i są wdzięczne za bycie tą zdobytą, wykorzystaną i może nie porzuconą, ale co najmniej gotową na każde skinienie…

No dobra, narzekam 😊 w waszym imieniu

Jestem w Niemczech.  W Niemczech strach. Właśnie w zeszłym tygodniu w wyborach w Turyngii, w niedużym miasteczku Sonneberg, w dawnej NRD, kandydat AfD został wybrany na burmistrza. Faszyści świętują. AfD cieszy się obecnie nawet 18-20% poparciem.

Strach

Nawet?! A może warto powiedzieć wprost – maksymalnie.

Bo właśnie jeśli mówimy o wynikach skrajnej prawicy, często lubimy je ustraszniać. 15% dla Konfederacji – to koniec świata. 19% dla Le Pen – Francja staje się faszystowska. Takie ustrasznianie jest domeną mediów społecznościowych, ale niestety nie tylko. Również media tradycyjne, dla podkręcenia zainteresowania, straszą nas apokalipsą.

A ja czytam „Reguły na czas chaosu” Stawiszyńskiego. I myślę. Książka to właściwie lektura obowiązkowa na obecne czasy. Na epidemię plemienności, oburzania się, na nasze zapatrzenie w perspektywę siebie. Zacząłem ją czytac dość dawno temu, teraz dokończyłem. Pierwsze rozdziały zamierzam przeczytać ponownie. Książeczka krótka i można ją “wziąć na raz”, ale ja zachęcam do przeczytania każdego rozdziału z osobna i poświęceniu dłuższej chwili na przetrawienie go. Nawet kilka razy. Jeśli ktoś jest “pożeraczem książek”, jak ja to potrzebuje więcej przestrzeni na refleksję. Warto w to zaintwestować.

Stawiszyński ostrzega.

„Nie daj się uwieść apokalipsie”.

Nie, nie będzie końca świata. Chyba, że się bardzo postaramy.

Akurat w tym obszarze najwięcej zależy od nas. Tak. Partie skrajnie prawicowe mają 10%-15%-chwilami, w nawale społecznego gniewu, nawet 20% zwolenników. I, jak pokazuje historia Vox w Hiszpanii, popularność szybko spada. I tyle. To oznacza, że ponad 85% wyborców się z nimi NIE identyfikuje. Ta sfrustrowana część społeczeństwa (głównie męska) popierająca skrajną prawicę nie może decydować o nas wszystkich.

Stawiszyński pięknie pisze, jak taka prawicowa, i nie tylko, fałszywa wspólnotowość definiuje świat. Walczą o dominację, kosztem opresji innych. Przyjrzyjmy się więc bliżej jak ta wspólnota Inceli się definiuje

INCEL Alt-right

Łączy ich kilka elementów:

1. Prostota recept na świat.

Brak podatków, państwo tylko od wojska, żadnego socjalu, emigranici do prac przymusowych, kara śmierci. Szokujące dla mnie było, iż takie poglądy głosili również ludzie (starsi mężczyźni), którzy żyli tylko dzięki szczodrej opiece zdrowotnej i sami korzystający z ogromnych przywilejów socjalnych. Ale oczywiście im to się należy.

2. Poczucie krzywdy.

Krzywdy ze strony społeczeństwa. Uważają, że mają gorzej bo uprzywilejowani są inni: samotne matki, kobiety, emigranci, LGBT. To wygodny obiekt przeniesienia odpowiedzialności za swój brak sukcesów. Często nawet rozwiedzeni, nawet przemocowcy, obwiniający teraz swoje byłe partnerki.
Choć tu musimy zwrócić uwagę na to o czym pisze Stawiszyński.

Za sukcesem Trumpa stało wielu zgorzkniałych „białych mężczyzn w średnim wieku” zamieszkujących amerykański „pas rdzy”, bezrobotnych, niewykształconych, pozbawionych pieniędzy, ubezpieczenia, a przez to i godności, którzy wszakże nieustannie słyszeli ze strony liberalnych elit i działaczy, że są najbardziej uprzywilejowaną grupą w tym kraju

To jest zresztą źródło owego wzrostu alt-right we Francji, w Szwecji czy Holandii.

3. Ich siłą napędową są INCELe.

Ciekawy artykuł o incelach opublikowała Polityka Odrzuceni mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet i komentarze mężczyzn, pod tym artykułem, najłagodniejsze to „Liberalno-lewicowe media. Redaktorzy, którzy nienawidzą mężczyzn. I męskości” pokazują, że jest to dość trafny opis, choć dość wąski i przestarzały.
INCELe – czyli Involuntary „wbrew sobie”  są w celibacie.  Często nie ma się czemu dziwić, bo kto by się chciał z takim gościem wiązać?
Za czasów mej młodości ta kategoria praktycznie nie istniała. Bez kobiet byli ci, którzy naprawdę chcieli. Albowiem dziewczyna nie wyobrażała sobie życia niezamężnego. 30 latka musiała sobie znaleźć męża. Przecież inaczej będzie starą panną, jak z Orzeszkowej.  I brała nawet ostatniego patafiana.
To się na szczęście zmieniło i coraz więcej kobiet jest gotowych żyć samodzielnie. Nawet mieć dziecko, ale nie brać na swoje barki przekonanego o swej boskości palanta

4. Gniew wobec kobiet.

Tu można zobaczyć szkodliwy  wpływ patriarchalnego wychowanie, ale też wpływ matek, które skutecznie wbijały ich w przekonanie o własnej świetności, i że im się należy. Co jakoś nie sprawdza się w życiu. Ten gniew został wykształcony w całą prawicową ideologię. Kobiety chcą być gwałcone (to naprawdę powiedział idol JKM), nie są nic warte, zabierają nam pieniądze, dzieci, pracę, należy zrobić z nimi porządek.
Idealna praca – policja religijna, jak w Iranie, absolutna władza, możliwość pomiatania kobietami. Zresztą (i to akurat jest dość przerażające) alt-right ma wielu zwolenników w służbach mundurowych, co widać przy okazji demonstracji.

5. Formalna religijność.

To owi „rycerze”. U nich religia sprowadza się tylko do władzy. Stąd np. walka z prawem do aborcji. Rozwodami. LGBT. Bo to daje im możliwość upokorzenia i pokonania innych. Mają akurat w tym, w Polsce, wsparcie dużej grupy młodszych księży. I odgrywać będą rolę w przyszłym kościele, który poszuka u nich recepty na ucieczkę wiernych. Wierni zostaną przymuszeni.
Na świecie alt-right często stoją za skrajnymi ruchami religijnymi. Nie tylko islamem. Z USA ich wpływy potrafią kształtować politykę nie tylko w Nebrasce, ale i penalizację homoseksualizmu w Afryce

6. Wsparcie kobiet.

Jest to nieco bardziej zdumiewające. Lecz pamiętajmy, że są to kobiety często z rodzin przemocowych. Już mądrzejsi ode mnie pisali jak to możliwe, że właśnie również owe kobiety wyniosły do władzy Trumpa. Dość mocno określiła to Gretkowska

„Mroczne dziaderskie dziedzictwo ujawniające się w głowach małolatów, w dużej mierze dziewczyn. Konserwatyzm, przemoc, anty-wolność, terror nicości”.

Tak – kobiety nie są z daleka od alt-right. Mimo iż pozornie jest to wbrew ich intereson. Lecz jest to znane zło. Ciepło bagienka, które znają.

Czy jednak możemy lekceważyć alt-right?

Jak pokazuje przykład PiS nie można.

Są ku temu dwa powody:

Po pierwsze media, w pogoni za klikami, sensacją itd wypromowały te poglądy i sprawiły, że wylazły one z piwnic. Owi dziennikarze, wykonując polecenia swoich medialnych bossów, uwielbiają cytować prawaków, traktować ich kłamliwe wypowiedzi jako równoważne prawdzie, zapraszać do pseudodyskusji w ramach „wolności wyrażania poglądów”, gdzie pyskówki i obelgi prawicowe są traktowane jak merytoryczne wypowiedzi.

Owa medialna „bezstronność” – czyli po prostu lenistwo w obnażaniu kłamstw i chęć zysku wypromowały poglądy prawicowe. Dziś już nikt się nie oburza (szczególnie w Polsce) na lżenie kobiet, LGBT czy emigrantów. Tak po prostu jest.

Owa tolerancja dla nietolerancyjnych, niszczy podstawy demokracji.

Po drugie partie „centrowe” lub „tradycyjne” przyjmują ich za swoich sojuszników. A przynajmniejme adoptują ich retorykę. Widzimy to w Holandii, Szwecji, Anglii, gdzie niby-centrowe partie posługują się językiem, który jeszcze dwadzieścia lat temu określiliby jako faszystowski. Jeśli je wspieramy pośrednio wspieramy i faszystów. Kropka.

Zresztą nawet w Polsce. Słyszę ostatnio narzekania, jak to PiS w 2015 rozpętał nagonkę antyemigrancką i dzięki temu wygrał wybory. Już zapomnieliśmy jak w wyścigu, kto jest bardziej przeciw emigrantom startowało PO, jak wrzeszczało, że Polska żadnych uchodźców nie przyjmie, jak ryczało, że to Unia narzuca nam niesprawiedliwe warunki. A obecnie opozycja w osobie Kosiniaka-Kamysza drze się, że „wszyscy Polacy są przeciw przyjmowaniu migrantów”. Tak to faszystowskie kłamstwa stają się obowiązującą narracją. Często wbrew ludziom. Ja na pewno tego nie chcę.

Jak widać w Finlandii, Szwecji, Włoszech i pewnie zaraz w Hiszpanii to zblatowanie centro-prawicy z faszystami wpuszcza ich do rządzenia krajem.

Warto też spojrzeć na artykuł o tym jak skrajna prawica zyskuje duże wpływy w USA i na całym świecie kwestionując wszelkie autorytety, wiedzę i zastępując je skutecznie teoriami spiskowymi. Zachęcam do przeczytania The Guardian, The big idea, Is it too late to stop extremism?

Nie tak dawno (sto lat temu) wszak właśnie tak faszyści doszli do władzy (wyborów NIE wygrali) – dokładnie w podobnym momencie i z wieloma podobnymi postulatami. Takimi samymi metodami. Dzięki współpracy z partiami centrowymi, dzięki poparciu dziadów pokroju Hindenburga.

Czy historia musi się powtórzyć?

Na razie robimy wszystko, by historia się powtórzyła. A przecież, jak nawołuje Stawiszyński możemy sięgnąć do literatury, by zobaczyć jak to było.  By zrozumieć świat.

„Kontakt z literaturą uruchamia i ćwiczy zdolność do współczucia, a nade wszystko wyrabia nawyk syntezy, wyjątkowo pożądaną, zwłaszcza dzisiaj” „jako taka stanowi niezastąpione źródło wiedzy o meandrach ludzkiego umysłu” „właśnie tam, w środku literackiej fikcji, mamy niespodziewaną szansę, by poznać głęboką prawdę o tym, jak wygląda życie, kiedy zedrze się zeń grube warstwy normatywnych fantazji”

Wystarczy przeczytać taki np. „Strach” Rybakowa, dalszy ciąg „Dzieci Arbatu”, aby zobaczyć jakimi mechanizmami posługiwali się rządzący bandyci w latach trzydziestych, i że tak samo to wygląda dziś. Oraz tego jak ludzie, zwykli, jak Ty czy ja, reagowali na to. Literatura ma moc zmieniania, może nie świata, ale na pewno naszego sposobu myślenia o świecie. Rozumienia skomplikowania świata.

Czy historia i literatura nauczy nas czegokolwiek, poza tym jak popełniać błędy? To zależy już od nas.

Postanowiłem dzielić się z Wami swoim doświadczeniem lektury w drodze i innych dziwnych książek. Na pierwszy ogień idzie Wietnam, przemoc patriarchalna, podłość, seks i pieniądze.

Czy kiedykolwiek czytaliście książkę wietnamskiego autora?

Ja do tej pory też nie, a lubię czytać w podróży książki o danym kraju. Dlatego do Witenamu wziąłem  “Apocalypse Hotel” Ho Anh Thai i przeczytanie jej  (w tłumaczeniu na angielski Wayne Karlin), ukazało mi świat niepokojąco znajomy.

W pierwszej chwili myślałem, że tytuł ma coś wspólnego z filmem Coppoli, albo, że porusza znany nam temat wojny w Wietnamie. Jednak nie. To całkiem współczesna powieść, choć bez cienia wojny się nie obyło.

Wietnamski tytuł to ponoć “Dzwon Apokalipsy zabrzmiał w domu człowieka”. Takie tłumaczenie dobrze oddaje charakter powieści. Mowa o całkiem współczesnej apokalipsie – czasie wielkich przemian pod koniec XX wieku.

Książka pokolenia kryzysu lat 90

Nawet nie wiedziałem, że w latach 90 w Wietnamie wprowadzono “gospodarkę rynkową”. Tak jak u nas przeorała ona społeczeństwo. W Wietnamie w latach wojny i wczesnej “budowy socjalizmu” panował, przynajmniej oficjalnie, duch wspólnoty.

A w latach dziewięćdziesiątych wielu szybko wzbogaciło się. Inni zbiednieli jeszcze bardziej. Co się wtedy stało?

Zacznę od jakby znajomego nam cytatu:

Mamy czasy gospodarki rynkowej i obowiązuje zasada “wszystko ma swoją cenę”. Więc, ci, których nie stać, mają tylko jedno prawo. Prawo umrzeć.

Mi zaś zapadł w pamięć  kolejny cytat. Posłuchajcie opowieści biednego wieśniaka o tym, jak wyrzucono ich z pól, by mógł powstać ośrodek dla turystów:

A ten policjant co nadzoruje akcję [wysiedlenia]? W czasie wojny, przyszedł do nas [od Vietcongu] i powiedział, że potrzeba drewna, aby wyłożyć drogę dla wojskowych ciężarówek. Inaczej te toną w błocie. Nie zastanawialiśmy się. Rozebraliśmy nasz dom na kawałki i oddaliśmy drewno, a sami zamieszkaliśmy pod plandeką. Ale to, że straciliśmy nasz dom, nie zmniejszyło naszej determinacji, by walczyć z Amerykanami.

Mówiliśmy: pocierpimy teraz, ale jutro będziemy żyć lepiej.

I co mamy? Cierpieliśmy wtedy, a teraz cierpimy znowu. Po tym wszystkim, co zrobiliśmy dla ojczyzny, dziś ten sam człowiek, kazał nas pałować do krwi.

Ośrodki nad zatoką Ha Long

Oglądam w górach ziemię rozjeżdżoną koparkami w Bac Ha, ośrodki nad zatoką Ha Long i myślę czy to dogłębne poczucie niesprawiedliwości “reform rynkowych” przewija się jedynie przez  książkę, a na ile ciągle określa życie Wietnamczyków dzisiaj?

Lecz mylił by się ten, który po książce oczekuje wyłącznie lektury piętnującej kapitalizm i wzywającej do sprawiedliwości społecznej.

Dlaczego “Apocalypse Hotel” jest nam tak bliski?

Na pierwszych stronach bohater i narrator książki (Wujek), człowiek z pogranicza sitwa u władzy, wzbudził we mnie odrazę. Jak dobrze znana jest mi taka mafia?! To właśnie wszechmoc owej kliki nakłoniła mnie do wyjazdu z Polski w 1999 r.

Ich metody – brutalnej przemocy, wymuszeń, załatwiania po linii partyjnej, tuszowania przestępstw po znajomości, to coś dobrze mi znanego z życia, nie tylko z kina. Widziałem to w latach dziewięćdziesiątych. Widzę to dzisiaj po teleskopowych pałach i “willach Czarnka”.

Właśnie w latach dziewiećdziesiątych Wietnamczycy podzielili świat na ludzi gorszego sortu i swoich, blisko władzy, którzy mogą wszystko. Każde łamanie prawa uchodzi im bezkarnie. Przepisy? Śmiechu warte. Nie można transportować zwłok samolotem? Może ja nie mogę, bo „co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie”. Im wystarczy jeden telefon do kolesia, by wszystko było możliwe.

Historia opisana w “Apocalypse Hotel” mogłaby więc zacząć się na plaży, na każdej plaży. Pięknej nad zatoką Ha Long, ale i w Ustce, Sopocie, albo po prostu nad Wisłą, a jej negatywnymi bohaterami mogliby być synowie gdańskich czy warszawskich kolesiów.

Czytam i poznaję znajomy schemat. Trzech rozbestwionych dwudziestolatków, w towarzystwie  narratora – trzydziestopięcioletniego Wujka jednego z nich, wsiada w samochód i jadą nad morze. Szefem bandy jest Coc (gra słów z angielską wymową słowa “kok” nieprzypadkowa). To były celebryta trzeciorzędnych filmów walki i “artysta” disco-wietno.

Seks z dziwkami, picie, zabawa, a potem próba gwałtu przez Coca na spotkanej po drodze z libacji pięknej kobiecie – Mai Trung.

Nieudana. Coś się dziwnego się wydarzyło. Czy ta kobieta sprawiła, że Coc zwija się z bólu?

Chłopaki są wściekli, że pozbawiono ich zabawy i kolejnego dnia, widząc Mai na plaży, postanawiają dać jej nauczkę. Jeży mi się włos na głowie ja czytam, o tym, że pozornie w zabawie biorą ją między siebie, przytapiają, podają z rąk do rąk. Coc już ściąga jej majtki. I nagle to on tonie. Koledzy wyciągają z wody jego trupa. Mai Trang znika. Czy śmierć mogła spowodować niedoszła ofiara gwałtu?

Przyjaciele są przekonani o winie Mai i przysięgają zemstę.

Patriarchalna spirala czasu

Idąc tropem planu zemsty poznajemy losy całej czwórki mężczyzn, ich życia seksualnego, rozbuchanego, zgodnie z tym jak żyło wtedy społeczeństwo.  To społeczeństwo jest znajomo pełne przemocy. Tam i tu przemoc wobec gorszego sortu, a szczególnie wobec kobiet wydaje się czymś normalnym.

Wietnam to świat mężczyzn i ich rządów. Kobieta może pracować na budowie, kuć żelazo, prowadzić samochód, ba nawet mieć jakieś potrzeby, ale ma się podporządkować. Jak nie chce, należy ją ukarać.

W miarę czytania dociera do mnie, że Mai Trung, domniemana sprawczyni śmierci Coca, nie jest jednak, jak może bym chciał, czempionką kobiecego oporu. Nowoczesną Marianną prowadzącą kobiety na barykady. Ani, jak się początkowo wydaje, mityczną “panią zemstą”. To postać z krwi i kości, normalna dziewczyna, z marzeniami i zwykłymi uczuciami. Z tym co ją spotyka może się identyfikować wiele kobiet, tu i teraz.

By zrozumieć co naprawdę się wydarzyło, akcja poprowadzi nas w przeszłość wietnamskich rodzin, tych z “wyższych sfer”, jak i prostych ludzi, którzy starali się przeżyć życie zgodnie z ideałami. Przeszłości napiętnowanej przemocą. Przeszłości, gdy decyzje innych, ukształtowały Wujka i Mai. I wtedy widzę na ile życie tych “elit” jest pełne niespełnienia i bolesnej pustki.

Nie zabraknie i długiego cienia wojny, i okrucieństwa, które uwolniła. Niespodzianie autor zabiera nas do wilgotnej wietnamskiej dżungli lat siedemdziesiątych.

Widziałem tej dżungli niewielkie fragmenty na wyspach Con Dao, tylko tam było miłe 28C, a nie kontynentalne 35-40C. Przypomniał mi się opis z “Rzeki Czerwonej” Żuławskiego:

W zielonej studni drogi kolonialnej wisiał przyziemny zaduch. Gorące wyziewy ziemi i roślin zatykały dech… Pułap z gałęzi, cierni, lian i bambusów opuszczał się coraz niżej… można było tylko iść  z pochyloną głową… Wielkie pajęczyny lepiły się do twarzy, jak czyjeś lepkie, delikatne palce.

Odkrywam, że to wojna, mieląca Wietnam prawie 40 lat, wypełniająca niegdyś dżunglę, leżącą tuż obok dzisiejszych ośrodków wypoczynkowych oraz okoliczności śmierci ojca Mai, żołnierza Vietcongu – to właśnie one zdeterminowały los dziewczyny. Nowe życie, którego Mai pragnie, może narodzić się tylko przez ostateczne pogrzebanie tych korzeni.

Wietnam lat 90 odsłania nam się niepokojącymi fragmentami w świetle owych motocyklowych reflektorów, żarówek w biednych korytarzach domów zamieszkanych przez stłoczone rodziny zdeklasowanej inteligencji, wśród pozornie spokojnych plam zieleni, które jednak aż kipią od naciągaczy, prostytutek i zwykłych ludzi poszukujących okazji zarobienia kilku groszy.

Trudno mi zapomnieć sceny z “Apocalypse Hotel”. Pokaz szczurów pod szpitalem. Nocne poszukiwanie zwłok w kostnicy. Pozornie niewinny obiad rodzinny, na którym przytapiana w misce z sosem narzeczona Wujka zostaje zmuszona do oddania mieszkania. Rozmowa Wujka w samolocie, ze współpasażerką przemycającą prochy siostry. Tempo akcji i temperatura emocji w tej cienkiej książeczce (160 stron) wciągnęły mnie i nie puściły aż do końca.

“Apocalypse Hotel” czytana w Wietnamie ma jeszcze specjalny smak. Rozumiem, że społeczeństwo Wietnamskie odbite jest  jak w krzywym zwierciadle. Wydaje się, że niewiele przypomina, to co spotykamy na codzień, w górach czy w mieście.

W mrok historii odeszły samobójcze wyścigi młodych motocyklistów ulicami Hanoi i wszechobecna prostytucja. Mimo, to książka wyostrza ona nasze zmysły na to co dzieje się dzisiaj wśród zielonych pól i pięknych krajobrazów. Zaś, jako czytelnikowi z Polski, ta groteskowa, książkowa, rzeczywistość wydaje mi się chwilami niebezpiecznie bliska naszej pospolitości tu i teraz…

Ale… przecież mnóstwo ludzi żyje tu na poziomie klasyfikowanym u nas jako ubóstwo. Choć nie mi sądzić, co dla ludzi jest dobre. Lecz gdy widzisz na przykład taką bursę szkolną (to z kratami to nie korytarz, ale pokoje), a obok wielką limuzynę z przyciemnianymi szybami, to zadajesz sobie pytania “Co naprawdę się zmieniło?” “Jaki ten Wietnam jest?”

Inny świat

Wróćmy jednak do książki.

To może brzmi jak klisza, ale “miał trudne dzieciństwo” to właśnie świat, w którym dorastał Wujek. Gdy inni układają twoje życie według swoich wyobrażeń “bo tak jest najlepiej”. Tylko to, co czujesz i twoje pragnienia, się nie liczą. Zaczyna mi być Wujka żal.

W miarę czytania Wujek, człowiek mentalnie spoza nowobogackiego środka, wzbudza we mnie rosnące uczucia sympatii. Z niecierpliwością czekam jak postąpi.

Bo Ho Anh Thai, nie jest piewcą mafijnego stylu życia, ani bojownikiem społecznym.

Autor pokazuje nam inne możliwości i jak wiele zależy od decyzji, które sami podejmujemy. Te decyzje mogą przełamać fatum, otworzyć bramę normalności. Filozofia Ho Anh Thai jest może prosta, ale przejmująca. Czytając “Hotel Apocalypse” czuję się jak w azjatyckim kinie. Ostro postawione granice i ciężar odpowiedzialności.

Jakbym autor kierował się  Pratchettowskim “what goes around, comes around”. Książka mówi zwyczajnie – na świecie zbieramy żniwo działań naszych, lecz również tych, co “chcieli dla nas dobrze”. Ale coś możemy z tym zrobić.

Mimo obrzydzenia, jakie początkowo budził we mnie Wujek, cieszę się towarzysząc jego przemianom. Przemianom, za które musi zapłacić. Bo zmiana kosztuje. Samoświadomość zaś boli. Tak jest w literaturze, tak było i w moim życiu.

Zostaję ze słowami Wujka:

Mam trzydzieści pięć lat. Wiek, gdy Budda osiągnął stan oświecenie. Wielu ludzi kończy trzydzieści pięć lat, ale nigdy go nie dostąpią.

Są i tacy, którzy zostaną trafieni piorunem oświecenia znacznie wcześniej.

Lecz każdy, niezależnie, czy oświecenie dosięgnie go wcześniej, czy później, zasługuje na nasze współczucie.

 

Polecam, nie tylko trzydziestolatkom i nie tylko podróżującym do Wietnamu. Nasza osobista Apokalipsa, może czaić się tuż za rogiem…