Tag Archive for: Podróże

Jakie dary morza można skosztować w trzy miesiące, na czterech kontynentach?

Na przełomie roku miałem niesamowite szczęście w ciągu zaledwie 3 miesięcy jeść owoce morza i ryby na czterech kontynentach, w siedmiu krajach, w zupełnie różnych okolicznościach. I właśnie wam o tym opowiem.

 

1. Co nam przyniosło Morze Południowochińskie? Grudzień 2022, Azja, Wietnam, Hanoi

Ha Long Bay, WietnamWietnamskie Morze Południowochińskie kojarzy mi się z pięknymi plażami i spektakularną zatoką Ha Long.

Ostrygi z grilla, WietnamWyprawa nad Ha Long (a jeszcze lepiej na Bai Tu Long Bay) jest obowiązkowym punktem w północnym Wietnamie i naprawdę nie żałuję, że zdecydowałem się na rejs z noclegiem, jeszcze chętniej zostałbym w okolicy na kilka nocy.

Tym niemniej owoce morza, jadłem nie nad Zatoką, ale w Hanoi.

Małże, ślimaki, ostrygi, kraby – to jest najlepsze co mają do zaoferowania Indochiny.

Wietnamczycy są specami od ślimaków. Począwszy od tych wcale nie morskich, lecz zbieranych z pól ryżowych – gotowanych po prostu z imbirem i kolendrą (chyba moje ulubione), poprzez przyrządzanie ich na dziesiątki sposobów. Swego rodzaju ewenementem są ostrygi z grilla z czosnkiem (jadłem podobne i w Szanghaju, Singapurze, w Kalifornii – i te wietnamskie są jakoś najsmaczniejsze).

Małże z imbirem i ziołami, WietnamInnym pomysłem to małże w sosie tamaryszkowym – to akurat nie jest moja ulubiona kombinacja, choć smak słodko-kwaśny bardzo azjatycki. Ja najbardziej lubię takie po prostu, jak tu obok. Zwykłe małże w lekko winnym wywarze z imbirem, cebulką, czosnkiem i kolendrą.

Najlepsze ślimaki na przyrządzane na mnóstwo sposobów jadłem wiele lat temu w specjalistycznych knajpkach w Sajgonie. Był to kulinarnie ósmy cud świata. W Hanoi nie robiłem wstępnego rozeznania i po prostu starałem się znaleźć miejsca ze ślimakami i małżami, moim zdaniem też zdały egzamin, na co najmniej 8/10.

 

2. Czy jedliście kiedykolwiek rybę z Morza Kaspijskiego? Grudzień 2022, Azja, Azerbejdżan, Baku

Od lat marzyłem by zobaczyć Morze Kaspijskie. Więc kiedy pojawiła się możliwość pojechania do Baku nawet chwili się nie zastanawiałem.

Baku to wielkie miasto, raczej niezbyt piękne, z bardzo przyjaznymi ludźmi, dobrym i tanim jedzeniem i zupełnie niesympatycznym reżimem.

Warto będąc w Baku wspiąć się, lub wjechać na Highland Park – wzgórze gdzie mieści się Parlament, słynne Flame Towers – czyli wieżowce, które mają naśladować płomienie wydobywające się z wież wiertniczch, na których wyświetlane są nie tylko flagi Azerbejdżanu i owe płomienie, ale i reklamy wydarzeń, np. w czasie gdy tam byłem – konkursu szachowego.

Widok na Baku

Widok z Highland Park na miasto i Morze Kaspijskie jest zapierający dech. Szkoda, że tamtejsza pogoda i zanieczyszczenie powietrza nie pozwala cieszyć się daleką perspektywą.

Jest też Stare Baku – resztki islamskiego miasta, gdzie można się poczuć jak 150 lat temu, piękne bulwary z okresy naftowej prosperity miasta przed pierwszą wojną światową, sowieckie socrealki, bloki i przedziwne budowle wznoszone na własną cześć przez klan Alijewów.

Muzzein w Starym Baku

Meczet Bibiheybət, Baku, AzerbejdżanZaś na rybę musiałem się wybrać praktycznie poza miasto, do starej części zwanej Bibiheybət. Tam mieści się kilka restauracji rybnych w tym Dərya Fish House. Gdy tam przyszedłem,  ludzi było jak na lekarstwo (zima, zimny dzień, środek tygodnia), a miejsce może pomieścić setki gości.

I rozumiem czemu tam ściągają. Ryby są faktycznie bardzo dobre, fajne przystawki, niezłe wino (wino jest w Azerbejdżanie nieco droższe, ale lokalne warte spróbowania). Będąc nad Morzem Kaspijskim nie mogłem nie spróbować ryby właśnie stąd.

Wsiadłem więc w autobus i po 40 minutach jazdy (na szczęście łatwo, bo nazwy przystanków wyświetlane w autobusie) wysiadłem przy meczecie Bibiheybət. Małe, kręte uliczki prowadziły w głąb historii. Niewielkie domy rodem gdzieś sprzed ponad stu lat, kiedyś pewnie społeczność rybacka.

Baku, AzerbejdżanW pewnym momencie po prostu stanąłem i chłonąłem atmosferę miejsca. Łatwo było wyobrazić sobie, że (gdyby nie zaparkowane samochody) za chwilę wyłoni się postać w tradycyjnym stroju, lub carski oficer prowadzący gdzieś panią swojego serca. Do tego ten księżyc. Dopiero na końcu półwyspu wysyp nowoczesności.

Wracając do jedzenia – obowiązkowe oliwki, bakłażany, ser, a potem już tylko Kütüm – biała ryba kaspijska, lekko słodkawa, może coś pomiędzy sandaczem a linem (mało ości).

Kutum smażony i bakłażany, Baku, Azerbejdżan

Mogłem siedzieć niespiesznie, sączyć ich azerski Gerwurztraminer, a na koniec obowiązkową pyszną, mocną azerską herbatę (taka sama jak turecka 😉) 8/10 (ryba leciutko za mocno wysmażona), value for money 9/10.

Nie martwiła mnie nawet wizja powrotu autobusem (można też taksówką, te w Baku są bardzo tanie, ale miałem bilet 😉), na który doczekałem się po pół godzinie i zaliczyłem jeszcze spacer wzdłuż brzegu Morza Kaspijskiego do hotelu.

3. Najpiękniejsze okoliczności w zimie. Styczeń 2023, Afryka, Maroko, Essaouira

Południowe Maroko w zimie (naszej zimie) jest przepiękne. Każdemu polecam, jeśli nie szukasz upału i nie musisz ciągle siedzieć w wodzie (woda w niepodgrzewanych basenach lodowata, w oceanie zimna).

Plaża Essaouira. MarokoEssaouira – niegdyś mekka hipisów obecnie wabi plażami, zielonymi wzgórzami wkoło (ogromny kontrast z pustynnym lądem) i byciem znacznie spokojniejszą od kurortów Agadiru.

Spędziliśmy tam cudowne 3 dni odpoczywając, łażąc po Medinie i oczywiście jedząc ryby. Bo jesteśmy wszak nad Oceanem Atlantyckim i możemy korzystać z jego bogactw.

Tylko trzeba uważać. Bo pierwszego dnia wpadliśmy w turystyczną pułapkę w małych pawilonikach przy skwerze wiodącym do portu Oszuści. Tutejszy biznes oparty jest niestety na oszustwie. Za niewielką w sumie porcję ryb, kilka krewetek wachlarzowych i garść małży chciano nam policzyć 1000Dhm – czyli 100 Eur. To co najmniej 3 razy więcej niż powinno być. Spryciarze zachęcają też do nielegalnego zakupu alkoholu, co od razu postawiłoby cię na przegranej pozycji. W końcu zapłaciliśmy połowę żądanej kwoty – i tak z dużo.

Krewetki wachlarzowe i ryby z grila, MarokoDobrze, choć, że kalmary były bardzo dobre. Krewetki wachlarzowe pyszne, choć niesłychanie trudne do zjedzenia. Dorada wysuszona.

Na szczęście nie jest to jedyne miejsce na rybę. Już 100m dalej w porcie jest kilka stanowisk grillowych. Czeka się długo, ale wszystko świeże, pyszne i porcje ogromne. Nie daliśmy rady przejeść wszystkiego. Trzeba tylko przymknąć oko na mewy i śmieci wkoło (same stoły i jedzenie czyste). 7/10

Stragan z rybami i owocami morza

Ryby i owoce morza, MarokoJedyna szkoda, że nie można spróbować wszystkiego co jest na straganach – tam wybór ryb niesamowity. Aż chciałbym móc udać się tam na prawdziwą ucztę rybną…

Właściwie to jednak byliśmy na czymś w rodzaju uczty rybnej w małej knajpce koło miejsca znanego turystom w Essaouira. Albowiem mieści się tam  sklep z alkoholem  (polecam czerwone marokańskie wina w cenie około 10Eur, pan trochę potrafi doradzić). A knajpka oferuje ryby, małe lokalne rybki, kalmary i owoce morza smażone na głębokim tłuszczu. Pyszne 9/10. Szkoda tylko, że tam nie można wypić wina…

 

 

4. Wyłowić rybę z pięknego modrego Dunaju. Styczeń 2023, Europa, Niemcy, Ulm

Ulm znane nam najbardziej jako miejsce klęski austriackiej (Pod Ulm, pod Ulm, pod Austerlitz…), nie jest raczej często odwiedzanym miastem w Niemczech. Było bardzo zniszczone w czasie wojny i odbudowane w stylu nowoczesno-naśladowczym. Zdecydowanie zimą ginie jego największa atrakcja czyli kąpielisko nad Dunajem. Bo Dunaj w zimie nie jest ani modry, ani piękny.

Dunaj w Ulm, Niemcy

Ja też nie znalazłbym się w Ulm, gdyby nie to, że mieści się tu główna fabryka Gardeny (przy okazji polecam sklep z „niepełnowartościowymi” produktami Gardeny mieszczący się przy fabryce w części miasta Donautal, ceny naprawdę outletowe).

Dom naprzeciwko Zur Forelle, Ulm, NiemcyAle jak już się jest w Ulm to warto zjeść coś lokalnego. Oczywiście zostały zaliczone moje ulubione schwabische spätzle z różnymi dodatkami. Lecz mając dość mięsa chciałem spróbować lokalnej ryby. W uroczym domu przy Fishergasse mieści się „Pod Pstrągiem” (Zur Forelle), gdzie menu nie ogranicza się do pstrąga w kilku odmianach.

Ja miałem ochotę na dunajskiego suma. Po pierwsze, dlatego, że suma nie widuje się często w menu, po drugie – sum na parze w sosie chrzanowym? Brzmi intrygująco. Wszak normalnie tę dość tłustą i wyraźną w smaku rybę smaży się na patelni, zapieka, panieruje i smaży w głębokim tłuszczu.

Sum na parze z sosem chrzanowym, Ulm, NiemcyJednak pomysł Zur Forelle sprawdził się w 100%. Sum na parze jest delikatny a sos chrzanowy stanowi świetny kontrast do wyraźnego mięsa. Do tego gotowane warzywa i ziemniaczki z wody, nie dominujące smaku ryby. Kieliszek mineralnego wytrawnego rieslinga z Wittembergii dopełnia perfekcyjnej całości. 9/10. Chętnie spróbowałbym ich pstrągów i rybnych gulaszy, które są ponoć od lat specjalnością szefa kuchni.

Swoją drogą dzięki nim wpadłem na pomysł by spróbować suma na parze z imbirem, sosem sojowym i kolendrą. Chińczycy robią tak tylko białą rybę, ale jak się okazało sum też się sprawdza, choć jest o wiele intensywniejszy w smaku.

Psst – w Zur Forelle przystawka z zupełnie nie niemieckich krewetek jest też godna polecenia.

5. Co pod śledzia? Styczeń 2023, Europa, Polska, Warszawa

Własność śledzia ogłasza wiele krajów nadbałtyckich i oczywiście Holendrzy i Norwegowie. I każdy z nich ma swoje sposoby przyrządzania tej niepozornej ryby.

Ja nie jestem wielkim fanem śledzi, poza kilkoma opcjami – holenderski solony śledź z cebulką w słodkiej bułce (najdelikatniejszy ze wszystkich śledzi), szwedzki smażony śledź z puree ziemniaczanym, śledź wędzony, czasem w polskim stylu jeden kawałek śledzia w oleju lub w jakieś nie octowej zalewie z kawałkiem ciemnego chleba.

I do tej listy niedawno dołożyłem własną inwencję.

śledź teryaki, Polska

Wędzony śledź bałtycki, nasz polski, z  Wędzona Rybka na bazarku na Włościańskiej, podsmażony z sosem teriyaki. Kombinacja wędzenia, soli, słodkiego sosu japońskiego ze śladem czosnku i podsmażoną skórką daje połączenie idealne. Można podać na sposób japoński z ryżem i utartą rzodkwią, albo tak ja podałem go tutaj z makaronem udon w wywarze miso-dashi z kawałkami kapusty pekińskiej i kolendrą. Przepyszne danie na zimny dzień.

6. Jedzcie dorsze. Luty 2023, Europa, Szwecja, Jonköping

Huskvarna, SzwecjaSłynne hasło „jedzcie dorsze” ze znanym dokończeniem wyrządza wielką krzywdę tej bardzo smacznej rybie. Tylko w Polsce dorsz jest zwykle zrobiony źle – przesmażony, wysuszony. Dorsz wymaga usmażenia dokładnie w punkt i właściwie tylko w dwóch krajach jadłem dorsza naprawdę dobrego. Anglia i Szwecja.

Więc oczywiście będąc w biurze Husqvarny w Husqvarnie nad zimnym jeziorem Vättern bardzo się ucieszyłem, gdy usłyszałem, że wybieramy się wieczorem do dobrej restauracji w Jonköping. Albowiem u nich w menu figurował właśnie dorsz.

Jonköping to dawne centrum przemysłowe Szwecji, najbardziej chyba znane z zapałek. Dzisiaj teren dawnej fabryki zapałek został zamieniony w kompleks sklepowo-restauracyjno-rozrywkowy, jako żywo przypominający naszego Konesera.

Dorsz, SzwecjaRestauracja Nor ma bardzo mieszane oceny – bo jednak w dużym stopniu służy właśnie korporacyjnym spotkaniom i zupełnie obiektywnie „czwórka” jest na pewno zasłużoną oceną, aczkolwiek w skali gogle powinna być bliżej 4,4.

Zaś ich dorsz był dokładnie taki jak potrzeba. Lekko przysmażony z zewnątrz, zdjęty z ognia dokładnie w momencie gdy środek został ścięty. Mięso wilgotne, soczyste, z tym delikatym smakiem i lekko sprężystą konsystencją. Sos do dorsza jest również istotny. Moim zdaniem mistrzostwem było tu puree z zielonego groszku podawane w Glasshouse pod Kew Gardens w Londynie, ale bisque z owoców morza podane w Nor też było bardzo dobre. Intensywne, maślane, nie przyćmiewające subtelnego smaku dorsza. Może wstążki ziemniaczane były nieco przekombinowane, bo ani to makaron, ani placek ziemniaczany, ani ziemniaki, tym niemniej w skali 0-10 solidne 8/10.

7.  Jak przyrządzić krewetki z Karaibów? Luty 2023, Ameryka Północna, USA, Nowy Jork

W Stanach większość krewetek pochodzi z Azji lub z Karaibów. Do nowego Jorku ryby przylatują z całego świata. Co ciekawe często restauracje podają skąd pochodzi jedzenie, które wyląduje u was na talerzu.

Stek, Nowy YorkBędąc w Wielkim Jabłku oczywiście miałem kilka punktów kulinarnych:

  • Chinatown – dobre Dim Sum
  • Stek – porządna, certyfikowana, amerykańska wołowina
  • Bajgel – no bo jak tu nie zjeść nowojorskiego dania z Polski?
  • Seafood – najchętniej i ryby i sushi, w ogóle dużo.

Pierwszy raz gdy poszedłem na steka. Wyśmienity New York strip (czyli rostbef) w Nick + Steff Steakhouse w Madison Square Garden. A moja żona wolała “fish and chips” tylko zamiast fish były wielkie krewety w lekkiej, tempurowej panierce. Niby nic nadzwyczajnego, ale proste danie „to kill for”. Idealnie usmażone, soczyste, słodkawe, sprężyste krewetki. Uh. 8/10

Małże, Nowy JorkLecz prawdziwa uczta czekała nas w niespodziewanym miejscu. Little Italy, zaraz obok miejsca gdzie mieszkaliśmy. Zia Maria Little Italy. Dość popularna restauracja i szybko zrozumieliśmy czemu.

Wiedząc, że amerykańskie porcje są duże zamówiliśmy jedną przystawkę na spółkę. Doskonałe małże zapiekane z cytryną. Aż ślinka ciekła. Wbrew sugestiom kelnera wzięliśmy czerwone wino, bo takie wolimy (Malbec z Argentyny, bardzo solidna relacja wartości do ceny).

Zaś na główne domowy makaron z krewetkami. Jak wjechał olbrzymi półmisek makaronu z wielkimi krewetami z gdzieś z Karaibów i Zatoki Meksykańskiej, to żona aż westchnęła. „Kto to wszystko zje?”.

Okazało się, że odpowiedź siedziała przy stole. We dwójkę daliśmy radę. Bo zostawić cokolwiek byłoby naprawdę szkoda. Nie wiem jak Amerykanie robią sos pomidorowy, że ma tę cudowną jedwabistość, głębię smaku pomidorowego, leciutką słodycz. Pewnie to trzy tajemnice kuchni francuskiej (masło, masło i masło), nie wiem, lecz właściwie tylko w Stanach (w mojej kiedyś ulubionej restauracyjce w St. Carlos w Kaliforni) i w niewielu miejscach we Włoszech napotkałem taką głębię. Same krewetki bez zarzutu, lecz w kombinacji z makaronem i sosem 10/10. Cholera, żeby Amerykanie wygrali w światowej konkurencji jedzenia?!

Obok?

Obok czego? Nieco obok najbardziej utartych szlaków. Nie „tam gdzie nikt nie dotarł”, ale troszkę dalej od pięciogwiazdkowych must-sees i nieco obok głównego tłumu i . Zabiorę Was w sześć miejsc, odrobinę innych i zaskakujących. Ponieważ sześć to niemało więc opiszę to w dwóch oddzielnych częściach.

Nowy Jork po raz pierwszy

 

Miejsce pierwsze – dwa kroki dalej niż wszyscy

Każdy jedzie na Staten Island. Wiadomo – można całkiem za darmo obejrzeć z promu Statuę Wolności, a w drodze powrotnej poczuć się jak imigrant przybywający statkiem do wymarzonego amerykańskiego raju. Dopiero po chwili ów emigrant odkrywał, że witają cię zamknięciem w cholerycznych barakach i zepchnięciem do roli najtańszej siły roboczej bez żadnych praw.

Więc i my popłynęliśmy. Bo trzeba. Bo warto. Dopiero ta podróż uzmysławia ogrom niegdysiejszego portu i miasta ciągnącego się dziesiątkami mil wzdłuż wybrzeża.

Tylko gdzie się podziewają te tłumy z promu? Chyba wsiąknęły w wielkim shopping mallu. Wystarczyło bowiem, że przeszliśmy ze dwieście metrów, do ciekawie zaprojektowanego pomnika ofiar zamachu 11 września i nagle okazaliśmy się jedynymi turystami. Tylko my i prawdziwy pomnik. Setki tabliczek z nazwiskami otwierają się w wąwozie prowadzącym tam daleko, na Manhattan, do Ground Zero. Nawet nie wiem, czy nie zrobił na mnie większego wrażenia, niż te dwie czarne studnie na miejscu dwóch wież. Choć i tam woda wciągała cię w otchłań cierpienia.

Tu, od portu w New Jersey ciągnęły potężne kontenerowce. Evergreen, DSV, Maersk – znajome napisy, obok chińskie i japońskie znaki, cały świat przysyła coś do Nowego Jorku. Podziwiamy. Słoneczko sprawiło, że zdjęliśmy naciśnięte na uszy czapki.

Staten IslandNiecały kilometr dalej i skusiła nas Westervelt Avenue wspinająca się na wzgórze. I niespodziewanie znaleźliśmy się w Ameryce. Takich Stanach małomiasteczkowych. Domy kryte drewnianym sidingiem.  Wiktoriański styl. Pustka, spokój, cisza.

W pełni rozumiem mojego syna, który nie mógł się nadziwić czemu ludzie nie biją się by móc zamieszkać w jednym z domów na Staten Island (no, nie każdego stać na prawie milion dolców, ale jak na dzisiejszy NY to cena nie powala). On by chciał móc. To wciąga.

Szliśmy tak podziwiając widok na Zatokę, Manhattan i New Jersey spod kościoła św. Piotra. Potem zaś człapaliśmy rozkoszując się tą małomiasteczkową ciszą. Oczywiście czasem przemykał ulicą jakiś drobny pijaczek, czy kobieta z dzieckiem. Uderzał w oczy brak białych. W pracy? W domu? W samochodach? Tutaj chyba nikt, kogo stać nie chodzi piechotą. Wiele tracą. Dopiero pod sam koniec widzimy starszą panią. O nareszcie. Ale nie, wracała tylko od lekarza i szła do samochodu.

Na ryneczku w małomiasteczkowym stylu, w solidnie okratowanym Liquor Store, gdzie miejscowi zaopatrują się w tradycyjne małpki, kupujemy kalifornijskie Cabernet Sauvignon na kolację. Będzie do pozostałości kolacji z Chinatown.

Brooklyn BridgeMiejsce drugie – w poszukiwaniu „Dymu”

Brooklyn Bridge jest podobnie obowiązkowy jak prom na Staten Island. Mieliśmy niedaleko więc z samego rana tam ruszyliśmy. Tutejsze widoki też zachwycają. I, podobnie jak w poprzednim przypadku, po przejściu w tłumie samego mostu, nagle zostajemy sami na Brooklyn Heights. Porządne trzy, cztero, sześciopiętrowe domy czynszowe. Brązowe – tak w ogóle to zszokowało nas jak brązowe są nowojorskie domy. Dużo ciemniejsze niż w Europie. To chyba dziewiętnastowieczna metoda ukrywania skutków smogu.

Zadbane ulice. Charakterystyczne kamienne schody (oczywiście pod nimi piąta kondygnacja – suterena). Wykusze ze sztucznego kamienia. Mijamy kościół. Potem zgromadzenie religijne. Kolejne. Kościół episkopalny maroński. Ci to dopiero mają witraże! Sami zobaczcie.

Kolejny dom to synagoga. Niemiecki kościół ewangelicki. Szkoła religijna. Okolica okazuje się jakimś centrum wyznaniowym. Niby Google pokazuje w kwadracie między Ramsen, Clark, Hicks i Clinton „tylko” dziewięć kościołów, ale ja naliczyłem ich co najmniej trzynaście, a nie przeszedłem wszystkich przecznic. No tak, blisko ratusza, to każda sekta musi mieć swoją świątynię.

Ale celem naszej wyprawy na Brooklyn wcale nie było Brooklyn Heights.

Ja chciałem jechać do Parkslope, według lokalnego przewodnika „prawdziwego fragmentu zamożnego Brooklynu z początku dwudziestego wieku”. Wsiadamy w pomarańczowe metro F i jedziemy. Na powierzchni. Wkoło dziwne tereny poprzemysłowe, cała masa wyburzonych fabryk czy magazynów. Stajemy na stacji 4 Avenue / 9 Street. Dziwne wyjście, długie, okratowane korytarze. I nagle na powierzchni znajdujemy się w innym świecie.

Sklepiki. Kawa. Małe uliczki zastawione szeregowcami. Ślicznie tu. Jakbym musiał mieszkać w Nowym Jorku to chciałbym tutaj. Czułbym się trochę jak ‘u siebie’ w Londynie. Ulice wysadzane drzewami. Na górze park. Łazimy tak, tu i tam. Kupuję prawdziwego brooklińskiego bajgla. Wchodzimy na pyszną kawę (nareszcie flat white smakuje kawą, a nie mlekiem migdałowym). Skręcamy w przecznicę. Przebieramy w książkach wystawionych na śmieci w pudłach. Potem kupujemy dla córki Kota Prota w charity shop, niech się uczy języków. Jest cudnie.

Dym SmokeGdzie jest to skrzyżowanie z „Dymu”? – pyta żona. Nie wiem. Ale wujek Google wie. Skrzyżowanie Prospect Park West i 16 Ulicy. Idziemy skrajem parku. Plac zabaw. Chyba nawet matki z dziećmi – przynajmniej są tej samej rasy. Obok boisko szkolne. Lecz park szybko przestaje wyglądać zachęcająco. Pogrodzony płotami. Święta, przeklęta, własność prywatna. Ale to już koniec parku. Rondo i zaraz po nim „to” skrzyżowanie. To nic, że takiego sklepu nigdy tu nie było, a najbliższe mu jest Prospect Deli. Jednak tradycji staje się zadość, bo po skosie rozpościera się dumnie Vape shop. Stoimy i wspominamy.

Jeszcze tylko małe sushi na lunch i jedziemy na Bushwick.

Miejsce trzecie – gdzie się podziali artyści?

Prawdziwych artystów dawno nie ma na Greenwich Village. Dawno zostali wyparci z Chelsea. Centralny Brooklyn też już za drogi. Wylądowali tu. Na Bushwick. Dawna dzielnica Portorykańczyków, potem opanowana przez emigrantów z Dominikany. Ostatnio jej opustoszałe fabryki i porzucone warsztaty zostały odkryte przez artystyczną brać.

Bushwick Murals

Takich murali, w tak doskonałym wykonaniu i często wtopionych w lokalne gangsterskie grafitti, to dawno nie widziałem. Tu wabią sześciorękie lub obejmujące zjawy kobiety, tam rozkwitły portorykańskie kwiaty, ze ściany szczerzy zęby groźny goryl.

Obok taquerie, bary. Mi chce się pić i wchodzimy do magazynu przerobionego na knajpkę. Oczywiście po Mielżyńskim, Manufakturze, Soho Factory czy Koneserze nas to w ogóle nie dziwi, lecz to wnętrze urzeka nieprzeprojektowanym urokiem. Tu design jest wpasowany, jakby to zawsze było miejsce spotkań dziewiętnastowiecznych spedytorów.

Przez przeszkoloną ścianę podziwiamy dom, który ktoś zbudował sobie na dachu magazynu naprzeciwko. Długo pewnie tu nie przetrwa. Już Bushwick namierzyli nieustępliwi developerzy szukający miejsc na bloki dla kolejnych fal bogacących się emigrantów. Ale póki co raj trwa.

Na koniec zanurzamy się w olbrzymim ciucholandzie. Można by tu jeździć na rowerze, i na pewno zmieściłby się cały Bytomski Lombard. Udaje nam się nic nie kupić, choć wabią mnie hawajskie kwiaty i dzwonowate dżinsy. Wśród szperającej publiki są starsze babcie, pewnie urodzone gdzieś na Karaibach, matki z dziećmi wybierające kurtki na wiosnę, robotnik chcący zastąpić rozerwane spodnie od kombinezonu, młode laski poszukujące kreacji na party i hipsterzy polujący na barwne ciuchy z piórkami.

Dyscyplina dodatkowa – czy z daleka patrzeć na sztukę?

Oczywiście poszliśmy do Guggenheim.

Miało padać. Chcieliśmy przed deszczem zobaczyć północną część Central Parku, trochę się pokłóciliśmy, zjadłem na ławeczce prawdziwego nowojorskiego bajgla ze smarowidłem serowo-boczkowym i weszliśmy akurat gdy pierwsze krople zamieniły się w ulewę. A w środku wita nas nieco komiksowy obraz kobiety pod parasolką. To Alex Katz – zupełnie nieznany mi amerykański malarz. Lekko się krzywię na popartowate obrazki, choć miło kojarzą mi się z latami sześćdziesiątymi. Nawet szkice do niektórych obrazów wydają się bardziej interesujące niż wygładzone powierzchnie ostatecznych dzieł. Dopiero wędrując spiralą wystawową w górę, na wysokości drugiego piętra oniemiałem.

Te same obrazy widziane z drugiej strony klatki schodowej, z odległości 10-15 metrów zapierają dech w piersiach. Wciągają w przestrzeń. Inne dopiero oglądane pod pewnym kątem ujawniają ukryte kształty.

I widać odwagę i ewolucję artysty, który w wieku lat siedemdziesięciu zaczyna eksperymentować z nowymi technikami, abstrakcją, innym językiem malarstwa.

 

Świetna sztuka wystawiona w wielkiej architekturze Franka Gethrego, która wymusza na nas tempo zwiedzania i otwiera oczy na nieoczywiste przekazy. Nie mogłem się napatrzeć na grę świateł na tych wielkich amerykańskich płótnach. Jakbym kiedyś musiał udekorować sobie hall w pałacu, to obraz Alexa Katza, byłby moim pierwszym wyborem na sam jego środek. Co Wy na to?

No dobra, dobra, jednak moim pierwszym wyborem byłyby “Lilie” Moneta.

Nie omieszkaliśmy zabłądzić też w wystawę Nicka Cave – nie, nie tego muzyka, jak myślałem – czarnoskórego rzeźbiarza LGBT, którego prace, chwilami ocierające się o apoteozę kiczu, ukazują całe okrucieństwo historii czarnoskórych w USA. Ogromna siła przekazu. Niektóre prace wstrząsające.

Jego Soundsuits  są prawdziwym głosem nowej otwartości wobec inności, ale i obrazem z którym każdy z nas musi skonfrontować swoją zaściankowość.

Dla mnie po to jest współczesna sztuka.

 

Tanzania, uśmiech, Afryka, tęsknota, i dziedzictwo kolonializmu i ujamaa’y.

To wszystko przypomniał mi FB sprzed 5 lat, a ja sięgnąłem też pamięcią 20 lat wstecz do mojej pierwszej, jakże innej, podróży do Tanzanii. Zapraszam do Afryki, a na koniec będzie i o chmurze (Cloud) – to dla czytelników biznesowych.

Zacznijmy od bazaru

Wstaję nie tak wcześnie, wychodzę koło 10:00 i promenadą podążam w kierunku promów. Na chodniku rozkładają się handlarze.

Chińska tandeta, ale w miarę zbliżania się do promów pojawia się coraz więcej płacht z warzywami i owocami.

Z daleka widać niskie betonowe hangary. Ryby. Czuć je już.

Tłum. Gospodynie domowe. Mali sklepikarze. Właściciele fastfoodów. Stosy ryb.

I ludzie,którzy po prostu przyszli zjeść świeże pyszne dania. Choć Ci powoli rozchodzą się do domów. Typowy bazar. Żyje do 11:00, najpóźniej do 12:00, potem znika i zostają po nim stosy obierek, zgniłków i resztek ryb.

W wielkiej hali obfite czarnoskóre panie uwijają się przy obitych blachą stanowiskach kuchennych i przy pokrytych sklejką długanych stołach. Szatkują, obierają, skrobią, mieszają w aluminiowych garach. Bucha para i smakowite zapachy. Tutaj jestem jedynym mzungu (białasem).

Zamawiam zupę rybną, intensywny wywar stylu uchy, z solidnym kawałem ryby w środku, ziemniakiem w ramach warzyw i świeżo przysmażonym ciapatem. Jem z apetytem wymieniając uśmiechy z białozębnymi kucharkami. Ocieram pot z czoła, szczęśliwy. Obok siedzi robotnik w kombinezonie, dalej chłopak w dresach i sportowej koszulce przypominający ulicznego sprzedawcę baterii lub podejrzanych telefonów komórkowych. Chłonę ruch, zgiełk, barwy i zapachy bazaru.

Jaka szkoda, że nie mogę obkupić się w lśniące ryby i świeże warzywa, tylko co z tym zrobię?

A jeszcze zobaczcie jak wygląda targ na prowincji – w Bagamoyo.

W Bagamoyo oprócz “straganów” na plaży obok były wielkie stoły, zbite z grubachnych belek – gdzie ryby smażono i wędzono na miejscu. Zapachy kręciły w nosie. Biorę smażone małe rybki obficie posypane lokalną solą. Przede mną ktośwziąłcałą siatkę, pewnie dla rodziny do domu, więc te wyjęte gorące z głębokiej żelaznej patelni. Pochłonąłem całą torbę zanim się obejrzałem. Bagamoyo to w ogóle miejsce gdzie chciało by się żyć  😉 – tak na emeryturze.

Nie obyło się i bez morza

Poza bazarami Tanzania nie zachwyciła kulinarnie, choć nocny spacer po Dar wspominam miło, nie tylko dlatego, że mimo słabego oświetlenia nie czułem obawy o swoje bezpieczeństwo, ale też ze względu na kolację w Samaki, Samaki na TripAdvisor

Oczywiście podróż do Tanzani nie mogła istnieć się bez kąpieli w Oceanie Indyjskim. W niedzielę późnym przedpołudniem wybrałem się na prom wiozący na “miejską” plażę w dzielicy Kigamboni. Jedyny biały. Tuktuki już czekają. Słońce praży więc chętnie wskakuję by szybciej znaleźć się nad oceanem.

Długa piaszczysta plaża. Leżaczki w cieniu. Pusto. Kelner proponuje zimne piwo (w Afryce piwo jest jednym z najbezpieczniejszych napojów i jako, że ich piwa są lekkie, nieźle gasi pragnienie). Rzucam ciuchy, biorę książkę. Raj.

Potem idę popływać. A raczej poskakać na falach, obok pojawiło się dwóch białych, jedyni jak okiem sięgnąć i nagle słyszysz : “bo najgorsze jak cię taka fala zakryje, tracisz orientację gdzie góra a gdzie dół”. No proszę, Polacy, pracujący gdzieś tutaj.

Witamy się, wymiana uprzejmości i szybko oddalamy. Jakoś spotkanie z rodakami tysiące kilometrów od domu, nie cieszy, a niepokoi. Ciekawe.

Wracam na leżaczek.

Udało mi się jeszcze wybrać na plażę w Bagamoyo, zobaczyć baobaby i targ rybny (patrz wyżej)

Ten kłamczuch Sienkiewicz – o uczciwości

I gdy tak siedziałem popijając zimne piwko w przerwach między korzystaniem z kąpieli w Oceanie Indyjskim nagle stwierdziłem, że zniknął mi telefon. Cholera! Nie tylko mam plany na kolejne dni i wszystkie kontakty na przejazdy w telefonie, ale straciłbym wszystkie zdjęcia z wyjazdów 🙁 No nie.

Zaczynam szukać. Panika narasta. Kelner widząc pyta “What are you looking for?” Mówię, że zginęła mi komórka. “Wait a minute” i przynosi mojego Samsunga Galaxy, który wypadł mi gdzieś w trawie. Taki używany Samsung Galaxy to miesięczna pensja w Tanzanii.

Wzbraniał się nawet przyjąć dużo wyższy napiwek. “Good luck you have today” i uścisk ręki.

Z taką uczciwością spotkałem się w wielu mało turystycznych miejscach. Niezależnie od poziomu życia. Dodam, że Tanzania jest po prostu bezpieczna.

Tyle o przeklętym sienkiewiczowskim micie: “dobry uczynek, to jak Kali ukraść komuś krowę”. A my wokół sienkiewiczowego kłamstwa, mającego mniej wspólnego z Afryką niż z Podlasiem, zbudowaliśmy całą ideologię.

Ujamaa – sięgam pamięcią do 2001r.

Moja pierwsza wizyta w Tanzanii, była po Kenii szokiem. Kenijskie wsie były zaśmiecone, zaniedbane, wzdłuż drogi siedzieli wychudzeni ludzie czekający na nic.  (Ta mająca dwadzieścia lat ocena, nie dotyczy, na szczęście, współczesności kenijskich miast – poza mnożącymi się śmieciami)

W Tanzanii uderzyła mnie czystość. To po pierwsze. Po drugie to, że wszyscy we wsi byli zajęci pracą. Coś robili, porządkowali, uprawiali ziemię.  W każdej wiosce mały stragan sprzedają owoce, warzywa. Biednie, ale nie było nędzy.

W krótkiej rozmowie padło słowo ujamaa. Wspólnota. Szczęśliwie Neyeere zatrzymał swój socjalizm na etapie zachęcani do tradycyjnej współpracy, spółdzielczej uprawy ziemi, wstrzymano się z kolektywizacją i dalszymi krokami (upaństwowienie skupu, handlu itd). Czyli uzyskano podstawową wydajność bez niszcenia zaangażowania ludzi.

Tanzania naprawdę zrobiła na mnie wrażenie możliwości zapobieżenia systemowej i ogłupiającej nędzy, która króluje w Kenii. Ale Tanzania napawała też spokojem, tą wizją trzeciej drogi.

Poza cudownymi widokami – eh ten widok z klifu Wielkiego Rowu Afrykańskiego, to niesamowite Ngorongoro, gdzie mieliśmy mrożące krew w żyłach spotkanie z nosorożcem, któremu nasz samochód niostrożnie przeciął ścieżkę do wody.

Czy ujamaa dalej działa po 15 (wtedy) latach?

Nie w Dar es Salaam. Jak wszyscy mówią Dar jest inne. Wielkie miasto, z biedą i wszytskimi minusami afrykańskich miast. . Dlatego przeniesiono stolicę do Dodomy. Pewnie niewiele pomogło, bo jednak wykwalifikowani pracownicy są w Dar, kształci się w Dar, do Dar przyjeżdżają inwestorzy.

Teraz głównie Chińczycy.

Co jest zagrożeniem, ale i szansą.

Te wieżowce to Chińczycy.

Budowy to Chińczycy, biznes też.

 

Dla wytrwałych – o biznesie

Oczywiście tym razem nie byłem w Tanzanii dla przyjemności, tylko sprzedawać rozwiązania chmurowe – Government Cloud

W 2016 Chińczycy udzielili Tanzanii pożyczki i zbudowali sieć pierścieniową, podłącznie do kabla (pierwsze realne podłączenie do kabla podmorskiego we Wschodniej Afryce), punkty styku na granicach Tanzanii, tak, że sieć może być pociągnięta do sąsiadów – Kenii, Ugandy, Rwandy, Burundi, Zambii, Malawi i Mozambiku. Poza Kenią, żadne z tych państw nie ma szans na samodzielną realizację takiego przyłącza. Była to szansa na początek regionalnej współpracy.

Zbudowali też piękne, puste, Data Center, praktycznie niewykorzystane.

I po to pojawiliśmy się my jako ten rycerz na białym koniu, co miał im zaoferować stworzenie centralnej Chmury (Government Cloud), tak by mogły ją wykorzystać wszystkie organizacje rządowe i można by sprzedawać usługi dla tanzańskiego biznesu przyspieszając jego transformację cyfrową.

Ze sprzedaży nic nie wyszło. W sumie dobrze. Sprzęt z podstawowym software chmurowym mogli kupić od nas, mogli i od Huawei, prawdopodobnie taniej.

Ale warsztaty, które prowadziliśmy z agencjami rządowymi wykazały jedno. Bez pomocy z zewnątrz Tanzania nie jest w stanie wykorzystać tego potencjału. I faktycznie dopiero kilka lat później zaczęto korzystać z tej infrastuktury

The landing of the first international submarine cables in the country some years ago revolutionised the market which up to that point had entirely depended on expensive satellite connections. Liquid Telecom recently completed a terrestrial cable network linking the East and West coasts of Africa, with an important terminus at Dar es Salaam linking to three submarine cables. In parallel, the government aiming to complete a national fibre backbone network, having signed an agreement by which the incumbent telco TTC can make use of the infrastructure of the national electric supply company Tanesco, and so extend broadband availability to 94% of the country.

źródło Developingtelecoms.com

Czego brakowało? Czy można to zmienić?

Chmura a Afryce (szczególnie PaaS i SaaS, proste narzędzia nie wymagające wyjątkowcych umiejętności informatycznych) daje możliwość dostępu do technologii i poradzenia sobie z brakiem umiejętności IT. Głównym problemem z wykorzystaniem chmury jest brak wiedzy co i jak zrobić, by praktycznie zadziałało w biznesie.

Niestety nie ma woli by taką wiedzę kupić. Bo jak zapłaić nagle trzymiesięczną pensję za dzien pracy konsultanta? Tego żaden rządowy procurement nie zaakceptuje. A nawet jeśli to procedury są tak skomplikowane, płatność niepewna i gotowi do doradzenia będą firmy typu CG, ACN czy inne, które dostarczą gruby raport, a nie rzeczywiste zmiany.

Często takie usługi niby oferują agencje pomocy. Ale one mają swoje cele, rzadko kiedy spójne z potrzebami i najczęściej ich specjaliści to emerytowani amerykanie czy brytyjczycy. Bez wiedzy o nowoczesnych rozwiązaniach.

Co gorsza jedyni, którzy są gotowi doradztwo zaoferować za rozsądny koszt, pracują dla firm software lub hardware. Czyli nie doradzają, a sprzedają. Często niepotrzebne rzeczy, choć bez kupienia pewnych gotowych rozwiązań się nie obejdzie.

Albo doradcami zostają Chińczycy realizujący plany swojego rządu i słabi w komunikacji, czyli nie budujący lokalnych kompetencji.

Chmura ma szansę umożliwić Afryce ogromny skok cywilizacyjny. Są na miejscu talenty technologiczne i biznesowe. Tylko barierą pozostaje brak umiejętności połączenia tego i stworzenia praktycznych rozwiązań, szczególnie na rynku B2B… Gdyby połączyć doświadczenie światowe z miejscowym zaangażowaniem i chęcią uczenia się zmiany wspierane przez Cloud mogłyby być błyskawiczne.

Kto takie usługi jest gotów zaoferować? I czy afrykańscy decydenci są gotowi wydać na nie pieniądze?

 

Udaj się w  nieznane

Mało kto wie, że Pojezierze Dobrzyńskie w ogóle istnieje. I gdzie to? Wysilmy więc pamięć, powróćmy do szkolnych lekcji historii i przypomnijmy sobie Krzyżaków.
Ziemia Dobrzyńska i Chełmińska. Pamiętacie toczące się o nie spory z Zakonem? A może zamek Golub-Dobrzyń? No dobrze, ale gdzie to właściwie jest?
Na wschód od Torunia, począwszy od Dobrzynia nad Wisłą, aż po Drwęcę na północy rozciąga się rolnicza kraina, z niewielkimi lasami i jeziorami położonymi wśród pięknych wzgórz. Góry i jeziora. Jak na Suwalszczyźnie.

Brama Sierpecka, Rypin
B i J Giedychowie, Rypin w grafice

Z miast jedynie maleńki Rypin (pewnie też można zliczyć Lipno), w którym nie widać ani 1000 letniej historii, ani garnizonowej przeszłości (koszary i dwie cerkwie rozebrano w międzywojniu), ani śladów ponad 3 tysięcy współbraci żydowskich. Od zamkniętych na głucho drzwi zarówno kościoła gotyckiego, jak i kościoła ewangelickiego odbiłem się.
Lecz ma swoją atmosferę, warto poszperać w załukach, a we wtorki i piątki od rana do 12:00 działa targ – źródło pysznych lokalnych miodów.

Ale, wszak nie dla miast tu przyjeżdżamy. Jeziora, przestrzenie, długie wędrówki wśród pól, rozproszone ślady przeszłości.
Na razie oprócz krótkich wypadów w najbliższą okolicę, gdzie znalazłem na przykład:

  • Fantastyczne tereny lęgowe mew na stawach w Mościskach,
  • Piękne jezioro Gulbińskie (Dłuskie)
  • Genialne miejsce kąpielowe w Sitnicy, właśnie ośrodek opuszczony przez lata, wraca do życia
  • Znane niegdyś z cukrowni Ostrowite (Restauracja Miodowa to najlepsza knajpa w okolicy)

Zrobiłem jeszcze dwie niewielkie pętelki rowerowe:

Weź właściwe narzędzia

I tu muszę krzyknąć: niech żyją Czesi! To ich aplikacja (Locus: https://www.locusmap.app/) daje wprost genialnie dokładną mapę Polski, każda ścieżka. Kudy nam do takiej jakości. Zresztą czeska Strava to też najlepsza aplikacja do śledzenia wyników chodzenia, biegania, roweru itd.

Pamiętaj by wzmocnić mięśnie

Teren zwodniczy, bo wszędzie góry i doły i dla mazowieckiego rowerzysty niezłe wyzwanie. Po 300m podjazdów, często stromych. Lecz niezwykle piękny. Patrzysz na falujące łany zbóż, teraz mieniące się różnymi odcieniami zieleni, w maju do obłędu przywodzą pachnące pola rzepaku, i nagle ciemna kępa drzew wskazuje obniżenie terenu, w którym rozlewa się spokojna tafla jeziora. Jeśli podniesiesz głowę znak kierownicy roweru i nie myślisz o jak najszybszym pokonaniu trasy, Ziemia Dobrzyńska wynagrodzi cię sowicie.
We wszystkich wsiach tablice historyczne i wiele można się dowiedzieć o regionie. Strzałek krajoznawczych niestety nie ma. Z jedzeniem, poza sklepami, marnie.

Zalicz pętlę wokół Żalskiego Wielkiego, a żałować nie będziesz

Najlepsze momenty na trasie 1 (wokół Żalskiego), 30 km, 280m góra / dół:

1. Wejście na skarpę przy żwirowni w Żałem i widok na jezioro Żalskie

2. Jezioro Ruda i laski dookoła. W tygodniu spokój, pięknie, nie ma działkowiczów. Widok na jezioro Ruda zapiera dech, taka klasyka pojezierzy. No i oczywiście obowiązkowa KĄPIEL

3. Widok na jezioro Oborskie – z drogi Chojno – Obory. Nikt się nie spodziewa, że nagle pola „zapadną się” i ukarze piękna dolina z malowniczym jeziorem.

4. Kościół Kamedulski w Oborach. Barok nie jest moim ulubionym okresem, ale budynek kościoła w pięknym parku krajobrazowym, ponoć zadbanym rękami pokutników. wart zatrzymania i odpoczynku w cieniu ogrodów.

 

5. Drumliny (napiszę o nich oddzielnie). Trening dla dynamitu w nogach.

6. Bagienna dolina jeziora Okońskiego. Dziko. Bagniście. Takie naturalne krajobrazy to już rzadkość.
7. Piękna bryła i park pałacu w Ugoszczu. Szkoda, że jako Dom Opieki “Kombatant” obecnie niedostępny.

8. Widok na jezioro Kopiec od strony pól Kleszczyna z oryginalnymi domami letniskowymi (styl włoskiego modernizmu). Również fajna agroturystyka – tanie i wygodne miejsce na nocleg (od strony Mościsk). Późniejszym latem jezioro kwitnie na zielono.

Czy Strzygi są straszne?

Najlepsze miejsca na Trasie 2 (Strzygi), 35 km, 215 m góra / dół:

1. Kaplica w Studziance. Jeden z kilku ocalałych drewnianych kościołów.  Oczywiście poza niedzielą w południe zamknięta, ale fajnie posiedzieć w cieniu wielkich drzew i zaczerpnąć wody z „cudownego” źródełka.

2. Widok z pobliskiej drogi do Przyrowy na stawy

 

 

3. Pod Głowińskiem, i wielokrotnie po drodze, świadectwo jak sprytnie PiS buduje swój elektorat – remont każdego piarda drogi oznaczony tablicą z godłem i historią tym jak to Państwo pomaga lokalnej społeczności. My gadamy o autostradach, ekspresówkach. A po co one rolnikowi? Zaś za kilometr autostrady, owo mityczne pisowskie Państwo Polskie (bo to przecież nie z naszych, mieszczuchów, podatków, prawda?) wyremontuje kilkanaście kilometrów lokalnej drogi (koszt ok 3mln/km). Ileż to okazji do przecinania wstęgi?!

4. Sery Kozie z firmy Kozieławy, zaraz przy skręcie w Ławach z drogi Rypin-Golub. Mniam. Obowiązkowy punkt kulinarny! Polecam „Trzy pleśnie” i typowy kozi camembert. Sporo serków z intrygującymi dodatkami, np z orzechami moczony w czerwonym winie. Można zobaczyć jak panie je robią.

 

5. Rusinowo – no nie wiem czy fajnie, bo słynnego spichlerza dworskiego jednak nie znalazłem ☹ Brak strzałki, a spieszyło mi się, zresztą zapach nie zachęcał do poszukiwań.

6. Strzygi – kościół renesansowy, przebudowany. Ale wrażenie robi. Na pewno obowiązkowy postój. W środku niestety dominuje rokoko i najnowsze witraże. Warto też wybrać się na cmentarz. U stóp kościoła piękny drewniany dom wiejski.

7. OMIJAJ Z DALEKA – „Karczma pod Złotą Rybką”. Reklamują się już przed Rypinem, ale miejsce nastawione na wesela i inne imprezy. Przede mną od kontuaru odbiło się dwóch ojców z piątką dzieci (nie pojawił się nikt z obsługi). Ja zjadłem schabowego z puree. Był naprawdę w porządku. Ale zupy dnia nie było, a napaliłem się na kartoflankę. Z zieleniny tylko nieśmiertelny „zestaw surówek”, którego ja nie cierpię. Ani sałaty, ani pomidorów, ani kiszonego ogórka. Z nalewaka „chce się Ż”. Butelkowe też „regionalna” Warka. Nędza.

Już lepiej zjedz sobie serek z Koziejławy ze świeżą bułką i popij kefirem z melczarni w Rypinie.

8. Dolinka Rypienicy pod Strzygami. Zaraz obok stawy i panowie moczący kije.

9. Kapliczka w drodze ze Strzyg na Warpalice. Takich kapliczek tu dziesiątki, ale ta, to autentyczny XIX wieczny zabytek

Te nazwy w okolicy chyba były układane by zagony Krzyżackie i Pruskie idące na Mazowsze gubiły drogę i nie mogły się rozpytać. „Od granicy idźcie przez Półwiesk lub Radzików, na Wąpielsk, Warpalice, Strzygi, Czyżewo, Głowińsk, Borzymin, Nadróż, Charszewo, Czumsk, lub Szczekarzewo, skręćcie na Skrwilno, przekroczcie Skrwę, a potem prosto przez Rogotwórsk i Dzierzążnię…” „Ja, ja, gut. Wohin? Sie haben „Mlawa” gesagt?”

10. Długie – zabudowania podworskie (chyba młyn) nad pięknym stawem. Pałac Platerów, obecnie prywatny i niestety nie ma dostępu. Co widać przez płot i park dworski wygląda znakomicie. Przed wjazdem figurka z XIX wieku (na zdjęciu prezentuje się świetnie).

11. Zjechanie nad jezioro Dłuskie / Gulbińskie (dwojga imion). Przepiękne jezioro rynnowe. Niestety jedyna publiczna plaża a w Gulbinach. Ale chyba od Długiego też jest dostęp. Przynajmniej tak pokazuje niezastąpiony Locus.

12. Przed samym powrotem kąpiel na kąpielisku gminnym w Żałem (tuż przed skrzyżowaniem z drogą na Brzuze niewielka droga w prawo). Duży pomost, woda raczej do pływania, bo dość szybko robi się głęboko.

Co dalej?

Planuję jeszcze trzecią trasę, ale dopiero jak poprawię rower, bo mi łańcuch obciera. Czeka Radzików (widziałem tylko gotycki kościół, a są wszak i ruiny zamku), Wąpielsk, Gulbiny, Trąbin i na koniec Ostrowite.

A potem można kolejną wycieczkę w stronę „szopenowskiej” Szafarni. Lub w kierunku jezior koło Lipna.

I nad Drwęcę. Do Golubia-Dobrzynia, wszak rzut beretem.

Podróżując po świecie nie sposób nie wpaść na ślady brunatnych paluchów nacjonalistów i to nawet wśród przepięknych plantacji Herbaty Cejlońskiej.

Te same brązowe paluchy grzebią teraz w tylu miejscach na świecie. Tolerowaliśmy to od lat – na Węgrzech, w Estonii (tam faszystów jednak pogonili), Anglii, USA za Trumpa, a teraz mamy powtórkę tych problemów Polsce.
W dwóch częściach przedstawię najpierw cejlońską specyfikę,  a potem polskie i światowe paralele.

Historia herbaty Cejlońskiej
Przepiękne plantacje herbaty wprowadzili na Cejlonie Anglicy po podbiciu w 1815 królestwa Kandy. Dziś, jadąc przez wyspę, podziwiamy zielone tarasy, często ocienio­ne przez smukłe drzewa, wijące się brązowe drogi i gdzieniegdzie rozrzucone figurki zbieraczy herbaty. Idylla. Za tą idyllę stoi nędza i krzywda pokoleń migrantów.

Tamilowie Indyjscy
Do pracy na plantacjach Brytyjczycy sprowadzili pół niewolników z Indii, z plemienia Tamilów. Tamilowie jako tacy mieszkali na Cejlonie od ponad dwóch tysięcy lat. Było ich 350 tys, Około 15% ludności, do czego trzeba doliczyć 5-8% Moorów, czyli muzułmańskich potomków Tamilów i kupców arabskich.
Brytyjczycy sprowadzili początkowo ok 300 tys Tamilów (12% ludność kraju, jakby u nas było 4 miliony Ukraińców). Byli pozbawieni jakichkolwiek praw i traktowani przez miejscowych – Syngalezów jak i Tamilów, jako gorszy gatunek ludzi. Takich miejscowych “czarnych” (skóra Tamilów ma kolor sepii, a Syngalezów jasnej umbry).

Tamilowie zbieracze herbaty

Nacjonaliści wchodzą na scenę
Pod koniec wojny w przededniu niepodległości Cejlonu liczba Tamilów Indyjskich sięgnęła 700 tysięcy i stale rosła – podobnie jak populacja Cejlonu.
Pierwszym dekretem UNP (partii prawicowej) po odzyskaniu niepodległości w 1948r. było pozbawienie Tamilów Indyjskich prawa do obywatelstwa.  Tamilowe Indyjscy – robotnicy na plantacjach herbaty – znaleźli sie poza nawiasem społeczeństwa, pozbawieni praw  i jakiejkolwiek reprezentacji politycznej.
Tamilów Cejlońskich ich los nie obchodził. Za co zapłacili potem wysoką cenę.

Nędza w czworakach
Dziś Tamilowie Indyjscy to najbiedniejsza, niewykształconą grupy ludności. Z pokolenia na pokolenie budują nędzę, nie mogąc się wyrwać z “line houses”, czyli naszych czworaków, gdzie w szeregu jednoizbowych klitek, mieszka w każdej liczna rodzina, w tragicznych warunkach sanitarnych.

Czworaki Line Houses
Niepiśmienni. Dzieci nie chodzą do szkoły, bo rodzice wolą by zarabiały w polu.

Według lokalnych NGOs nadzieje dla tych ludzi są niewielkie. Szans na wyrwanie się z czworaków nie mają. Przeprowadzić się? Dokąd? Nic nie mają, a pracy w dużych miastach też nie ma.
Sri Lanka produkuje nadmiar wykształconych młodych ludzi. Są za to wciąż łatwym celem nacjonalistycznych ataków.

Herbaciana nędza

Sri Lanka za Imperium była jedną z najbogatszych kolonii. Ale to bogactwo skończyło w kieszeni Anglików i ich potężnych korporacji. Dla tamilskich pracowników były głodowe stawki.
Po odzyskaniu niepodległości w 1959 socjalistyczny rząd obiecał reformę rolną. Lecz kolejne reformy rolne nigdy nie dotyczyły pogardzanych Tamilów Indyjskich. Wszak nawet nie byli obywatelami. Plantacje herbaty upaństwowiono i zyski znich czerpie syngaleskie państwo. Do robotników nie trafia prawie nic.

Ciąg upokorzeń
W 1964 populistyczny rząd nacjonalistyczny “załatwił” sprawę Tamilów Indyjskich z
Indiami. 600 tysiecy ludzi urodzonych na Sri Lance, często w trzecim lub  czwartym pokoleniu miało zostać odesłanych do Indii. 300  tysiacom obiecano obywatelstwo Cejlonu, los kolejnych 150 tysięcy miał być wyjaśniony “później”. To okrutne w swej naturze porozumienie i tak nigdy nie zostało wprowadzone w pełni, bo repatriacja trwała wolno, a Indie zaczęły odmawiać obywatelstwa przesiedleńcom.

Nacjonalistyczna cena krwi
Na początku lat 80-tych nacjonalistyczna prawica wywołała antytamilskie rozruchy co  skończyło się wojnę domową z Tamilami Cejlońskimi. Trzydziestoletnią. Krwawą.

Głównymi ofiarami na koniec byli Tamilowie Cejlońscy,  choć wiele  przypadkowych osób zginęło z ręki Tamilskich zamachowców. Tylko ta wojna nie dotyczyła Tamilów Indyjskich. Teraz oni stali z boku.

Powojenny kurz opada
Wojna domowa się skończyła. Teoretycznie w 2008r przyznano wszystkim Tamilom Indyjskim lankijskie obywatelstwo, ale biurokracja nacjonalistyczna powoduje, że wielu z nich do dziś go nie ma. Nadal są bez państwowcami, bo nie potrafią wypełnić skomplikowanych formularzy.
Wielu z nich to analfabeci. Codziennie gną grzbiety, wyszczypując palcami liście na Orange Peakok lub
Flowery Orange Peokok na zachodnie stoły.

Dlaczego o tym piszę?

Bo to co się dzieje na Sri Lance to codzienna praktyka nacjonalistów.
I o tym napiszę w drugiej części. Już wkrótce, może w innym klimacie.

O etyce oglądania słoni

Na Sri Lance jedną z głównych atrakcji jest możli­wość obejrzenia słoni. Tylko czy to właściwa turystyka?

Słonie oglądamy na safari w parku narodowym lub w słynnym “sierocińcu” Pinnawala. Pinnawala to największe stado słoni, nie na wolności, liczy 80-90 osobników i ma do dyspozycji teren 80ha z rzeką.

Hotel słoniowy
Zatrzymaliśmy się w Elephant Bay Hotel, nie najnowszym hotelu, za to z widokiem na rzekę gdzie kąpią się słonie. Pływanie w basenie, gdy masz za plecami słonie, jest naprawdę niezłym przeżyciem. Nawet dla pięciolatki. Będzie się je pamiętaćWspomnienie słoni

A jakie słit focie wszyscy robią…

O restauracji bez jedzenia
Właściwie nie tyle bez, co jest ono zupełnie nieważne. I tak, przy śniadaniu i lunchu, nie sposób oderwać oczu od słoni. Więc, na niezłe curry nie zwraca się specjalnej uwagi. Przekąska warta ceny.

Oglądanie słoni
Słonie przyprowadzają do kąpieli partiami
między 9:00 a 16:00. Dużo pluskania i widok baraszkujących w wodzie olbrzymów poruszający.

Video
Chwilami, podchodzą tuż do schodów i masz je w zasięgu ręki (NIE dotykamy).

Wątpliwości etyczne
Budzą się kiedy widzimy, że kilka z tych słoni jest w łańcuchach. A potem poczytasz na Internecie różne historie. Ponieważ jednak wiele z nich brzmi “uważam, że…” i nie są pisane przez ekspertów od słoni, wiec poszukałem faktów Profesjonalna opinia i są one następujące:

  • W hodowlanych warunkach trzeba od stada izolować samce w okresie rui, bo stają się bardzo agresywne. W naturze nigdy nie ma  w stadzie dorosłych samców.
  • Łańcuch w takich sytuacjach jest konieczny i bezpieczniejszy dla słonia, jak wskazuje doświadczenie, niż liny
  • Tradycje hodowli słoni w Azji sięgają 5 tysiecy lat (na Sri Lance ponad 2 tysiące) i są to zupełnie inne słonie niż Afrykańskie. Słoń azjatycki to głównie słoń roboczy. I te, które dzisiaj jednak nie muszą pracować, mają szczęście
  • Bez turystów i dochodu z ich biletów, nie dałoby się utrzymać tych słoni (17 ton paszy dziennie), a na wolności nie przeżyją. Wiele z nich to znajdy, chore lub słonie uratowane od złych właścicieli.

Alternatywa
Można oczywiście inaczej. Jak pokazuje Sheldrick Trust – niewątpliwie podręcznikowy przykład ochrony. Turystom pokazuje się słoniki (w Narobi) przez max 2 godziny dziennie. I tylko partiami. To jest super atrakcja i warta też “adopcji słonia”.

Sheldrick opiekuje się słoniami afrykańskimi i zawsze dzikimi, uratowanymi sierotami. Trust ma mnóstwo miejsca, rezerwat z półdzikimi słoniami i cały system wprowadzania dojrzałych już słoni w naturę. Ale nawet im czasem się nie udaje.

Ja zaś uważam, że Pinnawala jest bardziej etyczna niż rozjeżdżanie się dżipem po Parku Narodowym.