Tag Archive for: Maroko

Maroko to kraj cudowny. Właściwie jak się jest w Maroku, to nie ma się czasu na książkę. No chyba, że w kawiarni. Bo marokańska kawiarnia , to więcej niż kawa. By zrozumieć lepiej Maroko przyszedł mi z pomocą Tahir Shah i jego „In Arabian Nights”. Kawiarnia w Maroku to jeszcze ciągle miejsce męskie i wywołało ono u mnie echo powoli rodzącego się problemu społecznego. Znikających mężczyzn, ale i patriarchalnej kontrreformacji.

Znikający mężczyźni

Co ma wspólnego bliskowschodni rytuał kawiarni lub herbaciarni ze znikaniem mężczyzn? I jakie znikanie? Są przecież wszędzie dookoła.

Mówimy nie o znikaniu mężczyzn jako takich, ale o miejscu mężczyzny w świecie. Właściwie coraz bardziej nie wiadomo po co jesteśmy. Nikt nie chce byśmy wypełniali tzw. męskie role, właściwie zajmujemy jedynie miejsce innych.

Bycie samcem alfa, nawet jeśli wciąż jest wynagradzanie większym urozmaiceniem partnerek i ogólnie łatwiejszym życiem, postrzegane jest jako passe. Coś wstydliwego (Patrz drugi przypis).

Nie musimy być już jedynymi żywicielami rodziny, nawet jeśli, póki co, nie ma zgody byśmy byli na utrzymaniu kobiet. W domu mamy wypełniać po prostu swoją część obowiązków określonych przez nasze partnerki. Jakich? Tego nie wiemy.

Nie uciekamy od zajmowania się dziećmi. Gotujemy lub sprzątamy. Ojciec nie jest już wyłącznie od dyscypliny i męskich przygód z synem.

Ale ciągle spotykamy się z komunikatem „to za mało”.

Bo jedno tylko się nie zmieniło. Niezadowolenie kobiet. Niezadowolenie „społeczeństwa”. Niezadowolenie z nas. Ten brak satysfakcji był oczywiście historycznie motorem rozwoju ludzkości. Popychał nas do działania, zmieniania świata. Bez niego pewnie nie ruszylibyśmy się z jaskini po wynalezieniu pierwszej fermentacji. Lecz na dłuższą metę męczy. Powoduje gniew „po co się staram jeśli ciągle jest źle, mógłbym przecież jak mój ojciec wypić flaszkę i pójść spać”

Lecz jego istotą jest niezadowolenie kobiet z nas, jako mężczyzn:

  • Były słusznie nieusatysfakcjonowane gdy nasi pradziadowie zajmowali się zarabianiem, dobrze się bawili, a one były raczej służącymi, niż partnerkami.
  •  Narzekały, gdy po wojnie musiały iść do pracy, ale wymagano od nich jednocześnie by to one zajmowały się domem i dziećmi. Też słusznie, bowiem ich zarobki były wiele niższe niż mężczyzn
  • Są niezadowolone i obecnie, nawet gdy układ jest partnerski i wspólnie dzieli się obowiązki, wspólnie dba o dom. Zawsze są niedociągnięcia, które należy wypunktować i przypomnieć mężczyznom jak dalece odbiegają od ideału (oczywiście nie dotyczy to samców alfa, cwaniaków).

Ta wbijana nam świadomość niedostatku jest jednym z motorów kontrreformacji INCELi.

Nic nie odziedziczyliśmy

Niestety w Polsce nasi przodkowie nie zostawili nam żadnych wzorców męskiego spędzania czasu.

Jeśli byłeś szlachcicem – w męskim gronie polowało się lub chlało. Dlatego koła łowieckie trzymają się tak mocno. Są wentylem bezpieczeństwa dla mężczyzny i jako, że u nas na polowania chodzi się w kilku, były wspólnym czasem we własnym gronie. A z drugiej strony chwilą spokoju dla kobiety bez dziada w domu. Stąd też może wynikać tak ostra obrona myślistwa z zamożniejszych kręgów. Niełatwo będzie Ludziom Przeciw Myśliwym. Koło łowieckie to ostatnia ostoja męskiego bezpieczeństwa.

Jeśli byłeś chłopem – to jedyny czas wolny był w karczmie. I ta pijacka tradycja nie przynosi nam nic dobrego.

Jeśli byłeś Żydem – miałeś synagogę i dyskusje o Torze. Judaizm rozdziela kobiety od mężczyzn i męska wspólnota wokół religii była opoką życia żydowskiego. Nigdy jednak nie wyszło to poza 10% społeczeństwa, a kościół katolicki wolał oprzeć się na łatwiej sterowalnych rozmodlonych babach. W końcu to matki zmuszają dzieci do chodzenia na religię. Nasi „Rycerze Maryi” to kuriozum, nie realna wspólnota.

Autor – W. Gerson

Jeśli byłeś kupcem lub rzemieślnikiem – te resursy, handelki i miejsca spotkań ludzi z tych samych warstw społecznych, tak opisywane przez Prusa, znikły gdzieś w pomroce dziejów. Dorżnął je socnacjonalizm, a nic na ich miejsce nie powstało.

Jeśli byłeś robotnikiem – takim miejscem często był związek zawodowy, ale tu socnacjonalizm państwowy, a następnie neoliberalizm, skruszyły ich rzeczywistą potęgę. Kto w Polsce jest w związku zawodowym, a już żeby być aktywnym członkiem związku?

Nie dostaliśmy nic od współczesności

Nowoczesność nie przyniosła nam żadnego zamiennika.

Puby się nie przyjęły. Zresztą w latach 90’ i w Anglii pub przestał być męską ostoją.

Przez pewien czas, po przemianach, takim miejscem spotkań była siłka. Te, po początkowym sukcesie i przyciągnięciu sporych grup mężczyzn, wyewoluowały w dwóch kierunkach:

  1. Śmierdzących nor dla dresów i policjantów. Kiedyś trafiłem do takiej, myśląc o miejscu do ćwiczeń rehabilitacyjnych. Pomijając smród potu, to czułem się dziwnie, jedyny bez kabla jak moje udo.
  2. Fitnessów, w których i tak dominują kobiety. A młode laski są dużo sprawniejsze od mężczyzn. Ćwiczyć z nimi trudno, a pogadać to na pewno nie ma z kim.

Zostały jakieś kluby sportowo-tenisowe-golfowe, ale to niszowe miejsca, dla miejskich bogaczy. No i kluby rekonstrukcyjne, to akurat fajny pomysł, jeśli cię kręci atmosfera. (Patrz też Przypis 2)

Zastanówmy się bowiem, jak mężczyźni w Polsce spędzają czas we własnym gronie?

  • Sami w spokoju – to dawne męskie jaskinie, różne piwnice i warsztaty w domu, miejsca „twórcze”, gdzie po prostu facet mógł posiedzieć. Tylko pandemia przeorała je wprowadzając pracę i naukę do domu. Niewiele dziś z nich ocalało. Szczęściarzom pozwolono je odtworzyć.
  • Milczący i odizolowani – wędkarstwo.
  • Milcząc, mordując i chlejąc – myślistwo.
  • Chlejąc – niegdyś karczma, potem mordownia, teraz bardziej pub, ale i puby powolutku znikają.

Żadne z tych miejsc, może poza kołem łowieckim, nie daje okazji do rozmowy, odwentylowania problemów.

Ostatnio, w ramach kontrreformacji pojawiły się salki partyjno-narodowe, różnych „rycerzy Chrystusa” czy inne pisowsko-konfederackie jaczejki. To są chyba obecnie jedyne dostępne męskie miejsca w Polsce. Katasfrofa. Napędzająca alt-right.

Śmierć działkowca

Za czasów mojej młodości swoistym skansenem dla mężczyzn były ogródki działkowe. Tam spaleni słońcem panowie, oprócz wojny z chwastami, turkuciami podjadkami, czy wyprowadzania pędów agrestu, mogli pogadać przez płot chwiejąc się na łopacie. Lub posiedzieć przy rozłożonym stoliku racząc się nieco wzmocnionym kompotem.

Mój ukochany wujek miał taką działkę. I krąg przyjaciół wśród działkowców.

Ale i na działki przyszedł kres. Najpierw niszczały opuszczone, gdy ich opiekunów nakryła ziemia. Potem pandemia przyniosła renesans ogródków. Ale inaczej. Dziś na działkach łatwiej spotkać rozhasaną gromadę bąbelków, niż panów w żonobijkach i płóciennych kapeluszach. Wspólnota działkowców zniknęła.

Światowe alternatywy

Wiedeńska kawiarnia

Kawiarnie w prawdziwym tego słowa znaczeniu przyniosło nam cesarstwo austro-węgierskie.

Wiedeń był prawdziwą stolicą kawiarni (no dobra, Paryż też, ale Paryż był hen, hen). W kawiarni zrodziła się psychoanaliza i szkoła wiedeńska myślenia naukowego.

Autor – J. Zaruba

Dzięki nim rozkwitła krakowska Młoda Polska czy międzywojenna awangarda literacka. Bez rozmów w „Małej Ziemiańskiej” nie byłoby intelektualnego życia Warszawy. Lwowscy matematycy tworzyli i DYSKUTOWALI swoje teorie właśnie w kawiarni. Nawet po wojnie „Czytelnik” i kilka innych kawiarni warszawsko-krakowskich było ostoja swobodnej myśli i oazą dla sporej grupy twórczych mężczyzn.

Jak byłem uczniem i czytałem Żeleńskiego, czy wspomnienia o Francu Fiszerze, to marzyła mi się kawiarnia, gdzie mógłbym pójść, podyskutować, posłuchać. Niestety, na naszej szerokości geograficznej kawiarnia przeminęła bezpowrotnie.

Siermiężny socnacjonalizm PZPR uczynił z kawiarni pośmiewisko. Już pod koniec lat 70 to było miejsce podejrzane, dla bananowej młodzieży. Potem przyszła rewolucja kubeczkowa zapoczątkowana przez Coffee House i inne sieciówki. Jest ich dużo, ale nie mają one charakteru miejsca do przesiadywania. Nie dla facetów. Owszem spotykają się tam kobiety na damskie plotki przy piernikowym latte. Zastaniesz tam korpoludka z komputerem. Czasem na szybko usiądą biznesmeni. Jest to jednak głównie przystań dla młodzieży, a model biznesowy nie zachęca do wielogodzinnych nasiadówek przy pół czarnej i koniaczku.

Pamiętam jeszcze w latach 70’ panowie przesiadywali w MKPiK korzystając z dostępu do czasopism i międzynarodowej prasy. Śmierć gazet odebrała kawiarniom płachty ochronne. Zresztą nastrój czysto czytelniczy nie sprzyjał męskim rozmowom.

W Paryżu ostały się jeszcze resztki kultury kawiarnianej – może mieć na to wpływ orientalnych wzorców postkolonialnych, jakieś tam w Wiedniu. Ale to już koniec. Nasze kawiarnie scukierniały i szybko zostały przejęte przez kobiety.

Ĉeská pivnice

Dlaczego czeska piwiarnia nie jest tym samym co nasza knajpa?

Ano piwo pite w tych miejscach, przez całe setki lat, to była słaba dziesiątka, nie mająca nawet 4% alkoholu. Daje to lekki rausz, ale upić się tym trudno. Słynne polskie nic – czyli pół litra na trzech, to prawie 4 kufle dziesiątki na głowę. Więcej wysikasz niż wypijesz.

W takim więc otoczeniu kwitła kultura gadania, bycia razem, spędzania czasu w towarzystwie. Zostało to obudowane potężną otoczką kulturową, stało się źródłem inspiracji literackiej, przedmiotem dumy. I miejscem ucieczki dla mężczyzn.

Pamiętam piwiarnię w małym Břeclaviu. Byli tam wszyscy. Na nas jako studenciaków z Polski patrzono z kosa, ale miejscowi czuli się tam świetnie. Gwar rozmów, a jak ktoś chciał to i mógł posiedzieć nad własnym kuflem i pomilczeć. Panowała atmosfera niewymuszona.

Z pewnym przerażeniem obserwuję więc powolny zanik tych miejsc u naszych sąsiadów. Nowoczesne piwo, o zawartości alkoholu ponad 5% i więcej wypycha „dziesiątkę” ojców Czechów.

A mogę was zapewnić, że jest wielka różnica między wypiciem tego samego alkoholu w trzech, a nie w czterech kuflach płynu. Cztery kufle to godzina dłużej. I tyleż czasu na rozmowę. A także strawienie większości alkoholowej trucizny.

Dlatego w Polsce piwiarnia nigdy nie była taka sama. Pijąc mocniejsze piwo, byliśmy po prostu zbyt pijani na rozmowę, na twórczość, i na bycie razem, poza pijackimi okrzykami , śpiewami i bójkami.

Gentelmen Club

To mit.

Angielski klub był czymś dostępnym dla niezwykle wąskiej grupy społecznej. Jeszcze bardziej zamkniętej niż nasza szlachta.

Zginął wraz ze wzrostem płac obsługi, property boom i spadkiem dochodów wyższych urzędników.

Gentelmen Club naprawdę nie istnieje od stu lat, a większą rolę odgrywa jedynie w literackiej fikcji.

Pub

Faktycznym odpowiednikiem wiedeńskiej kawiarni był pub. Do wojny miejsce wyłącznie dla mężczyzn. Do tej pory są puby, gdzie nie wejdziesz z dzieckiem.

Pub podobnie do czeskiej piwiarni serwował lokalny bitter lub ale. Słabe, tanie, piwo, które umożliwiało dłuższe posiedzenie. Moje pierwsze wizyty w pubach angielskich w latach 90’ miały w sobie jeszcze urok dawnych czasów. Widziało się ciekawy obraz, kółka mężczyzn, od których co jakiś czas ktoś się odpączkowywał, siedział sam, a czasem przyłączał się do innego kółka. Wszystko wśród sąsiadów. Pito niespiesznie, dużo rozmawiano, miałem dwadzieścia osiem lat i strasznie mi się tam nudziło.

Niestety w Anglii wzrosła moc piwa i dramatycznie podniosły się ceny. Więc pub zaczął szybko przemieniać się w miejsce do picia wszystkiego, stawał się restauracją, a nie ośrodkiem spotkań po pracy w męskim gronie.

Gwoździem to trumny pubu okazała się komercja.

Przemysł sportowy

Wejdź dziś do pubu, nakłoń ucho. Co usłyszysz?

No nie „powielaczy stukot” ale

„Widziałeś tę akcję w siedemdziesiątej minucie? Ale szmatę puścił, nieprawdopodobne. Znowu przegrali na własnym boisku.”

Tak już bowiem przed wejściem wita cię napis „Dziś wieczorem o 19:00 Chelsea – West Ham”.

A najważniejszym obiektem jest wielki ekran pokazujący ciągle urywki meczów ligowych czy innych wyścigów Formuły 1.

Tzw. sport, czyli widowiska dla gawiedzi, podparte dawką zakładowych emocji stały się ersatzem męskiej rozmowy. Ten przemysł obraca tysiącami miliardów dolarów, dysponuje mediami i nadaje propagandę „zdrowego stylu życia” i „sportowych emocji”. Swoim klientom oferuje ucieczkę od codzienności, poczucie wspólnoty („nasi wygrali”) i wyrwanie się z domowych pieleszy by wpatrywać się w 22 milionerów ganiających za piłką.

Właściwie nie sposób znaleźć się na męskim spotkaniu, by po chwili rozmowa nie zeszła na piłkę, rugby, kosza, narciarstwo, tenis czy inną komercję serwowaną nam pod hasłem „sport”. To rozmowa bezpieczna (w miarę, jeśli nie wykażesz się niewłaściwymi sympatiami), nie wymagająca myślenia (używasz klisz i sloganów) i dająca praktycznie nieskończoną możliwość zajęcia czasu. Miałka. O niczym. Komercyjna wata.

Przemysł sportowy zabił resztki męskiej rozmowy. Nie tylko w pubie. Prawdziwą konwersację, okazję to omówienia problemów, zepchnął na nieistotny margines.

Ku swojemu przerażeniu widzę ekrany ze sportem wciskające się do tych niewielu świątyń męskich spotkań: kawiarni w Maroku, herbaciarni w Turcji czy Azerbejdżanie, w Wietnamie. Jeszcze niewiele miejsc się broni. Jeszcze gdzieniegdzie można posiedzieć niespiesznie, samemu, może ktoś do ciebie dołączy, bez telefonu, spotkać tych samych ludzi co zawsze.

Ale gdzie tu Maroko?

Jeśli jeszcze jesteście ze mną to teraz wrócę do Tahira Shaha i Maroka.

Patrzyłem na ciasno ustawione stoliki w zaułku Marrakeszu i stłoczonych przy nich mężczyzn. Naprawdę im zazdrościłem. Przypominały mi się słowa Shaha (tłumaczenie własne):

„Przesiadywanie w kawiarni uznawane jest na zachodzie za stratę czasu (…) zajęcie dla mężczyzn, którzy nie mają prawdziwego życia. Ale już po kilku miesiącach pobytu w Maroku odkryłem, że to właśnie kawiarnia jest wrotami to ukrytego świata marokańskich mężczyzn. (…) Aby stać się szanowanym członkiem marokańskiej społeczności należy spędzać na byciu tu. Posiedzieć, pomyśleć, pogadać, lub po prostu nic nie robić.”

Przy każdym stoliku na pół szklaneczką czarnej kawy siedzi spokojny mężczyzna, lub dwóch, lub trzech. Przyciszone rozmowy, lub po prostu milczenie.

To jest taki rezerwat. Ginące środowisko ginącego gatunku mężczyzn.

„Większość bywalców kawiarni, to lokalesi, chroniący się tu przed swoimi żonami (…) prześladowani w każdej godzinie swojego życia (…) Na szczęście wiedzą, że w Cafe Mabrook są bezpieczni. (…) Mogą pozwolić sobie na wydanie tylko kilku dirham i dlatego udają się na poszukiwanie kawy i rozmowy.”

„W każde piątkowe popołudnie, kilku lub kilkunastu z tych zniszczonych przez życie osobników odnajdzie drogę do mojego stolika i będzie starało się utrzymać równowagę na jednym z połamanych krzeseł. Emerytowany profesor, lekarz, bibliotekarz, policjant, urzędnik pocztowy. Ktokolwiek wchodzi do marokańskiej kawiarni musi wiedzieć, że nie ma tu strefy prywatności. Twoja obecność to sygnał, że jesteś gotów i chętny w każdej chwili rozpocząć rozmowę.”

Im bardziej zaczytywałem się w opowieści “Arabskich Nocy” Shaha, historii o poszukiwaniu własnej opowieści, sensu życia, byciu we wspólnocie, tym mocniej odczuwałem związek z takim myśleniem. Niespiesznym. Otwartym na ludzi wkoło. Tym bardziej tęskniłem za miejscem, gdzie mógłbym po prostu porozmawiać z innymi. Albo pobyć w swoim świecie.

Jak w tureckiej herbaciarni.

Jak przy wietnamskiej kawie, czy herbacie z lodem.

Czy coś je może zastąpić?

Czarne chmury

Na razie nie widzę, by współczesny świat miał do zaoferowania inną formę wspólnoty, gdzie mężczyzna jest mile widziany, która mogłaby wypełnić pustkę i zastąpić komercyjną watę.

Rozmawiam ze znajomym Szwedem, i praktycznie pierwszą rzecz jaką od niego słyszę to „Wiesz, jako pełnosprawny, heteroseksualny, biały mężczyzna czuję się tutaj niechciany. Jestem najgorszym gatunkiem w naszym społeczeństwie.” On już głosuje na prawicę. Tam przynajmniej krzyczą, o tym co go złości. Nic tam nie dostanie, ale karmi się złością i nienawiścią do zmian. Staje się rycerzem patriarchalnej kontrreformacji. Bo nie ma innego miejsca, innej wspólnoty, gdzie mógłby rozładować napięcie. Gdzie chciano by go wysłuchać, docenić, gdzie on mógłby pomóc innym.

Tak bym chciał, byśmy mogli mieć swoją bliskowschodnią kawiarnię.

Czy pozostaje nam tylko szowinistyczny bunt INCELi (patrz INCELe – czy bać się Konfederacji?), albo gabinet terapeuty?

Przypisy

Przypis pierwszy – Tahir Shah

Tahira Shaha polecam. Fantastyczne książki. Dobrze przeczytać „In Arabian Nights” przed wyjazdem do Maroka by lepiej rozumieć co nas czeka.

Ja przeczytawszy za późno nie doceniłem np. słynnego placu Jemaa el-Fnaa i jego ukrytych uroków. Bez opisu, plac wydał mi się raczej niebezpieczny i zniechęcający. Warto nałożyć czasem filtr literacki, dobra literatura jest tego warta.

Znajdziemy też tam listę przynajmniej kilku innych miejsc, które warto odwiedzić, nawet jako nie mówiący po arabsku obcokrajowiec.

Przypis drugi – o sporcie

Jeśli chodzi o sport to nie chciałbym zostać źle zrozumiany. Prawdziwy sport jest fajnie łączący i daje wytchnienie. Takie ligi szóstek piłkarskich, koszykówka czy siatkówka drużyn biznesowych, prawdziwe lokalne kluby. Grają faceci – młodzi i starzy, nieraz całe życie. Nawet często przyzwyczaili się, że przyłączają się kobiety i jest git.

Trzej Przyjaciele z Boiska – Piosenka

Tylko prawdziwy sport się kończy tam, gdzie uczestnicy za udział  dostają pieniądze.

Przypis trzeci – Samiec Alfa

Samiec alfa ma w nowym polskim społeczeństwie pozycję szczególną.

Z jednej strony niby wiemy, że narcyzm nie jest właściwą drogą. My chcemy być dobrymi ojcami, partnerami. Z samców alfa się śmiejemy.

Ale z drugiej strony nasze wychowane w patriarchacie partnerki, które wobec nas mają tylko wymagania, dla samców alfa mają podziw i natychmiast schodzą do wyuczonej roli podnóżków.

Może to się zmienia w pokoleniu poniżej 40 lat, choć, póki co, dobrym testem jest traktowanie księdza, czy głosowanie przez Polki na skrajną prawicę (taki odpowiednik amerykańskich zwolenniczek Trumpa). Jednak zlasowanie mózgów przez wychowanie i szkołę swoje robi.

Czasem mam wrażenie, że polskie kobiety, tylko będąc traktowane z góry, partiarchalnie, wracają do strefy komfortu i są wdzięczne za bycie tą zdobytą, wykorzystaną i może nie porzuconą, ale co najmniej gotową na każde skinienie…

No dobra, narzekam 😊 w waszym imieniu

Jakie dary morza można skosztować w trzy miesiące, na czterech kontynentach?

Na przełomie roku miałem niesamowite szczęście w ciągu zaledwie 3 miesięcy jeść owoce morza i ryby na czterech kontynentach, w siedmiu krajach, w zupełnie różnych okolicznościach. I właśnie wam o tym opowiem.

 

1. Co nam przyniosło Morze Południowochińskie? Grudzień 2022, Azja, Wietnam, Hanoi

Ha Long Bay, WietnamWietnamskie Morze Południowochińskie kojarzy mi się z pięknymi plażami i spektakularną zatoką Ha Long.

Ostrygi z grilla, WietnamWyprawa nad Ha Long (a jeszcze lepiej na Bai Tu Long Bay) jest obowiązkowym punktem w północnym Wietnamie i naprawdę nie żałuję, że zdecydowałem się na rejs z noclegiem, jeszcze chętniej zostałbym w okolicy na kilka nocy.

Tym niemniej owoce morza, jadłem nie nad Zatoką, ale w Hanoi.

Małże, ślimaki, ostrygi, kraby – to jest najlepsze co mają do zaoferowania Indochiny.

Wietnamczycy są specami od ślimaków. Począwszy od tych wcale nie morskich, lecz zbieranych z pól ryżowych – gotowanych po prostu z imbirem i kolendrą (chyba moje ulubione), poprzez przyrządzanie ich na dziesiątki sposobów. Swego rodzaju ewenementem są ostrygi z grilla z czosnkiem (jadłem podobne i w Szanghaju, Singapurze, w Kalifornii – i te wietnamskie są jakoś najsmaczniejsze).

Małże z imbirem i ziołami, WietnamInnym pomysłem to małże w sosie tamaryszkowym – to akurat nie jest moja ulubiona kombinacja, choć smak słodko-kwaśny bardzo azjatycki. Ja najbardziej lubię takie po prostu, jak tu obok. Zwykłe małże w lekko winnym wywarze z imbirem, cebulką, czosnkiem i kolendrą.

Najlepsze ślimaki na przyrządzane na mnóstwo sposobów jadłem wiele lat temu w specjalistycznych knajpkach w Sajgonie. Był to kulinarnie ósmy cud świata. W Hanoi nie robiłem wstępnego rozeznania i po prostu starałem się znaleźć miejsca ze ślimakami i małżami, moim zdaniem też zdały egzamin, na co najmniej 8/10.

 

2. Czy jedliście kiedykolwiek rybę z Morza Kaspijskiego? Grudzień 2022, Azja, Azerbejdżan, Baku

Od lat marzyłem by zobaczyć Morze Kaspijskie. Więc kiedy pojawiła się możliwość pojechania do Baku nawet chwili się nie zastanawiałem.

Baku to wielkie miasto, raczej niezbyt piękne, z bardzo przyjaznymi ludźmi, dobrym i tanim jedzeniem i zupełnie niesympatycznym reżimem.

Warto będąc w Baku wspiąć się, lub wjechać na Highland Park – wzgórze gdzie mieści się Parlament, słynne Flame Towers – czyli wieżowce, które mają naśladować płomienie wydobywające się z wież wiertniczch, na których wyświetlane są nie tylko flagi Azerbejdżanu i owe płomienie, ale i reklamy wydarzeń, np. w czasie gdy tam byłem – konkursu szachowego.

Widok na Baku

Widok z Highland Park na miasto i Morze Kaspijskie jest zapierający dech. Szkoda, że tamtejsza pogoda i zanieczyszczenie powietrza nie pozwala cieszyć się daleką perspektywą.

Jest też Stare Baku – resztki islamskiego miasta, gdzie można się poczuć jak 150 lat temu, piękne bulwary z okresy naftowej prosperity miasta przed pierwszą wojną światową, sowieckie socrealki, bloki i przedziwne budowle wznoszone na własną cześć przez klan Alijewów.

Muzzein w Starym Baku

Meczet Bibiheybət, Baku, AzerbejdżanZaś na rybę musiałem się wybrać praktycznie poza miasto, do starej części zwanej Bibiheybət. Tam mieści się kilka restauracji rybnych w tym Dərya Fish House. Gdy tam przyszedłem,  ludzi było jak na lekarstwo (zima, zimny dzień, środek tygodnia), a miejsce może pomieścić setki gości.

I rozumiem czemu tam ściągają. Ryby są faktycznie bardzo dobre, fajne przystawki, niezłe wino (wino jest w Azerbejdżanie nieco droższe, ale lokalne warte spróbowania). Będąc nad Morzem Kaspijskim nie mogłem nie spróbować ryby właśnie stąd.

Wsiadłem więc w autobus i po 40 minutach jazdy (na szczęście łatwo, bo nazwy przystanków wyświetlane w autobusie) wysiadłem przy meczecie Bibiheybət. Małe, kręte uliczki prowadziły w głąb historii. Niewielkie domy rodem gdzieś sprzed ponad stu lat, kiedyś pewnie społeczność rybacka.

Baku, AzerbejdżanW pewnym momencie po prostu stanąłem i chłonąłem atmosferę miejsca. Łatwo było wyobrazić sobie, że (gdyby nie zaparkowane samochody) za chwilę wyłoni się postać w tradycyjnym stroju, lub carski oficer prowadzący gdzieś panią swojego serca. Do tego ten księżyc. Dopiero na końcu półwyspu wysyp nowoczesności.

Wracając do jedzenia – obowiązkowe oliwki, bakłażany, ser, a potem już tylko Kütüm – biała ryba kaspijska, lekko słodkawa, może coś pomiędzy sandaczem a linem (mało ości).

Kutum smażony i bakłażany, Baku, Azerbejdżan

Mogłem siedzieć niespiesznie, sączyć ich azerski Gerwurztraminer, a na koniec obowiązkową pyszną, mocną azerską herbatę (taka sama jak turecka 😉) 8/10 (ryba leciutko za mocno wysmażona), value for money 9/10.

Nie martwiła mnie nawet wizja powrotu autobusem (można też taksówką, te w Baku są bardzo tanie, ale miałem bilet 😉), na który doczekałem się po pół godzinie i zaliczyłem jeszcze spacer wzdłuż brzegu Morza Kaspijskiego do hotelu.

3. Najpiękniejsze okoliczności w zimie. Styczeń 2023, Afryka, Maroko, Essaouira

Południowe Maroko w zimie (naszej zimie) jest przepiękne. Każdemu polecam, jeśli nie szukasz upału i nie musisz ciągle siedzieć w wodzie (woda w niepodgrzewanych basenach lodowata, w oceanie zimna).

Plaża Essaouira. MarokoEssaouira – niegdyś mekka hipisów obecnie wabi plażami, zielonymi wzgórzami wkoło (ogromny kontrast z pustynnym lądem) i byciem znacznie spokojniejszą od kurortów Agadiru.

Spędziliśmy tam cudowne 3 dni odpoczywając, łażąc po Medinie i oczywiście jedząc ryby. Bo jesteśmy wszak nad Oceanem Atlantyckim i możemy korzystać z jego bogactw.

Tylko trzeba uważać. Bo pierwszego dnia wpadliśmy w turystyczną pułapkę w małych pawilonikach przy skwerze wiodącym do portu Oszuści. Tutejszy biznes oparty jest niestety na oszustwie. Za niewielką w sumie porcję ryb, kilka krewetek wachlarzowych i garść małży chciano nam policzyć 1000Dhm – czyli 100 Eur. To co najmniej 3 razy więcej niż powinno być. Spryciarze zachęcają też do nielegalnego zakupu alkoholu, co od razu postawiłoby cię na przegranej pozycji. W końcu zapłaciliśmy połowę żądanej kwoty – i tak z dużo.

Krewetki wachlarzowe i ryby z grila, MarokoDobrze, choć, że kalmary były bardzo dobre. Krewetki wachlarzowe pyszne, choć niesłychanie trudne do zjedzenia. Dorada wysuszona.

Na szczęście nie jest to jedyne miejsce na rybę. Już 100m dalej w porcie jest kilka stanowisk grillowych. Czeka się długo, ale wszystko świeże, pyszne i porcje ogromne. Nie daliśmy rady przejeść wszystkiego. Trzeba tylko przymknąć oko na mewy i śmieci wkoło (same stoły i jedzenie czyste). 7/10

Stragan z rybami i owocami morza

Ryby i owoce morza, MarokoJedyna szkoda, że nie można spróbować wszystkiego co jest na straganach – tam wybór ryb niesamowity. Aż chciałbym móc udać się tam na prawdziwą ucztę rybną…

Właściwie to jednak byliśmy na czymś w rodzaju uczty rybnej w małej knajpce koło miejsca znanego turystom w Essaouira. Albowiem mieści się tam  sklep z alkoholem  (polecam czerwone marokańskie wina w cenie około 10Eur, pan trochę potrafi doradzić). A knajpka oferuje ryby, małe lokalne rybki, kalmary i owoce morza smażone na głębokim tłuszczu. Pyszne 9/10. Szkoda tylko, że tam nie można wypić wina…

 

 

4. Wyłowić rybę z pięknego modrego Dunaju. Styczeń 2023, Europa, Niemcy, Ulm

Ulm znane nam najbardziej jako miejsce klęski austriackiej (Pod Ulm, pod Ulm, pod Austerlitz…), nie jest raczej często odwiedzanym miastem w Niemczech. Było bardzo zniszczone w czasie wojny i odbudowane w stylu nowoczesno-naśladowczym. Zdecydowanie zimą ginie jego największa atrakcja czyli kąpielisko nad Dunajem. Bo Dunaj w zimie nie jest ani modry, ani piękny.

Dunaj w Ulm, Niemcy

Ja też nie znalazłbym się w Ulm, gdyby nie to, że mieści się tu główna fabryka Gardeny (przy okazji polecam sklep z „niepełnowartościowymi” produktami Gardeny mieszczący się przy fabryce w części miasta Donautal, ceny naprawdę outletowe).

Dom naprzeciwko Zur Forelle, Ulm, NiemcyAle jak już się jest w Ulm to warto zjeść coś lokalnego. Oczywiście zostały zaliczone moje ulubione schwabische spätzle z różnymi dodatkami. Lecz mając dość mięsa chciałem spróbować lokalnej ryby. W uroczym domu przy Fishergasse mieści się „Pod Pstrągiem” (Zur Forelle), gdzie menu nie ogranicza się do pstrąga w kilku odmianach.

Ja miałem ochotę na dunajskiego suma. Po pierwsze, dlatego, że suma nie widuje się często w menu, po drugie – sum na parze w sosie chrzanowym? Brzmi intrygująco. Wszak normalnie tę dość tłustą i wyraźną w smaku rybę smaży się na patelni, zapieka, panieruje i smaży w głębokim tłuszczu.

Sum na parze z sosem chrzanowym, Ulm, NiemcyJednak pomysł Zur Forelle sprawdził się w 100%. Sum na parze jest delikatny a sos chrzanowy stanowi świetny kontrast do wyraźnego mięsa. Do tego gotowane warzywa i ziemniaczki z wody, nie dominujące smaku ryby. Kieliszek mineralnego wytrawnego rieslinga z Wittembergii dopełnia perfekcyjnej całości. 9/10. Chętnie spróbowałbym ich pstrągów i rybnych gulaszy, które są ponoć od lat specjalnością szefa kuchni.

Swoją drogą dzięki nim wpadłem na pomysł by spróbować suma na parze z imbirem, sosem sojowym i kolendrą. Chińczycy robią tak tylko białą rybę, ale jak się okazało sum też się sprawdza, choć jest o wiele intensywniejszy w smaku.

Psst – w Zur Forelle przystawka z zupełnie nie niemieckich krewetek jest też godna polecenia.

5. Co pod śledzia? Styczeń 2023, Europa, Polska, Warszawa

Własność śledzia ogłasza wiele krajów nadbałtyckich i oczywiście Holendrzy i Norwegowie. I każdy z nich ma swoje sposoby przyrządzania tej niepozornej ryby.

Ja nie jestem wielkim fanem śledzi, poza kilkoma opcjami – holenderski solony śledź z cebulką w słodkiej bułce (najdelikatniejszy ze wszystkich śledzi), szwedzki smażony śledź z puree ziemniaczanym, śledź wędzony, czasem w polskim stylu jeden kawałek śledzia w oleju lub w jakieś nie octowej zalewie z kawałkiem ciemnego chleba.

I do tej listy niedawno dołożyłem własną inwencję.

śledź teryaki, Polska

Wędzony śledź bałtycki, nasz polski, z  Wędzona Rybka na bazarku na Włościańskiej, podsmażony z sosem teriyaki. Kombinacja wędzenia, soli, słodkiego sosu japońskiego ze śladem czosnku i podsmażoną skórką daje połączenie idealne. Można podać na sposób japoński z ryżem i utartą rzodkwią, albo tak ja podałem go tutaj z makaronem udon w wywarze miso-dashi z kawałkami kapusty pekińskiej i kolendrą. Przepyszne danie na zimny dzień.

6. Jedzcie dorsze. Luty 2023, Europa, Szwecja, Jonköping

Huskvarna, SzwecjaSłynne hasło „jedzcie dorsze” ze znanym dokończeniem wyrządza wielką krzywdę tej bardzo smacznej rybie. Tylko w Polsce dorsz jest zwykle zrobiony źle – przesmażony, wysuszony. Dorsz wymaga usmażenia dokładnie w punkt i właściwie tylko w dwóch krajach jadłem dorsza naprawdę dobrego. Anglia i Szwecja.

Więc oczywiście będąc w biurze Husqvarny w Husqvarnie nad zimnym jeziorem Vättern bardzo się ucieszyłem, gdy usłyszałem, że wybieramy się wieczorem do dobrej restauracji w Jonköping. Albowiem u nich w menu figurował właśnie dorsz.

Jonköping to dawne centrum przemysłowe Szwecji, najbardziej chyba znane z zapałek. Dzisiaj teren dawnej fabryki zapałek został zamieniony w kompleks sklepowo-restauracyjno-rozrywkowy, jako żywo przypominający naszego Konesera.

Dorsz, SzwecjaRestauracja Nor ma bardzo mieszane oceny – bo jednak w dużym stopniu służy właśnie korporacyjnym spotkaniom i zupełnie obiektywnie „czwórka” jest na pewno zasłużoną oceną, aczkolwiek w skali gogle powinna być bliżej 4,4.

Zaś ich dorsz był dokładnie taki jak potrzeba. Lekko przysmażony z zewnątrz, zdjęty z ognia dokładnie w momencie gdy środek został ścięty. Mięso wilgotne, soczyste, z tym delikatym smakiem i lekko sprężystą konsystencją. Sos do dorsza jest również istotny. Moim zdaniem mistrzostwem było tu puree z zielonego groszku podawane w Glasshouse pod Kew Gardens w Londynie, ale bisque z owoców morza podane w Nor też było bardzo dobre. Intensywne, maślane, nie przyćmiewające subtelnego smaku dorsza. Może wstążki ziemniaczane były nieco przekombinowane, bo ani to makaron, ani placek ziemniaczany, ani ziemniaki, tym niemniej w skali 0-10 solidne 8/10.

7.  Jak przyrządzić krewetki z Karaibów? Luty 2023, Ameryka Północna, USA, Nowy Jork

W Stanach większość krewetek pochodzi z Azji lub z Karaibów. Do nowego Jorku ryby przylatują z całego świata. Co ciekawe często restauracje podają skąd pochodzi jedzenie, które wyląduje u was na talerzu.

Stek, Nowy YorkBędąc w Wielkim Jabłku oczywiście miałem kilka punktów kulinarnych:

  • Chinatown – dobre Dim Sum
  • Stek – porządna, certyfikowana, amerykańska wołowina
  • Bajgel – no bo jak tu nie zjeść nowojorskiego dania z Polski?
  • Seafood – najchętniej i ryby i sushi, w ogóle dużo.

Pierwszy raz gdy poszedłem na steka. Wyśmienity New York strip (czyli rostbef) w Nick + Steff Steakhouse w Madison Square Garden. A moja żona wolała “fish and chips” tylko zamiast fish były wielkie krewety w lekkiej, tempurowej panierce. Niby nic nadzwyczajnego, ale proste danie „to kill for”. Idealnie usmażone, soczyste, słodkawe, sprężyste krewetki. Uh. 8/10

Małże, Nowy JorkLecz prawdziwa uczta czekała nas w niespodziewanym miejscu. Little Italy, zaraz obok miejsca gdzie mieszkaliśmy. Zia Maria Little Italy. Dość popularna restauracja i szybko zrozumieliśmy czemu.

Wiedząc, że amerykańskie porcje są duże zamówiliśmy jedną przystawkę na spółkę. Doskonałe małże zapiekane z cytryną. Aż ślinka ciekła. Wbrew sugestiom kelnera wzięliśmy czerwone wino, bo takie wolimy (Malbec z Argentyny, bardzo solidna relacja wartości do ceny).

Zaś na główne domowy makaron z krewetkami. Jak wjechał olbrzymi półmisek makaronu z wielkimi krewetami z gdzieś z Karaibów i Zatoki Meksykańskiej, to żona aż westchnęła. „Kto to wszystko zje?”.

Okazało się, że odpowiedź siedziała przy stole. We dwójkę daliśmy radę. Bo zostawić cokolwiek byłoby naprawdę szkoda. Nie wiem jak Amerykanie robią sos pomidorowy, że ma tę cudowną jedwabistość, głębię smaku pomidorowego, leciutką słodycz. Pewnie to trzy tajemnice kuchni francuskiej (masło, masło i masło), nie wiem, lecz właściwie tylko w Stanach (w mojej kiedyś ulubionej restauracyjce w St. Carlos w Kaliforni) i w niewielu miejscach we Włoszech napotkałem taką głębię. Same krewetki bez zarzutu, lecz w kombinacji z makaronem i sosem 10/10. Cholera, żeby Amerykanie wygrali w światowej konkurencji jedzenia?!