Tag Archive for: carat

Warszawa, 23 października 1889

Październik tego roku był jak z kalendarza. Złota jesień trwała od dwóch tygodni i ulice miasta nie pokryły się jeszcze jesiennym błotem. Dzięki budowie pana Lindleya z wielu miejsc zniknęły cuchnące rynsztoki i można było chodzić, nie przykładając do nosa perfumowanej chustki. Lepiej niż w Piterze[1], tam powszechnej kanalizacji jeszcze się nie doczekali. Słoneczko przygrzewało, nie za mocno, w sam raz na służbowy płaszcz, dymy szły wysoko w niebo i niknęły rozwiane wschodnim powiewem. To był dobry dzień na obchód najlepszych ulic lub spacer na drugą stronę Wisły i podziwianie złotej jesieni w parku Aleksandrowskim[2], niekoniecznie zaś na żmudną policyjną robotę, na jaką się zanosiło.

Nowa kamienica przy Koszykach[3] była typową nową kamienicą warszawską. Dwie figury kobiece podtrzymujące balkon nad bramą. Duże łuki okien sklepowych. Lśniące tafle szkła i mosiądz ram. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu sklep na dole oznaczał dom niższego gatunku, dla pospólstwa. Wyżsi urzędnicy, ludzie majętni woleli kamienice o funkcjach tylko mieszkalnych. Dopiero otwarcie domu handlowego Hersego[4] uświadomiło właścicielom posesji, że sklep może być elegancki, zwiększać wartość domu i atrakcyjność wynajmowanych mieszkań. Tylko musi nazywać się „Salon mody”, „Futra z Paryża” albo w najgorszym razie „Artykuły kolonialne i luksusowe”. I właśnie salon mody kapeluszowej mieścił się na parterze kamienicy. Andrzej spojrzał na różowy kapelusz z delikatną woalką. „Lenie byłoby w nim do twarzy. Muszę tu zajrzeć po zakończeniu śledztwa” – przemknęło mu przez myśl.

Wtedy jeszcze, nawet nie zdawał sobie sprawy, że jeszcze nie raz zawita w tej kamienicy. I że widok kapeluszy na bezcielesnych głowach jeszcze mu obrzydnie. Nocami zaś zaczną go męczyć koszmary, w których gładkie twarze szczerzyć będą białe zęby i błyskać namalowanymi oczyma.

Stróż w bramie blokował wejście na klatkę. Wokół kłębił się tłumek gapiów i lokatorów – zarówno tych, co właśnie wyskoczyli z domu w przydeptanych kapciach i podomkach na rozchełstanych koszulach, jak i tych w modnych jesiennych płaszczach. Stróż w granatowej sukiennej kurcie szerokimi barami przesłaniał drzwi. Ukłonił się Andrzejowi zdawkowo i spojrzał z widoczną odrazą. Ach, to jeden z tych, co sami będąc na policyjnej liście płac, z pogardą odnoszą się do funkcjonariuszy. „Sprzedawczyk” zdawało się mówić to spojrzenie. Przez cztery lata służby w Królestwie już zdążył przywyknąć do tej obłudnej wyższości małych patriotów.

Marmurowe schody wiodły prostymi biegami. Korytarz jasno oświetlały gazowe lampy. Mieszkanie na pierwszym piętrze było otwarte, a w drzwiach stał stary prystaw Morozow i jakichś dwóch stójkowych. Morozowa Andrzej lubił. Mógł ufać jego doświadczeniu i temu, że w swojej rutynie nie przepuści najmniejszego drobiazgu. Już kilka razy Andrzej był świadkiem, jak stary wykazał się spostrzegawczością, tym dostrzeganiem pozornie nieistotnych szczegółów i wiązaniem ich w ciągi przyczynowo-skutkowe. Oczywiście Morozow był leniem. Jak wszyscy prystawi. Lecz leniem doświadczonym i inteligentnym. Co ważniejsze, chętnie dzielącym się swoimi spostrzeżeniami z innymi. To niecodzienne w tej służbie. Fakt, że wezwał kogoś z szarży, wskazywał, że sprawa jest nietuzinkowa.

– Witajcie, Morozow.

– Witam, wasze błagorodie.

– Co tam?

– Paskudnie, wasze błagorodie, sami zobaczcie.

Andrzej obejrzał uważnie piękne, lśniące mahoniem drzwi mieszkania.

Nu, żadnych śladów włamania. Sam sprawdzałem.

– A czornyj wchod[5]?

– Zamknięty, zasuwa od wewnątrz nieruszona. Też bez śladów włamania. Mogli oczywiście wejść tamtędy i zamknąć za sobą. Ale myślę, że weszli od frontu.

No tak, służąca leżąca tuż za progiem, z głową ułożoną niemal symetrycznie na kwadracie zadbanego dębowego parkietu i z poderżniętym gardłem, zdawała się potwierdzać ten scenariusz.

Ogromne tremo w ciemnodębowej, rzeźbionej ramie zajmujące z arszyn ściany zwielokrotniało ciało dziewczyny. Młoda, całkiem ładna, ocenił Andrzej. Pewnie ma z siedemnaście lat, ale żyje już kilka lat w mieście. Ufryzowane blond włoski wystawały spod czepka. Okrągła buzia rozciągnięta była ni to w uśmiechu, ni to w grymasie zdziwienia. Cały przód sukienki zalany był krwią. Uwagę przyciągała staranność ubioru dziewczyny. To nie był strój do sprzątania czy gotowania. Raczej na wyjście na piątkową zabawę. Mała elegantka. Na nogach pantofelki. Tak nie ubierają się służące. Chyba że na tę najważniejszą randkę. Ta wybrała się na ostatnią.

Klęknął. Dziwny zapach. Aha, to krew zmieszana z woskiem do podłóg. Niedawno pastowane. Posadzka aż lśniła świeżą, głęboko miodową barwą. Obejrzał ręce, żadnych śladów, ot, normalne dłonie pracującej dziewczyny. Żadnych więcej obrażeń. Gardło poderżnięte było jednym czystym cięciem, od prawej do lewej, bardzo ostrym narzędziem. Raz i po wszystkim.

– Co o tym sądzicie, Morozow? – spytał, wstając i otrzepując służbowe spodnie.

– Otworzyła im drzwi. Weszli, chciała się przywitać, a ci, chlast, podcięli jej gardło. Nawet nie zdążyła miauknąć. Przecięta krtań i struny głosowe.

„Struny głosowe” – takiego słownictwa Andrzej się po Morozowie nie spodziewał.

– Padła na wznak, lekko pchnięta. Musiała ich nieźle zachlapać krwią, z takiego gardła tryska jak z fontanny.

– Ich? – Andrzej zwrócił uwagę na ten szczegół wywodu Morozowa.

– Na pewno było ich więcej niż jeden. Lub jedna.

– Jedna?

– Ja bym niczego z góry nie zakładał. Mogli być wspólnicy. Może też i być wspólniczka. Służąca mogła otworzyć dziewczynie.

Hm. Morozow coś musiał wiedzieć. Lub przeczuwać. Ale Andrzej wolał sobie poukładać fakty po swojemu. Najpierw obejrzeć miejsce zbrodni. Przyjrzeć się ofiarom. Odpytać świadków. Przesłuchać tego bufoniastego stróża. I dopiero potem pogadać z Morozowem o jego teorii.

– A jak tam dalej?

– Nie lepiej, wasze błagorodie.

Faktycznie dalej nie było lepiej. Z korytarza podwójnie przeszklone, oflankowane przeszkloną ścianką drzwi odchodziły na prawo. Salon elegancki. Przy piecu wielka roślina, liście jak dwie dłonie mężczyzny. Ciężki, orzechowy stół przygotowany na sześć osób, krzesła o modnie wygiętych nogach, tapicerowane brązowym pluszem, jedno przewrócone i rozprute. Za stołem widoczne drugie drzwi. Tam na progu dziecięcej sypialni leżał może pięcioletni chłopczyk. Czarne kędzierzawe włoski. Długa nocna koszulka czerwona od krwi, poderżnięte gardło. Znowu jeden szybki ruch i głowa prawie odpadła od ciała. Andrzej widywał takie cięcia u górali kaukaskich czy kaspijskich. Ci operowali kindżałem jak chirurg lancetem.

W tej kałuży krwi widać było wyraźnie odciski butów wychodzące na dębową posadzkę, tu ułożoną w gwiazdy z ciemniejszych i jaśniejszych klepek. Odbiły się kwadratowe, modne noski męskich butów i coś dziwnego jak walonki. Andrzej pochylił się nad śladem, wzrokiem szukał kolejnych.

– Są tylko tutaj. Nigdzie więcej ich nie ma. Te ślady to od worka.

– Od worka?

– Tak, na buty założyli worki. Stary złodziejski numer. Dwa leżą tam, w kącie. I tym workiem wytarli też inne ślady butów i podeszwy. Na klatce nie ma ani kropli krwi, sprawdziłem na górze i na dole. – Morozow był naprawdę solidnym policjantem.

W sypialni story były zaciągnięte, panował półmrok. W łóżeczku po prawej stronie leżała mała postać przykryta poduszką.

– Dziewczynka, ze trzy latka, uduszona we śnie.

Głos Morozowa był twardy, ale słychać w nim było wzbierającą wściekłość. Pragnął dopaść zabójców. Siostrzenica Morozowa miała niedawno drugie urodziny. Razem to opijali.

Andrzej wzdrygnął się, widząc wystające spod poduszki mysie ogonki włosów. Dobrze że przynajmniej zginęła we śnie, może nawet nie zdążyła się wystraszyć.

Na środku pokoju wybebeszona, rzeźbiona w esy-floresy dębowa trzydrzwiowa szafa, wyrzucone koszule i suknie, oderwana tylna ściana i w głębi rozwarte żelazne drzwiczki. Sejf. Czym go otworzyli? Wytrych, narzędzia, nie na siłę. Ktoś znał się na robocie i wiedział, gdzie szukać, bo meble dziecięce były nienaruszone.

Za to salon wyglądał, jakby w nim przeszedł huragan. Prawie wszystko było pootwierane, ale nie dało się dostrzec śladów zniszczeń. Nikt tu bezmyślnie nie rozbijał mebli, szuflady przetrząśnięto w poszukiwaniu tajnych schowków i biżuterii. Zabrali wszystko, co miało dużą wartość i co łatwo było spieniężyć. Obrazy, beznadziejne romantyczne landszafty z zachodami słońca, niewiele warta masówka – nieruszone. Brali, co można stopić i sprzedać. Typowe.

Sypialnię państwa domu przeszukano mniej dokładnie. Tylko wybebeszyli ciemnoorzechowe komódki przy łóżku.

Pan domu, łysiejący, z czarnymi bokobrodami leżał przewieszony przez skraj wspartego na lwich łapach łoża. Głowa zwisała mu jak u lalki. Też jedno cięcie. Tylko jego żona zginęła od innego ciosu zadanego z dużą siłą. Zwykły nóż kuchenny wbity w serce. Fachowe uderzenie.

To była robota profesjonalistów, nie zostawili nic – zegarków, biżuterii. Na dłoniach małżonków ślady otarcia po zdarciu obrączek. Zaś małego pistoletu z rączką z masy perłowej spod poduszki nie ruszyli. Jak widać, pan domu obawiał się napadu, ale nie na wiele mu się przydała ta ostrożność.

Gabinet porządnie przeszukano, szuflady z ciężkiego biurka wyrzucono na gruby, zielony dywan.

– Był rejentem – powiedział Morozow podążający za Andrzejem jak cień.

– Rejentem, to ciekawe. Mógł mieć pieniądze klientów. Warto sprawdzić. Weźcie kogoś do pomocy, tylko gramotnego. Może Mondrzejewski i Tomaszewski? Niech uporządkują i przejrzą księgi. Może coś wygrzebią, tylko ostrożnie. Rejent z takiej kamienicy musiał mieć koneksje.

Tomaszewski był jak terier, wątku raz znalezionego nie odpuszczał. Jeśli ktoś ma coś znaleźć w papierach porozrzucanych po podłodze, to on. A Mondrzejewski niech się uczy.

Rozległo się ciężkie tupanie na klatce.

– Lekarz, wasze błagorodie – zawołał stójkowy.

Doktor Wilmowski przepchnął się przez drzwi. Ale nawet nie zdążył otworzyć ust, gdy z klatki dobiegł ich dziki kobiecy wrzask.

– Antoś! Helenka!

Na dole stróż szarpał się ze smukłą osóbką w szarym płaszczu i kapelusiku, spod którego wylewała się fala brązowych loków. Kobieta pchnęła stróża, wcześniej kopnąwszy go w kostkę, i wdarła się na schody. Stójkowi nie mogli jej utrzymać.

– Puśćcie mnie do moich dzieci! Co się z nimi stało? Złaź z drogi, łajdaku! – Z fiołkowych oczu za okrągłymi okularkami błyskały wściekłe ognie. – Już, zjeżdżaj z drogi.

Zderzyła się z Andrzejem, który podskoczył do progu, i trochę ją to wyhamowało.

– Pani jest matką tych dzieci? – zapytał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– No, nie – odparła lekko zaskoczona panienka. – Ale prawie.

– To kim pani jest i co pani tu robi?

– Magdalena Kosakówna, opiekunka dzieci, guwernantka. Co tu się dzieje? Żądam wyjaśnień. Chcę widzieć dzieci.

– Gdzie pani była wczoraj i ostatniej nocy?

– Co się stało? Niech pan mnie puści do Antosia i Helenki.

– Ja tutaj zadaję pytania. Więc pytam, gdzie pani była ostatniej nocy?

Pod ostrym spojrzeniem Andrzeja panienka wyraźnie oklapła.

– To był czwartek. Zawsze w czwartek mam wychodne. Idę do siostry na Wołową[6] i tam nocuję. Siostra mieszka z mężem.

– Kim jest mąż?

– Szymon Małachowski, przedsiębiorca budowlany.

Nazwisko nie było obce Andrzejowi. Firma Małachowskiego budowała drogi publiczne, parę razy dostał bardzo intratne kontrakty rządowe.

– Zawsze we czwartki nocuje pani u państwa Małachowskich? – dociekał Andrzej.

– Kiedyś nie zawsze, ale ostatnio tak. Siostrze urodził się synek. Lubię się nim zająć i ostatnie miesiące to już każdy czwartek u niej. Ale czemu nie mówi pan, co z Antosiem i Helenką? Gdzie oni są?

– Nie żyją.

Ku zaskoczeniu Andrzeja panienka nie wybuchła płaczem, nie zemdlała, nie zaczęła wrzeszczeć. Stała jak osłupiała i nic do niej nie docierało.

– Zajmij się panią Morozow – powiedział, wracając do splądrowanego mieszkania.

Gotówka i biżuteria. No tak, to był główny łup bandytów. To przepada bez śladu. Chodził od pokoju do pokoju i nie mógł znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Czas przesłuchać świadków. Jednak nim zdążył cokolwiek zrobić, znowu jak duch pojawił się Morozow.

– Proszę na słóweczko, wasze błagorodie.

Przeszli do salonu, gdzie przynajmniej nie było trupów.

– No, co się dzieje, Morozow?

– Dobrze, że wasze błagorodie zajmuje się tą sprawą, już się obawiałem, że dadzą ją Malinowskiemu.

No tak, zwykle sprawami pospolitych morderstw wśród polskich mieszczan zajmował się Malinowski. Andrzejowi dawano sprawy z Rosjanami.

– No i?

– Bo to nie pierwszy raz.

– Co nie pierwszy raz? – Andrzej nie wierzył własnym uszom. Przecież o podobnie drastycznym morderstwie musiałoby być głośno. W końcu Warszawa to małe, spokojne miasto, nie jakaś Łódź czy Piter, stolica imperium, gdzie na nowych przedmieściach trup się gęsto ściele.

– Bo te poprzednie to byli, panie poruczniku, Żydy i taki jeden.

Żydzi. To wiele wyjaśniało. O morderstwach na Żydach nie mówiło się dużo. Kogo obchodzi, że jednego parcha mniej? Tak rozumowało naczalstwo. Tak uważali polscy prystawi. Zresztą i gmina żydowska nie lubiła carskiej policji. Oni mieli swoją dintojrę[7] i wszystko było szyto-kryto.

– Jacy Żydzi i jaki znów jeden?

– No Żyd, taki ze Śliskiej. Ni to adwokat, ni to lichwiarz. On, żona, służąca i czworo dzieciaków. To było w maju. Wyglądało tak samo jak tutaj. Przy drzwiach służąca, poderżnięte gardło, oni zabici w łóżkach, jedna mała na korytarzu, pewnie też usłyszała hałas. Pełno krwi, a śladów żadnych. Węszyłem za tym…

– Czemu?

– Kahał daje tysiąc cełkowych[8] nagrody za znalezienie sprawców.

Tak, to mogło zachęcić Morozowa. Dwuletnie pobory.

– Ponoć w domu było dużo złota od jednego klienta. Nikt się o nic nie upomniał. Jak temu adwokatowi było? Jagiełło albo Kościuszko…

Teraz Andrzej sobie przypomniał. Coś to tym słyszał. Mecenas Łokietek. Żydzi lubili historyczne nazwiska. To było w maju.

– A ten „taki jeden”?

– To nie nasz rewir, Ochota. Jakiś lewus, żulik. Też zarżnięty, on i dziewucha ze wsi, ponoć jakiś łup zniknął.

– Czemuście mi nic nie mówili?

– To sprawy Malinowskiego, zresztą do dziś nie widziałem związku. Morderstwa jak morderstwa. Wasze błagarodie wie, jak jest, pracy nie brakuje, człowiek nie wie, którą ręką ma się podetrzeć.

Ech, te kwieciste rosyjskie wulgaryzmy. Andrzej uwielbiał ich melodię. Uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy w tym ponurym dniu.

– Dobra robota, Morozow. Pogadamy o tym, jak skończycie przesłuchiwać lokatorów. Idźcie już, muszę to przemyśleć.

Wrócił do doktora. Wilmowski uważnie przyglądał się ofiarom.

– Coś dziwnego, doktorze?

– Świetne cięcie, sam bym tak nie potrafił. Ręka rzezaka.

Rzezak. No, na taki pomysł by nie wpadł. Choć w sumie też możliwe. Dobry koszerny rzezak potrafi poderżnąć gardło krowie jednym cięciem. Co prawda, krowa jest zwykle wtedy ogłuszona. Tym niemniej warto będzie popytać przy rzeźni na Pradze.

– Niech pan sprawdzi, doktorze, czy dziewczyna była dziewicą.

– Dobrze. Już teraz? A po co?

– Nie wiem, nie pali się, ale to może być ważne. I wszystko, co wyjdzie przy sekcji. Cokolwiek nietypowego.

– Znam swoją robotę, poruczniku.

– Oczywiście, przepraszam, panie doktorze. To taka cholernie obrzydliwa sprawa. Te szkraby. A swoją drogą, słyszał może pan, doktorze, o adwokacie Łokietku?

– Chyba nie żyje, nic więcej nie wiem.

– Niech pan sprawdzi, kto robił obdukcję zwłok i co jest w protokole. To może być ważne.

– Aha, sprawdzę. Jak patrzę na to cięcie, to przypomina mi się Pyrzak i jego służąca.

– Pyrzak?

Czyżby ten żulik, o którym mówił Morozow?

– Zwykle takimi się nie zajmuję. Pyrzak to był dość znany na Ochocie paser. Zabito go ze dwa miesiące temu. Wezwano mnie przypadkowo, bo mieszkam obok. Bardzo to podobnie wyglądało. Oboje z poderżniętymi gardłami.

Andrzej poczuł, jak mu się włosy jeżą na karku. Czyżby w mieście grasowała szajka morderców – rzeźników. Jak się prasa dowie, nie chciałby być w skórze naczalstwa.

– Panie doktorze, spotkajmy się wieczorem. Podjadę do pana na Grójecką. Muszę wszystko spisać. Te sprawy wydają mi się powiązane.

– Jak pan chce, poruczniku, po szóstej będę w domu. Myśli pan, że to ten sam sprawca?

– Kto wie. Teraz muszę przesłuchać mieszkańców, może ktoś coś widział.

 

[1] Piter (pot. z ros.) – Petersburg.

[2] Park Aleksandrowski – obecnie park Praski.

[3] Koszyki – obecnie ulica Koszykowa.

[4] Ekskluzywny dom mody Hersego został otwarty w 1868 r.

[5] Czornyj wchod (ros.) – drzwi dla służby, wychodzące na inną klatkę, którą noszono węgiel, stąd nazwa.

[6] Wołowa – obecnie część ulicy Targowej.

[7] Dintojra (jid.) – sąd żydowski.

[8] Cełkowe (z ros.) – ruble.

Warszawa, 07:05
Za oknem ledwo wstawał zimny jesienny świt. Radca Klejgels1 był rannym ptaszkiem i kapitan Andrzej Zaleski nie zdziwił się rozkazowi stawienia się do oberpolicmajstra na siódmą rano. On sam wolał normalniejsze godziny.
– Siadajcie kapitanie. Napijecie się herbaty? – powiedział stary służbista podsuwając w stronę Andrzeja filiżankę z parującą herbatą i połupany cukier. Tego rodzaju poufałość była u oberpolicmajstra niespotykana, widać sprawa, którą miał do niego, była nietypowa.
Herbaty Zaleski nie odmówił. Skądinąd Klejgels był smakoszem tego napoju i jego herbata ściągana od Petroffa była najlepszą mieszanką chińskich gatunków, z leciutką nutą bergamotu.
– Dziwicie się pewnie, czemu was wezwałem.
Wasze wysokorodije2 jesteście dowódcą, a moim zadaniem jest bez zastanowienia stawić się na wezwanie i oczekiwać co mi dowódca rozkaże.
– No tak, macie rację, ale słuchajcie o czym wam opowiem. – zawiesił głos, nerwowo potarł ogromne, siwe bokobrody i kontynuował – W siedleckiej guberni ostatnio grasuje dziwny złodziej. Włamuje się chyba przez okno, gdy domownicy śpią, zabiera pieniądze, i znika bez śladu. Niby zwykła sprawa, ale ma w sobie dwa nietypowe elementy. Złodziej nie szukałkosztowności i papierów wartościowych, mimo, że w okradanych domach ich nie brakowało. Często niezbyt ukrytych.
– Może woli zadowolić się łatwym niewielkim łupem, niż narażać się dla większego? – wtrącił Andrzej ośmielony luźną atmosferą.
– Tak właśnie możnaby sądzić, gdyby nie drugi fakt. – Klejgels zawiesił głos, łyknął herbaty i nie spuszczając oczu z Zaleskiego ciągnął –Na każdym miejscu kradzieży zostawiano martwego kota.
– Kota? Jak to, jakiego kota?
– A różnie. Czasem był to kot domowy, czasem z podwórka, a czasem jakiś przybłęda, nikomu nie znany. Za każdym razem uduszony, żadnych innych śladów.
– To rzeczywiście dziwne. Ale wasze wysokorodije, siedleckie to nie nasza gubernia, sprawa też wygląda na błahą, czemu mówi mi o niej sam oberpolicmajster Warszawy?
– No właśnie, dlatego was wezwałem. Ostatnia kradzież miała miejsce w domu wicegubernatora Zauszkiewicza. Odkryła ją ta jego żydowska kochanka i urządziła straszną scenę. Zauszkiewicz też się wściekł, martwego kota uznał za antypaństwową prowokację i rozesłał pisma do wszystkich cyrkułów w Królestwie. Sprawa nabrała klimatu politycznego. Wtedy pomyślałem, że wy kapitanie nadacie się świetnie do poprowadzenia śledztwa. Do złowienia sprawcy tego koszmarnego dowcipu. Zauszkiewicz ucieszy się, że taki sławny policjant zajmuje się jego sprawą. Rozwiążecie, a wicegubernator będzie mi winny małą przysługę. Co wy na to?
Klejgels pytał, ale Andrzej wiedział, że odpowiedź może być tylko jedna: „Tak jest wasze wysokorodije”. Pozostawało pytanie, czy stary chce go wrobić w beznadziejne i bezsensowne śledztwo, czy po prostu tylko jemu ufa. I chce przy tym ogniu upiec jakąś swoją pieczeń.
– Tak jest wasze wysokorodije. Kiedy mam jechać do Siedlec?
– A właśnie nie. Na łowy udacie się do Płocka.
Kapitan uniósł brwi w zdziwieniu.
– Dwa dni temu w Płocku włamano się do domu Sierowa, tamtejszego sekretarza gubernialnego. Martwy kot został na oknie. W siedleckim, po jednej takiej kradzieży, nastąpiło kilkanaście podobnych. Tu spodziewam się tego samego. Dlatego wezwałem was rano, bo o dziewiątej odpływa parowiec pocztowy do Płocka, a to najszybszy sposób by dostać się na miejsce. Podpułkownik Czeburdanidze przygotował was akta sprawy.
– Tak jest wasze wysokorodije, pozwólcie odejść.
– Jedźcie. I ni pucha, ni piera3 kapitanie – w głosie Klejgelsa zabrzmiał niespodziewany ton sympatii.

na Wiśle, 10:15
Chlupot wody, sapanie maszyny, powoli przesuwające się wiślane łachy i kępy, wprowadziły Andrzeja w nastrój medytacyjny. Na brzegach snuły się siwe dymy znad kartoflisk, krowy pasły się, skubiąc ostatnią jesienną trawę. Mimo październikowego chłodu kapitan wolał siedzieć na pokładzie przeglądając raporty policyjne. Miał czas. Statek parowy pokonuje ze 20 wiorst na godzinę. Z przystankami w Georgijewsku4 i Wyszogrodzie dopłynie na miejsce w jakieś pięć godzin. Można przestudiować raporty policyjne i wyrobić sobie pogląd na tę dziwaczną sprawę.
Tak. „Trzydzieści rubli złotem, dwadzieścia pięć w banknocie, sześć rubli srebrem, trzydzieści trzy kopiejki”. „Srebrna brosza w kształcie pawia, czterdzieści rubli złotem, trzy czerwońce5 i dwa ruble srebrem”. Łupy złodzieja może i nie były imponujące i wyglądały na to, co zwykle bogatsi trzymają w podręcznych skrytkach, sekretarzykach. Domownicy wszędzie spali, nic nie słyszeli. Niekiedy otwarte okno, zawsze brak śladów włamania. Kilka razy podejrzewano służące, ale nawet dokładna rewizja nic nie wykazała. Można pomyśleć perfekcyjne kradzieże, w sumie w półtora miesiąca, złodziej zgarnął prawie tysiąc rubli złotem i drugie tyle w banknotach. Biżuteria drobna, wyłączając złotą bransoletę z rubinami zagarniętą w gabinecie Zauszkiewicza. Cacko za dobre osiemset rubli. No tam i duży łup – pięćset rubli złotem, świeżutki rulon nowiutkich monet, prosto z banku.
Tylko te koty. „Czarny kot domowników, Mruczek, leżał na biurku z pętlą na szyi.” „Biało-czarny kot powieszony na sekretarzyku.” „Martwy kot na podłodze, nieznany domownikom” i tak dalej. Oczywiście żadnych wniosków. Tylko jeden stójkowy spod Kałuszyna, dopisał po polsku: „waryjat jakiś musi”.
Kradzież z Płocka niczym szczególnym się nie wyróżniała. Zresztą, o niej więcej dowie się wkrótce. Czas rozpocząć polowanie – najpierw rozpoznanie terenu.

Płock, 14:00
Zabrzmiał róg pocztowy. Z daleka, nad drewnianymi domkami Rybaków, wzniosła się imponująca skarpa płocka, zwieńczona katedrą Tumską i budynkami byłych klasztorów. Zegar na byłej wieży zamkowej wskazywał drugą.
Statek pocztowy zacumował przy świeżo brukowanych bulwarach. Nie miał ochoty jechać dorożką, nawet jeśli przy przystani czekały nowe wozy na gumach. Skinął ręką na tragarza, który z zapałem chwycił jego walizkę. Dziesięć lat temu niemałym nakładem wybudowano piękne, kamienne, schody, więc nie musiał brodzić w błocie by dostać się do miasta. Wspiął się do Mostowej, i postanowił przejść się przez park Ewangelicki. Potem skręcił w prawo do Rynku Kanonicznego, zaś obok sądu w stronę Starego Rynku. Zdążał do Ratusza, gdzie miał przygotowany pokój gościnny. Wolał to, niż zatrzymywać się w Pałacu Gubernialnym.
Apartament był urządzony gustownie, właściwie miał ochotę się zdrzemnąć, ale czas naglił, miał zobaczyć się z policmajstrem. Chwilę jeszcze postał przed nową fontanną, pewnie niedługo zamkną ją na zimę i ruszył w kierunku Odwachu. Odsalutował odźwiernemu i podszedł do ubranego w mundur jak spod igły policjanta, stojącego przed drzwiami z mosiężną tablicą „Syskij Diepartament Policji6”.
– Asesor kolegialny Zaleski z Warszawy do policmajstra sekretarza Krypina.
Policjant otworzył ciężkie drzwi. Czekano na niego, pewnie z przystani uprzedzono o przyjeździe.
Próby służbistego wyprężenia się policmajstra niweczyła jego brzuchata sylwetka, chyba ze dwa arszyny7 w pasie. Czerwona pajęczyna na nalanych policzkach była ewidentnie produktem nie siarczystych mrozów, ale pociągu do gorzałki, którą wionął ciężki oddech sekretarza gubernialnego.
– Niepotrzebnie fatygowali wasze wysokobłagarodije8, prościuteńka sprawa – zaczął Krypin z mocnym białoruskim akcentem – sami dalibyśmy radę, ale proszę się rozgościć, czym chata bogata.
Klasnął napuchłymi łapami i do pokoju wkroczyło dwóch policjantów – jeden niosący ogromną srebrną tacę zastawioną po brzegi smakołykami, a drugi, na lśniących talerzach oszronioną karafkę i dwa rżnięte kieliszki.
Andrzej rzucił okiem na poczęstunek i poczuł jak ślina napływa mu do ust. Cienkie płaty solonej słoniny, pęta suchej kiełbasy, wonne plastry kindziuka, solone grzyby, kwaszone ogórki i dzikie jabłka potwierdzały białoruskie pochodzenie Krypina. Ale na produktach podlaskiej ziemi się nie kończyło. Wędzone minogi, gdańskie śledzie,grube pajdy miejscowego chleba, żydowska chała, a po chwili poczuł rozkoszny zapach – na wielkim talerzu wjechały świeżo smażone rydze. Mógł oczywiście oburzyć się na takie proste przekupstwo, ale nie było potrzeby zrażać sobie miejscowej policji. Ich pomoc może być niezbędna. Zresztą po podróży statkiem zdążył porządnie zgłodnieć, a poszukiwanie dobrej restauracji mu się nie uśmiechało.
– Jeśli wasze wysokobłagarodije będzie łaskaw, to wszystko z rodzinnych stron, spod Nowogródka, a sieja – wskazał na piękne kawały białej ryby – z samego Narocza.
– Dziękuję wam panie sekretarzu. Wasze zdrowie – wzniósł kieliszek, trącił się z Krypinem, wychylił i omal nie zatchnął się. Nie przyzwyczaił się do krzepkości chrienowuchy9.
– Domowa wasze wysokobłagarodije, wszelkie choroby trzyma z daleka.
Z tych słów i dalszego zachowania sekretarza można by wnioskować, że Krypin musi być okazem zdrowia. Jedli z zapałem i pomiędzy kęsami nie przerywali rozmowy.
– Prosta sprawa?
– Na pewno lipkarz10 na gościnnych występach. Sprawdzamy wszystkich przyjezdnych, mamy pierwsze tropy.
– Dobrze, kontynuujcie, a ja się po prostu rozejrzę. Co z tym martwym kotem?
– To nowy kot żony sekretarza Sierowa, pewnie napatoczył się w złym momencie.
Łup u Sierowa był pokaźny, sekretarz właśnie odebrał z banku dwa rulony po pięćset rubli złotem i następnego dnia rano miał je rozdać na nagrody dla urzędników sądowych i skarbowych z okazji rocznicy wstąpienia na tron Mikołaja II. Ludzie tak lubią. Zawsze dwie-trzy złote monety sprawiają więcej radości niż biały papierek11.
Rozmowa trwała ponad godzinę, a na odchodnym policmajster rzucił.
– Dziś o siódmej, wasze wysokobłagarodije, organizujemy bal maskowy z okazji rocznicy wstąpienia na tron i ślubu Najjaśniejszego Pana. Byłoby dla nas zaszczytem, gdyby wasze wysokobłagarodije przyłączył się do tych skromnych obchodów.
– No cóż, w nocy raczej nie rozwikłamy zagadki, więc z przyjemnością. – Zawsze to rozrywka w gubernialnym miasteczku, może jakiś trop podchwyci.
Wychodził z mile napełnionym żołądkiem, lecz o sprawie wiedząc niewiele więcej niż przed przyjazdem. Już miał otworzyć drzwi i wyjść w jesienny mrok, gdy drogę zastąpił mu chłopak w juchtowej kurcie posłańca i w czapce z regulaminowym numerem.
– List do waszej wielmożności.
Z zainteresowaniem obejrzał brązową kopertę z ciężką lakową pieczęcią z wężem eskulapa. Zanim zdecydował się wypytać chłopaka, posłaniec zniknął. Niewiele myśląc wyjął z koperty białą kartę z lekkim chemicznym zapachem i powoli czytał ów list, pisany nie wiedzieć czemu gotykiem, po polsku.

„Jego Wysokobłagarodije, Asesor Kolegialny Policji Śledczej, Andrzej Stanisławowicz Zaleski
Wasze Wysokobłagarodije! Pozwalam sobie niepokoić Waszą Wielmożność, albowiem do mych uszu doszło, że sam kapitan Andrzej Zaleski raczył zająć się sprawą kradzieży u radcy Sierowa. W związku z tą sprawą natknąłem się przypadkiem na dziwny wątek, Rzecz, której przedstawić na piśmie nie ośmielam się, gdyż jej dać wiary nie sposób. Uniżenie proszę Waszą Wielmożność o odwiedzenie mojej apteki Pod Złotym Lwem, na Kanonicznej, gdzie będę mógł dokazać niezwykłych okoliczności związanych z tym przestępstwem.
Pozostając sługą Waszej Wielmożności,
Lew Bronsztajn, farmaceuta dyplomowany
Doktor nauk medycznych Cesarskiego Uniwersytetu w Berlinie”

Zamaszysty podpis, sucha pieczęć z eskulapem i gwiazdami. No tak, kształcenie w Berlinie wyjaśniało gotyk, treść była nieco dziwna, ale w takiej sytuacji należało zbadać każdy trop, szczególnie, że poza rozejrzeniem się u Sierowa, innego pomysłu na śledztwo nie miał.
Zapiął płaszcz i skinął na stojącego przy wyjściu stójkowego.
– Słuchajcie, jak trafić do apteki Pod Złotym Lwem?
– To wasze wysokobłagarodije będzie w żydowskiej dzielnicy, na Jerozolimskiej. Tylko ciemno już, po co tam łazić?Jak wasze wysokobłagarodije leków potrzebuje to i przy Nowym Więzieniu i przy koszarach nasi wojskowi medycy świetne apteki prowadzą. Niech wasze wysokobłagarodije słowo powie, to sam na jednej nodze skoczę.
– Skakać wy możecie, a ja Pod Lwa pójdę.
Policjant wzruszył ramionami, ale tylko zasalutował, kwestionować woli szarży się nie ośmielił.

Płock, 17:00
Andrzej szedł powoli, czuł się jak myśliwy w nieznanym mu lesie. Przy oświetlonych jasnymi lampami gazowymi ulicach Warszawy, Płock ze swoimi lampami olejowymi wydawał się mroczny, w gruncie rzeczy to jasny księżyc lepiej rozświetlał październikowy wieczór. Przeciął ruchliwą Szeroką. Po gubernialnych pałacach i olbrzymim gmachu katedry, jednopiętrowe domki dawnego Ghetta Żydowskiego sprawiały wrażenie maleńkich, nieledwie przeniesionych z innej bajki. Tym niemniej aptekę widać było z daleka, nowoczesne, wysokie okna, bijące ze środka jasne światło lamp karbidowych, lśniące mosiądzem poręcze i drzwi. Takiej witryny i w Petersburgu by się nie powstydzono.
Ledwo otworzył drzwi, na widok służbowego munduru,przelewający jakiś gęsty syrop chłopak za kontuarem odwrócił się i krzyknął gdzieś w głąb, za apteczne regały.
– Panie doktorze, jego wysokobłagarodije przyszedł!
Z zaplecza rozległo się dzwonienie szkła, szuranie i po chwili wydreptał stamtąd mężczyzna w białym kitlu. No lwem, to on w żadnym calu nie był. Mały, chudy, całkiem łysy, poorany zmarszczkami, o zupełnie nieżydowskich rysach. Tylko wypukłe niebieskie oczy patrzyły czujnie młodzieńczo spod złotych binokli. Doktor zatarł ręce i kłaniając się w pas wskazał na zaplecze.
– Och, jak jestem rad, że wasze wysokobłagarodije raczył mnie odwiedzić. Proszę, proszę do mojego laboratorium, tam porozmawiać można. – Akcent miał mocno żydowski, twardy.
Zaaferowany prowadził kapitana nie przestając gadać.
– Co za zaszczyt, móc spotkać słynnego śledczego policji, samego asesora Andrzeja Zaleskiego. O śledztwach waszej wielmożności to legendy, jak o owym brytyjskim Sherlocku, krążą.
– I pewnie są legendami, czyli historiami wyssanymi z palca – zaśmiał się Andrzej. – Ale cóż to za niezwykła okoliczność, o której pan doktor do mnie pisał?
Bronsztajn rozejrzał się czujnie po czym starannie zamknął drzwi laboratorium i przekręcił klucz w drzwiach. Podszedł do ciężkiej stojącej w kącie szafy i nachylił się po coś. Nie przestawał mówić.
– Widzicie wasze wysokobłagarodije, człek na prowincji żyjąc, rozrywek niewiele ma i w wolnych chwilach taksodermią12 i preparatami się param. A im okaz dziwniejszy, tym chętniej go w swej kolekcji widzę. Więc usłyszawszy o kradzieży u radcy Sierowa i martwym kocie wsunąłem w dłoń śledczego dwa niebieskie papierki 13 by ciało kota trafiło do mego laboratorium. Niecodziennie kot staje się ofiarą przestępstwa.I niech wasza wielmożność patrzy, na co trafiłem – obrócił się odsłaniając gestem magika słój nakryty białą płachtą.
Andrzej patrzył nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
To coś w słoju, coś, co kryło się pod kocim futerkiem, na pewno kotem nie było. Nie przypominało w ogóle nic mu znanego, nie wiadomo nawet, czy to zwierzę, czy roślina. Ciemnofioletowe sploty, szare grube rury zamiast żył, a na wysokości szyi zmiażdżone uduszeniem dwa wielkie jajowate, błękitne zbiorniki, ogromne żółte placki zamiast oczu.
– Cóż to jest do cholery?
– Tego nie wiem, ale nic na naszym świecie znanego.Widzicie panie kapitanie, – doktor przeszedł do bardziej poufałego tonu – to niebieskie, to moim zdaniem narządy oddychania, więc dlatego kot użyczający istocie swego ciała był uduszony, by zbiorniki owe zmiażdżyć i lokatora zabić. Dlategom też uznał, że musicie to zobaczyć.
– No tak, sprawa nabiera innego charakteru.Telegram do akademii nauk do Petersburga wyślę. Wy doktorze, pilnujcie tego okazu jak oka w głowie.
Doktor nie rozumiał czym jest to coś, co kryło się w kocim futrze. Wiedział jednak równie dobrze jak Andrzej, że znalezisko to jest niezwykłe, lecz wymaga ukrycia, dyskrecji. Niespodziewanie, takie trochę nietypowe śledztwo, stało się łowami na nieznane istoty. Czymś, co przed pospólstwem, a może i przed zwierzchnością, ukryć przyjdzie.

Płock, 19:45
Andrzej zmierzał do pałacu gubernatorskiego, zatelegrafować do Klejgelsa, a od goniących jedna za drugą myśli,aż kręciło mu się w głowie.
Na co polował? Czy w tych przestępstwach chodziło o kradzieże?Czy to nieznany mu myśliwy ścigał te niezwykłe koty? Czym są owe istoty i kto potrafił bez śladu wniknąć do domów pełnych śpiących lokatorów? Dlaczego akurat w tych miejscach? I czy on sam, z polującego, nie stanie się łowną zwierzyną?
Instynkt policyjny krzyczał my do ucha – NIEBEZPIECZEŃSTWO!
Uderzył go w oczy blask lejący się z okien pałacu, uszy wypełnił gwar wysypujących się z powozów elegantów, rżenie koni. Zupełnie zapomniał o balu maskowym. Jeszcze mu tego brakowało. Ale od prowincjonalnych obowiązków towarzyskich się nie wymiga.
Gości witała generałowa Ludwika Dąbrowska, znana w całej guberni filantropka. To przynajmniej zapewniało muzykę na świetnym poziomie.
– Witam panie kapitanie – powiedziała podając mu do ucałowania dłoń, na której wiek zaznaczył już swoje piętno. – Widzę, że nie przygotował się pan na nasz bal maskowy, ale my gotowi jesteśmy na takich zapominalskich gości.
Wskazała na stół z maskami. Andrzej niewiele myśląc sięgnął po zrobiony z papier-mache rudy lisi pysk. Zamienił z generałową kilka zdań, przedstawiono go miejscowej elicie, dużym łukiem ominął Krypina i wmieszał się w tłum. Chyba udało mu się spóźnić na nudne wiernopoddańcze mowy. Orkiestra ustawiona pod ogromnym obrazem najjaśniejszego pana Mikołaja II z cesarzową Aleksandrą Fiodorowną Heską, czarno-białym, wyraźnie wzorowanym na państwowych litografiach, zaczynała właśnie grać do tańca.
Rozglądał się, gdy nagle poczuł świdrujące go oczy. W lewym kącie sali balowej stała ona. Wysoka, gibka, w dziwnej sukni stylizowanej na kocie futro i w kociej masce pokrywającej idealnie twarz. Rude włosy zwinięte były w kształt przypominający kocie uszy. Podszedł do niej jak zahipnotyzowany.
– Pani pozwoli – wychrypiał, miał wrażenie, że brakuje mu powietrza, czuł, że musi dotknąć tego smukłego ciała, bo inaczej oszaleje.
– Ależ oczywiście, kapitanie – zamruczała. Był skłonny przysiąc, że nie były to słowa, ale kocie mruczenie. Wyciągnęła do niego dłoń, w rękawiczkach pokrytych jedwabistym futrem. Miał wrażenie, że to ona chwyta go w swoje dłonie i porywa do walca.
Jeszcze nigdy nie czuł się tak w tańcu. Wirowali blisko siebie, nieco szybciej niż inni. Ciało jego partnerki poruszało się płynnie, miękko, ale i sprężyście. Narastało w nim podniecenie – jej ciepłem, zapachem, miękkim dotykiem futra, w które była przebrana. Tańczyli tak bez końca.
– Muszę wyjść przypudrować nosek – mruknęła mu do ucha partnerka.
Został sam. Czekał. Inne kobiety go nie interesowały, z urzędnikami gadać nie miał ochoty. Czekał kwadrans, potem kolejny i kolejny. Wypił kieliszek szampana, powoli zaczął się rozglądać po sali rozświetlonej kandelabrami odbijającymi się w ogromnych kryształowych lustrach. Nagle u szczytu schodów usłyszał tumult i wrzaski.
– Łapać złodzieja! Ukradziono, wszystko! – krzyk pełen rozpaczy.
Zrzucił maskę i wbiegł na górę. Stanął przed roztrzęsionym urzędnikiem gubernialnym.
– Co zginęło? – zapytał rzeczowo.
– Sześć rulonów rubli złotem. Cały fundusz na nagrody! Wszystko skradzione.
Coś go tknęło. Obrócił się na pięcie. Nie wiedział, co nim powodowało. Odepchnął gapiów i zbiegł na dół. Kopnął boczne drzwi i znalazł się w ciemnościach. Prowadził go jakiś prąd, instynkt łowcy, jak niewidzialna nić. Biegł Warszawską, obok wieży wodociągowej skręcił, przeskoczył przez płot ogrodu Blumberga, po czym ujrzał wysoki dom, dwupiętrowy, ukryty w środku sadu. Drzwi od tyłu, wbiegł na górę, buty dudniły na schodach. Pierwsze drzwi w korytarzu. Ciężko sapiąc pchnął je mocno, wyciągając ukryty rewolwer. Zobaczył ją. Stała przy dziwnym urządzeniu, w którym bulgotało płynne złoto, a przez rurę unosił się błękitny dym.
– Czułam, że przyjdziecie kapitanie, łączy nas niezwykle silna energia pri. Nie pomyślałam, że mogę coś takiego spotkać u Ziemianina. Zupełnie jakbyście byli z A52.
– Skąd?–wydyszał, ciągle zziajany po biegu.
– Z mojej planety oczywiście. A52, trochę jak wasza Ziemia. Daleko stąd.Wy to miejsce nazywacie gwiazdozbiorem Wegi. Odłóżcie ten rewolwer. I tak wasze kule na mnie nie zadziałają. Zaraz wam wszystko wyjaśnię. – Zauważyła jak wpatruje się w jej ciało – Nie, to nie jest moje przebranie, kapitanie. Mam na imię Tiia i tu na Ziemi tak wyglądamy. Trochę jak wy,a trochę jak wasze koty.
– Koty. No właśnie pani Tiio, czemu zabijała pani koty?
– Jakie koty? To nie były żadne koty. Przecież to są skryfy. Podobne do waszych psów gończych. Ten zdrajca Sip wytrenował je, by pilnowały paliwa. Musiałam się ich pozbyć, bo potrafią być niebezpieczne. Proszę się nie martwić, wszystkie wyeliminowałam.
– Tiio, o czym pani mówi?
– Zaraz wyjaśnię. Przecież pan kapitanie, nic nie wie. Sip, współpodróżnik, który przyleciał ze mną z A52, okazał się zdrajcą. Spiskowcem, wraz z wieloma innymi hierarchami. Wykryłam to. On zaś zniszczył nasz pojazd, bym nie mogła wrócić i ujawnić wspólników jego zdrady. Zanim go zlikwidowałam, paliwo do awaryjnego przekaźnika wrzucił do stopionego złota w mennicy Banku Rosji. Skryfy pilnowały tego, co z niego wybito. Dlatego musiałam odłowić skryfy i zebrać dość tych nowych monet, by móc odwirować paliwo z powrotem. – Odłączyła od aparatu szklaną tubę z odrobiną szarej substancji. – Właśnie jest w sam raz.
– A czemu kradła pani też pieniądze?
– Przecież gdybym ich nie ruszyła, to rozpoczęlibyście śledztwo już po drugiej kradzieży. Żaden złodziej nie zostawiłby pieniędzy. Dlatego też zabrałam i biżuterię. Wszystko jest w pokoju obok. Zresztą potrzebowałam środków na aparaturę i musiałam za coś żyć. – Pokazała miskę z czarnym kawiorem. – Tylko to nadaje się u was do jedzenia. Teraz mogę wracać na A52, do domu. Moje informacje pozwolą zlikwidować spisek. Szkoda kapitanie, że to nasze spotkanie potrwa tylko chwilę, pańska energia pri świetnie harmonizuje się z moją.
Przesunęła kilka dźwigni i aparat zatrzymał się. Ciężka bryła zestalonego złota wypadła na stół.
– Zabierze pan złoto i odda właścicielom, resztkę pieniędzy też. – Jej kocia twarz zmarszczyła się lekko, oczy rozbłysły, podeszła i dotknęła go swoją ciepłą, futrzastą ręką.
Czuł jej miękkość jej sierści i lekkie mrowienie przebiegło przez jego dłoń, rękę, barki, gdzieś wzdłuż kręgosłupa, aż do lędźwi. Wypełniało go uczucie niezaznanej dotąd przyjemności.
Nagle uszy zaatakował dźwięk dzwonów strażackich i ujrzał w oknie niebieskawe światło płomieni unoszących się gdzieś nad Kanoniczą.
– Co to? Co się dzieje?
– Pożar Pod Złotym Lwem. Przykro mi, że musiałam doktorowi spalić laboratorium apteczne. Sami rozumiecie, że ciało skryfa nie może zostać w waszych rękach. Jako ludzie nie jesteście na to gotowi. Taki punktowy pożar. Na szczęście ogień ugaszony, a doktor znajdzie w kieszeni swego surduta zwitek banknotów. Ten tysiąc rubli, mam nadzieję, zrekompensuje mu straty. – Podrapała się za uchem kocim gestem. – Teraz wy kapitanie, musicie zakończyć sprawę. W sąsiednim pokoju znajdziecie uprzednio przetopione złoto, biżuterię i ciało Kraszewskiego z nożem w ręku. Wystrzelicie. Przybiegnie stróż. Wszyscy pomyślą, że zabiliście bandytę przy próbie oporu, odzyskacie łupy.
– Kraszewskiego? – wypalił zdumiony Zaleski – Tego szlachcica, ponoć potomka biskupa, a w samej rzeczy warszawskiego sutenera z Franciszkańskiej? Oskarżanego o handel małymi dziewczynkami?
– Jego właśnie. Chyba wam go nie żal?
– No nie, bez tego ścierwa, nasz świat będzie nieco piękniejszy.
– Zgadzam się z panem kapitanie. To niestety koniec naszego spotkania.Żegnajcie. Pamiętajcie o mnie.– Zdjęła z szyi błękitny medalion i włożyła go w dłoń Andrzejowi. – Zostawię wam go na pamiątkę, byście wiedzieli,że gdzieś na niebie jest Tiia. Ja muszę wsiadać do mojego rezerwowego przekaźnika.
Podeszła do szarej rury stojącej w rogu pokoju, pomiędzy górą starych szmat i rozpadającą się szafą.
Andrzej spojrzał na swoją dłoń. W środku ciepłego kryształu medalionu jaśniała gwiezdna mapa, a planeta w gwiazdozbiorze Wegi błyszczała czerwonym światłem. Niespodziewanie podbiegła do niego i potarła go czule swym kocim nosem. Owionął go jej zwierzęcy, słodki, zapach.
Złapał ją, ale wyrwała rękę z jego dłoni, chwyciła za rurę przekaźnika, wtłoczyła w nią szklaną tubę. Znikąd pojawiła się świetlista kula, wchłonęła w siebie Tiię. Sam przekaźnik zaczął pulsować białym iskrami, po czym zamienił się w słup światła, zawirował i jasny promień wyleciał wprost przez okno. Pomknął gdzieś tam daleko, w nieznany mu kosmos.

Płock, 23:50
Kapitan Zaleski stał w pokoju obok z dymiącym rewolwerem w garści. Pod ciałem Kraszewskiego zastygała krew z rany zadanej bandycie przez Tiię. Na stole leżały bryły stopionego złota, obok bransoleta kochanki Zauszkiewicza, srebrna brosza i kilka banknotów. Słyszał na schodach tupanie nóg stójkowego i stróża biegnących do wystrzału. Dla zwierzchności sprawa rozwiązana, jeśli nawet jakieś szczegóły się nie będą zgadzały, nikt nie będzie w wnikał. Zauszkiewicz za odzyskanie biżuterii wdzięczny będzie Klejgelsowi. Klejgels udzieli mu formalnej pochwały. A on? Znowu został bohaterem, choć to nie jego łowy były i on żadnej zwierzyny w Płocku nie złapał.
Wsunął rękę do kieszeni i zacisnął dłoń na małym błękitnym krążku, z którego biło dziwne, lekko szczypiące, ciepło.

 

Przypisy

1 – Klejgels, oberpolicmajster Warszawy, postać autentyczna

2 – tytuł przysługujący randze Radcy Państwowego (ros. Statskij Sowietnik), ranga wyższa od pułkownika a niższa od generała

3 – polski od odpowiednik “połamania nóg”, dosłownie “bez puchu i piór”

4 – rosyjska nazwa Modlina

5- pot. dziesięć rubli

6 – ros. departament śledczy policji

7 – arszyn – rosyjska miara długości, ok 70 cm, czyli dwa arszyny to prawie 140cm

8 – tytuł przysługujący oficerom od stopnia kapitana i urzędnikom od rangi asesora kolegialnego

9 – ros. wódka, nalewka spirytusowa na korzeniu chrzanu

10 – złodziej kradnący “na lipko” czyli włamujący się przez okno na wyższej kondygnacji

11 – potoczna nazwa banknotu 25 rublowego

12 – taksodermia – wypychanie zwierząt