Drzewica, środa, 14 września 1892

Alina nie miała już siły płakać. Ciężka ziemia, rzucana pełnymi łopatami na odkażoną wapnem trumnę Eli, przecinała ostatnią nić wiążącą ją z przeszłością, z domem rodzinnym.

Trudno było uwierzyć. Ela, zawsze taka energiczna, pełna sił. Dla Aliny jedyna starsza siostra. Od kiedy pamięta, Ela była obok. Do niej przybiegała z podrapanym kolanem. Ona uczyła ją zaplatać warkocze. Za nią chroniła się, gdy rozbiła dzbanek. Siostra potrafiła uspokoić rozsierdzoną nianię i to dzięki jej wstawiennictwu Alina mogła bezkarnie spędzać całe dnie w stajniach, oborze, czy strzelając do rzutków.

Matki nie pamiętała, Ela zaspokajała ojcowską potrzebę posiadania w domu prawdziwej kobiety. Rządzącej kuchnią, służbą, twardą rączką komenderującą ojcem, ale i będącej ozdobą każdego prowincjonalnego balu. Siostra rozsiewała wokół blask i poczucie elegancji. Jej gra na pianinie była akuratna, głos nie za wysoki, lecz przyjemny w śpiewie, haft bezbłędny. Alina mogła więc spełniać bardziej rolę syna. Niesfornego, rozhasanego, gdzieś tam blisko zwierzaków i pachnącego raczej polem niż paczulą.

Choć Alinie przypadała rola wieczornego czytania, gdy Ela w towarzystwie służących Marty i Teosi cerowała, szyła, haftowała, czy darła pierze. Ojciec, w te dni, gdy końskie interesy nie zatrzymywały go w mieście, albo źrebienie się klaczy w stajni, zwykle przeglądał gazetę gubernialną, ćmił krótką fajeczkę, lub po prostu drzemał, udając słuchanie. Gdy głos Aliny, zmęczony lekturą, słabł i chrypiał, siostra podnosiła głowę znad robótek i spokojnie mówiła, zawsze to samo:

– Alu weź soku z kredensu po lewej stronie. Malina z lipą gardło wzmacnia. No już, teraz.

Lecz to również dzięki Eli odebrała właściwe wykształcenie. Pamięta jak podsłuchała jej awanturę z ojcem. Przyłożyła szklankę do ściany ojcowskiego gabinetu i wszystko słyszała.

Ela nie krzyczała, lecz mówiła spokojnym, nie znoszącym sprzeciwu, głosem. „Całkiem dziewczyna zdziczała. Ledwie co czytać i pisać umie. O sztuce nie porozmawia, na instrumentach nie gra, nie zatańczy. Krzywdę jej robicie ojcze. Dziewczyna zaraz dwanaście lat będzie miała, za pięć lat czas za mąż ją wydać, a kto taką dzikuskę weźmie? Miejscowy pijus jaki. Tego dla niej chcecie ojcze?”

Alina za mąż się nie wybierała, ale taniec i muzyka pociągały ją niezmiernie. Więc nawet przesadnie nie grymasiła gdy przysłano pannę Malarską, co właściwym dla dziewczyny kształceniem się zajęła . Lecz wolne chwile spędzała z siostrą, popisując się nowo nabytymi umiejętnościami iwciąż korzystając z niezwykłej dla panien swobody. Wieczorami zaś siedziały razem przy świecy i w pismach wyszukiwały sztychy obrazów. Alina zafascynowana była symboliką malarską i doszukiwała się w każdym malunku niewypowiedzianych otwarcie treści.

Potem zaś Ela wpadła w oko samemu młodemu Jankowi Gerlachowi[1].

Stary Gerlach krzywił się na mezalians, że chłopak, wart kilkaset tysięcy rubli, drugi w linii do dziedziczenia takiej fabryki, bierze sobie jakąś biedaczkę, na pięćdziesięciu morgach łąk. Lecz Janek walnął pięścią w stół, krzyki ponoć było słychać aż w giserni. A i Ela okręciła sobie starego pana wokół palca. Trudno było oprzeć się jej urokowi. Jedno spojrzenie tych chabrowych oczu spod złotych loków i mężczyźni topnieli. Alina próbowała się tego nauczyć od siostry, lecz śmiesznie wychodziło to w wykonaniu nieopierzonego podlotka.

Ojciec sprzedał stado koni, wesele było huczne. Bawiono się trzy dni. W końcu nie co dzień żeni się syn takiego fabrykanta i córka ostoi powiatowego ziemiaństwa.

Mimo małżeństwa,siostry pozostały blisko. Powozem do Drzewicy była mała godzina, a Alina i w siodle wyrwać się potrafiła. Tylko ojciec jakoś zapadł się w sobie. Zmarniał. Brakowało mu widać tej kobiecej obecności, której Alicja wtedy zapewnić nie umiała.

A owej jesieni, osiem lat temu, nieokiełznany bułanek zrzucił ojca i strzaskał mu kość udową. Poszła gangrena. Nogę odjęli za późno i ojciec do Bożego Narodzenia nie dotrzymał. Janek i Ela gospodarkę ojcową sprzedali, Alina przeniosła się do Drzewicy, ale jakoś źle się czuła w fabrykanckim świecie. Ela też to widziała i starała się spędzać z siostrą jak najwięcej czasu. Ale jakim towarzystwem jest siedemnastolatka dla poważnej pani lat dwudziestu czterech, brzemiennej drugim dzieckiem?

I jak się los dziwnie układa. Na przyjęciu u Gerlachów w Warszawie, gdzie Alina jechać się opierała, stanął przed nią młody porucznik. Przystojny, rudawy wąs, smukły jak trzcina. O ile ciekawszy od tych prowincjonalnych głupków, co im tylko rola i pieniądze w głowie. Z porucznikiem szło porozmawiać i o Tołstoju i wiersze Asnyka znał, a i w naukach się orientował.

Zdziwiła się, gdy porucznik okazał się być policjantem, ale także i synem Zaleskiego z sąsiedniego Białaczowa. Dlaczego nigdy w powiecie go nie widziała? Dopiero później wyjaśniło się, że to był ów młodzieniec, którego do kadetów posłano. Ela nie była zachwycona, oświadczynami. „Caratowi służy, pluć za nim i tobą będą. Na pewno chcesz tego? Jeśli do Warszawy chcesz, to u kuzynów mieszkać możesz. Ładna jesteś, znajdziesz sobie lepszego.”

Lecz ona lepszego nie chciała, Andrzej też z miejsca się zakochał. Ślub był cichy, rodzinny. Gdy Alina za Andrzejem do Warszawy pojechała, kontakty z siostrą nieco się rozluźniły. Listy do siebie długie pisały, niemal co tydzień, ale widywały się rzadko. Ela z Drzewicy wyjeżdżać nie lubiła. Potem zwaliły się na siostrę nieszczęścia. Najpierw Tomuś na krztusiec zszedł. A potem Julcia na różyczkę zapadła, akurat jak Ela była w ciąży. Mały Adaś okrutnie zniekształcony trzech dni nie przeżył. Ledwo ochrzczonego pochowali tu, zaraz obok Tomusia. By Ela obok nich spocząć mogła, cały dół wapnem wysypali. Cholera.

Cholera szalała w opoczyńskim od roku. Zbierała swoje żniwo, choć głównie wśród biedoty i żydostwa.

Jak zaraziła się nią pani Gerlachowa? Wszak w domu i fabryce woda czystą była, doły kloaczne dezynfekowano, nikt inny nie zachorował. Musiał zgubić Elę jej samarytański charakter. Po wsiach jeździła. Ciemnym chłopom konieczność prac asanacyjnych[2] tłumaczyła. Jej się słuchano i problemów jak w innych powiatach nie bywało. Z komisją sanitarną ostatnio w Wygnanowie była. Musiała coś nieostrożnie wypić lub zjeść. Do Aliny telegram o ciężkim stanie siostry przyszedł przedwczoraj. Przyjechała bez zwłoki, wczoraj wieczorem. Już było za późno. Siostra we wtorek rano zeszła na cholerę.

I teraz Alina została sama. Siostry już nie ma. Nigdy nie będzie. Czuła wokół siebie pustkę, której już nigdy nie wypełni. Pustkę w miejscu, w którym zawsze królował silny głos Eli i jej energiczna sylwetka. Klucz do wspomnień ze szczęśliwego dzieciństwa.

Janek Gerlach to miły chłopak, ale pewnie zaraz nową żonę znajdzie. Takiemu długo nie być samotnym wdowcem. Ponoć po stracie Adasia najlepiej między nim a Elą  nie układało. Już tam się pani Staszewska koło niego kręciła. Ponętna kobieta. No i Julci matka potrzebna.

Co ona ma zrobić? Po co siedzi pod tym cholernym Opocznem? Podjedzie do Marty. Dowie się, co w Białaczowie słychać. Tylko jeszcze wstąpi do Lei Zilberman do Przysuchy, nie widziały się od trzech lat.

Petersburg, czwartek, 15 września 1892

Andrzej zdumiony patrzył na telegram od żony.

„Jadzka, Maciej i ich dzieciaki zmarli na cholere Stop Michal zdrowy w Warszawie Stop Ela nie zyje Stop Przyjezdzaj Stop Linka Stop”

Nie bardzo wiedział co ma zrobić. Zbieg okoliczności był niesamowity. Akurat wezwali go z Sachalina do Pitera[3]. Jechał ponad miesiąc z kurierami nie będąc pewny, czy za ucieczkę skazańców zdegradują, czy za złapanie bandy Jurija nagrodzą. Lecz podpis na wzywającym go piśmie „Podpułkownik I Oddziału Żandarmerii W. G. Czeburdanidze” napawał optymizmem. Stary znajomy.

Dobre przeczucie go nie zawiodło. Przyjechał do stolicy, by dostać Annę II klasy[4] z brylantami. Widział w tym też rękę generała Czerskiego, który w międzyczasie awansował na rzeczywistego radcę państwowego w ministerstwie, a po sprawie z pociągu sprzed półtora roku, bardzo cenił Andrzeja.

Więc telegram od żony zastał go w Piterze. Czy da radę pojechać? Jak? Nie może Linki zostawić z tym samej, Ela była jej ukochaną siostrą. Trzeba też zdecydować, co z Michałem. Musi porozmawiać w ministerstwie.

– Witam wasze wysokobłagarodije[5]. -Na smętnej zwykle twarzy Gruzina błąkał się lekki uśmiech. Z Czeburdanidze, wtedy jeszcze majorem służącym w Warszawie, bardzo polubili się tamtej zimy 1891, bywali u siebie często. Okazał się być niesłychanie ciekawym człowiekiem, o szerokich horyzontach, no i połączyła ich wspólna pasja do królewskiej gry. Nad szachownicą spędzali długie wieczory komentując partie Stenitza[6] i Zukertorta[7] i spierając się, czy Austriak jest prawdziwym mistrzem świata. Andrzej lubił twierdzić, że to lubliniakowi Cukiertortowi, bo tak prawdziwe nazwisko mistrza brzmiało, należy się palma pierwszeństwa. Po wygranej Steinitza z 1886, był to spór czysto teoretyczny.

– Witam panie pułkowniku, jak się miewa generał Dowłatow?

Awans Czeburdanidzego na radcę dworu, czyli podpułkownika, był na pewno zasłużony. Gruzin był utalentowanym organizatorem i potrafił nawet z byle jakich dokumentów z głubinki[8] wycisnąć istotę sprawy. Dowłatow był ich wspólnym szefem w Warszawie i obaj wysoko cenili starego generała.

– No już rok, jak generał w odstawce[9]. Nie uwierzycie kapitanie, ale przeprowadził się gdzieś do Siedmiorzecza[10] i z młodą tatarką się ożenił. Piękna jak rumak na stepie, ponoć z rodu chanów i od Alego[11] się wywodzi.

– Proszę bardzo, jednak ciągnie wilka do lasu.

Generał Dowłatow spędził młodość walcząc z chanatem fergańskim i zawsze cmokał z zachwytem nad urodą tatarek.

– Siadajcie kapitanie – Gruzin wskazał mu wygodny fotel naprzeciwko swego ciężkiego biurka. – Wam Andriej Stanisławowicz udało się z Jurijem. Dobrze, że to był szpieg japoński, a nie zwykły bandyta, więc o ucieczce zesłańców wam zapomniano. I Annę dostaliście. Gratuluję.

Andrzej zarumienił się. O zesłańcach wolał nie rozmawiać, to był śliski temat, nawet z Czeburdanidze. Stary lis mógłby rozszyfrować jego rzeczywistą rolę, a wtedy Sachalin stałby się dla niego nie miejscem niewdzięcznej służby w żandarmerii, ale prawdziwego zesłania. Na szczęście pułkownik nie drążył tematu.

–  Jego ekscelencja wiceminister generał Swierdłow proponował też dla was 200 rubli w złocie, ale wytłumaczyłem mu, że pewnie dwa tygodnie urlopu będziecie woleli.

Andrzej rozpromienił się.

– Dziękuję wam Waso Gogowicz.

Na otczestwo[12] przeszli którejś nocy w Otwocku, po wygranej majora czarnymi w partii francuskiej i wielkiej ilości gruzińskiego koniaku. Waso – „carski”, wydawało się wielce odpowiednim imieniem dla surowego Gruzina, szczególnie w obliczu takiej nowiny. A Gogowicz od imienia Gogo, czyli po gruzińsku bohater, dobrze wyrażało uczucie wdzięczności przepełniające Andrzeja.

– Nawet nie wiecie, jak żeście mnie ucieszyli, takiej nowiny się nie spodziewałem.

– No wyobrażam sobie, że wasza piękna Alina tam usycha z tęsknoty.

Póki co, Andrzej nie zdecydował się zabrać żony ze sobą na daleki wschód. Klimat na Sachalinie był paskudny, a warunki życia ciężkie. Nie na darmo nazywano go „wyspą-więzieniem”. Czechow pisał wprost „piekło na ziemi”. Nawet nadzorowi nie było tam lekko. Zimą padało, wiało od Pacyfiku i te zwykłe -20C było cięższe do zniesienia niż jakuckie mrozy. A latem lało. Lało bez końca. Wszechwładny brud, wilgoć, groźba epidemii tyfusu i ta obezwładniająca nuda.

Tęsknił więc za Aliną jak wariat. Chciał ją po prostu zobaczyć, epidemia cholery, czy nie. Tym bardziej jeśli teraz potrzebuje jego wsparcia. Śmierć Eli musiała być dla Linki bolesna. Przytuli żonę mocno, jak od ponad roku tego nie robili.

Jeszcze tego wieczoru kupił bilet pierwszej klasy do Warszawy i od razu kolejny na pociąg kolei Warszawsko-Wiedeńskiej do Piotrkowa. Czas w drogę.

Skrzyńsko pod Przysuchą[13], piątek, 16 września 1892

W karczmie panował zwykły mrok i zaduch. Nad stołem, poplamionym i porżniętym przez chłopskie pokolenia,w kutym kaganku żółtym światłem migała samotna świeczka. Druga paliła się nad kontuarem Cwiego, by gorzałki po ciemku nie rozlewać. Słońce już zaszło i chłopi cisnęli się wokół starca zajmującego wielki zydel, na którym zwykle wójt lub Pęczek siadywali. Tym razem Pęczek, mimo, że we wsi gospodarz najzamożniejszy, na dwudziestu trzech morgach siedzący, miejsca wędrowcowi ustąpił. Bo i dziad opowiadał rzeczy niezwykłe.

– Widzita chłopy. Strzeżta się. Widziałech to za Wisłą. Komisyje asanacyjne na wsie nasyłają. Niby z cholerą walczyć. A wicie gospodarze co oni robio?

Chłopi pokręcili głowami. „Asanacyjne” brzmiało groźnie. Zresztą czy kiedykolwiek miastowe wymyśliły coś dobrego dla wsi? Tylko nowe podatki i pobór do wojska, co najlepszych chłopaków na dwadzieścia lat z gospodarki wyrywał i gdzieś na wojnę z Turkiem, czy innymi poganami wysłał.

Wpatrywali się więc w siwobrodego,dziwnie odzianego, starca. Ubrany był ni to w sukmanę, ni to w habit mnisi. Ciężka brązowa wełna tworzyła głębokie fałdy kryjące postać, a sznur przepasał go jak zakonnika. Tylko poniżej pasa poły schodziły się ja w nogawki spodni. Ale świętobliwie i dostojnie wyglądał. Na stopach pokryte kurzem drogi, choć nadspodziewanie solidne skórzane sandały. W takich to wiele wiorst przejść można. Dziad zadowolony z uwagi odgarnął za uszy tłuste włosy, wielki krzyży żelazny, na grubym rzemieniu wiszący poprawił i ciągnął.

– Ta komisyja, to ziemniaki i zboże wam zabierze. Kwasem karbolowym zaleją, zniszczą wszystko, jako przez cholerę skażone. I co jeść będzieta? Zimą z głodu pomrzecie. A kto chory to zabiorom. Dokąd? Tam skąd jeszcze nikt nie wrócił. Doły też kopać wam każą. Kloaczne powiadają. Bo tam za potrzebą biegać macie. Jakoś rodzicom i dziadom waszym potrzebne nie były. Dobrze żyli. Wam po co? Jeszcze podatek nowy od dołu nałożom. Strzeżcie się!

Przerwał na chwilę i spojrzał na gospodarzy. – W gardle zaschło, dalibyście łyk czegoś przepić.

Kulawy Tworek rzucił się do kontuaru Cwiego i przykuśtykał po chwili z przyjemnie bulgoczącym kamiennym kubkiem. Promieniejąc z dumy postawił go przed dziadem

– Co wy mi tu piwo podsuwacie? Mówiłech wam. Tylko gorzałka. Gorzałka cholerę zabija. Dochtory to ukrywajo, bo byście nie chorowali i im kabzy nie nabijali. Ale Żydy i pany? One wiedzą, że jak cholera, to pić więcej będziecie. Mówią, że Żydy, karczmarze – tu rzucił nieprzyjaznym okiem na Cwiego – studnie zatruwajo, by więcej okowity cholerykom sprzedać.

– Eh, Cwiemu to pokój dajta, on swój Żyd. – Odezwał się Maślak. Karczmarz Cwi faktycznie był w Skrzyńsku lubiany, bo Żyd był wesoły i wieczorami pięknie chłopom w karczmie śpiewał.

– Swój, swój, ale Żyd – mruknął dziad, lecz wątku nie ciągnął. Za to skwapliwie łyknął podsunięty mu kieliszek wódki i cebulą przekąsił.

– I jakem wam mówił. Matka Boska mnie posłała, bym po wsiach chodził i chłopów ostrzegał. By kościół święty, matkę naszą przed Żydami bronić. Noc ciemna była, jak pod Maciejowicami, gdzie Kościuszkoświętej pamięci, co wolność chłopów chciał dać, przez panów zdradzony został, pod kapliczką przed deszczem się schowałem. Głowa zmęczona mi opadła, gdy blask nieziemski w me oczy uderzył i taka jasność mnie ogarnęła. I głos słyszę, słodki i łagodny, jak głos matki nad kolebką dziecięcia.  Ów głos powiada. „Józefie, idź i nauczaj o zarazie, ludzi prostych przed Żydami ostrzegaj, idź do mego obrazu do Ostrej Bramy, a tam medaliki poświęcone weź i ludziom by od zarazy ich chroniły nieś.” – Stary zawiesił głos i rozejrzał się czy chłopi go słuchają. Otwarte z podziwu oczy zebranych wpatrywały się w niego jak w obraz. – To jak tylko wieść o zarazie w Galicyji i Królestwie gruchnęła, żem poszedł. Ten kostur wziąłem i do Matki Boskiej Ostrobramskiej,do samego Wilna,żem pokuśtykał. A tam? Eh byście widzieli!Kościoły jakich i w Warszawie nie masz. A ilu księdzów, mnichów, świętych ludzi? Matka Boska swymi oczyma z obrazu najświętszego spogląda, lud błogosławi.

Zamilkł na chwilę, chlapnął gorzałki z podsuniętej mu bez słowa kolejnej szklanki.

– Jednego mnicha świętobliwego żem spotkał. Wielce pobożny tomąż i pismach uczony. 6 dni w tygodniu suszy, a w piątki całkiem nic nie jada. Ludzie mówią, że tu na ziemskim padole, ze świętymi obcuje. Widzenie swoje żem mu opowiedział, to ze mną poszedł i te medalki pod obrazem Matki Boskiej sam ksiądz biskup wyświęcił. „Idź i nieś je do mego ludu, z tej i z tamtej strony Wisły, niech Maryja Panna ich swą świętą dłonią od zarazy ochrania. Niech modlitwą szczerą do jej serca supozycję wnoszą i ona się przed swym synem za nimi wstawi. Każden, kto ten medalik nosić będzie, a przez trzy piątki różaniec dziewięciokroć odmówi ten siebie i rodzinę swoją od zarazy całkiem ochroni. Chłopa, babę, pacholę i dziewkę. Każdą chrześcijańską duszę Matka Boska, orędowniczka nasza obroni.”

Stary sięgnął za pazuchę i wydobył zza niej pięć medalików.

– To jak mi ksiądz prałat nakazał, od wsi do wsi wędruję. Ale medalików niewiele, to nie więcej niż pięć na wieś ostawić mi wolno. – Potoczył wzrokiem po zebranych. – Tych chrześcijan najlepszych wybrać mam i chronić. Miasta omijam, bo tam nieprawość się szerzy i szczerych dusz nie znajdziesz. Wszystko za pieniądz by dostać chcieli.

Znowu milczał, a w karczmie zapanowała ciężka cisza. Chłopi kiwali głowami. W końcu Pęczak, gospodarz wszak wśród zebranych najprzedniejszy i urząd podwójciego piastujący, nie wytrzymał.

– A wiela to taki medalik stoi?

– Jakem mówił, tu nie w pieniądzu siła, tylko czy kto chrześcijanin prawdziwy, czy Żydem się brzydzi i czy bronić świętej wiary gotów. To główne. Wy kto jesteście?

-Pęczak Bartosz. Tu każden o mnie powi, żem we wsi wiary i siły ostoja.

– Tedy za cztery i pół złotego takiemu szczeremu chrześcijaninowi medalik dać mogę.

Niemało to było w Skrzyńsku było, ale Pęczak tylko poskrobał się po siwym łbie i stosik monet odliczył. Od razu się kilku chłopów cisnąć poczęło, ale tylko Baran i Maślak gotowiznę przy sobie miało. Michalak, syna do chaty posłał i czwarty medalik kupił. Tworek chciał od Cwiego pożyczyć, ale dziad mało go kosturem nie obił. Od żydowskich pachołków naubliżał i Tworek jak zmyty pokuśtykał do chałupy. Piąty medalik niespodziewanie Antkowi, co u Baranów służył przypadł. Antek w Przysusze ostatnio w kuźni robił, to i grosz gotowy w sakiewce nosił.

– Tylko pamiętajcie – grzmiał dziad na odchodne – komisyji zwieść się nie dajcie. To Żydy i Moskale na zniszczenie ludu i waszą biedę ich nasyłajo. Przegnać ze wsi, niech do swej diabelskiej maciory idą. Was tu Matka Boska suknią swą świętą przed zarazą ochroni.

Chłopi zamruczeli. Ale jeszcze nim dziad z karczmy wyszedł i w ciemności się rozpłynął, baby, co zdyszane z zagród przybiegły, na progu go opadły.Coś mu do ucha pytlowały, za poły ciągnęły, w ręce monety pchały. Wreszcie dziad zrezygnowanym ruchem do kieszeni sięgnął i jeszcze Marcinkowa, Duda, Cioskowa i ta Jadźka żołnierka, po rubelku każda, medalik wyfasowały.

Pęczak siwy wąs podkręcił, podparł się pod boki i twardo oznajmił.

– Słuchajta chłopy i baby, działać nam trzeba, wieś naszą przed komisyją i zarazą chronić.

Przysucha, sobota 17 września 1892

Alina ledwo dziobała stojący przed nią omlet. Lea była świetną kucharką, a już omlet z gęsich jaj z ziołami, to było prawdziwe dzieło sztuki. Puszysty, pachnący masłem i z tym niepowtarzalnym smakiem ziół i traw zebranych gdzieś tu przez Leę. Wyczuwała lekki kwasek szczawiu, podsmażone z czosnkiem liście lebiody, słodkawy smak rozmarynu. Do tego pachnąca szabasowa chała. Zilbermanówna dawno odeszła od tradycji żydowskiej i szabasu nie przestrzegała, choć tu, w Przysusze, kryć się z tym musiała. Dlatego smażyła omlety nie na kuchni, lecz na gorących kamieniach, grzanych w piecu. Nikt z miejscowych chasydów, co i tak wilkiem na żydowską nauczycielkę patrzyli, nie zobaczy dymu unoszącego się z komina przyszkolnego mieszkania Zilbermanówny.

Lecz Alinie było nie do jedzenia, choćby nie wiem jak pachniało i kusiło. Przegadały z Leą całą noc. Wypłakała się. Czuła że zapas łez skończył się i teraz pozostał tylko głęboki smutek i uczucie niezapełnialnej pustki.

Wysłuchała i trosk koleżanki. Lea nie raz żałowała, że dała się omamić pozytywistycznej idei pracy u podstaw. W rodzinnej Przysusze do szkoły dzieci nie posyłano. Cheder to było odpowiednie miejsce dla młodych chłopców. Siedzieli od rana do nocy nad Torą i komentarzami. Po co chasydowi szkoła?

Szkołę założono dawniej, nim Przysusze odebrano prawa miejskie i budynek był wiekowy, nieremontowany. Przychodziło tych kilkoro dzieci gojów, i tych z miejscowych postępowych Żydów, którzy prowadząc interesy z cesarstwem chcieli by dzieciaki dobrze rachunki opanowały i o najważniejszych dla Rosjan książkach porozmawiać umiały. Z polskim było gorzej, nikt tego nie potrzebował. Ale Lea nie ustępowała. Uczyła wszystkiego. Miała swój pomysł i uparcie, od pięciu lat go realizowała. Chodziła też po domach kształcić dziewczynki. Los żydowskiej dziewczyny był nie do pozazdroszczenia. Małżeństwo w wieku szesnastu lat, potem kolejne dzieciaki i po trzydziestce kobieta była już wrakiem. Tylko nielicznym udało się wyrwać do miasta i innego życia. A w mieście nie skończyć jako służąca, lub w podłym lunaparze.

Lea chwilami miała dosyć tej orki na ugorze. Wrednych, ostentacyjnie bogobojnych, żydowskich sąsiadów, plujących za jej plecami. Wytykania palcami przez dzieciaki. „Nikt nie jest prorokiem między swymi” mówiła z goryczą. Trzeba mi było jechać gdzieś za Wisłę, albo choć do Piotrkowa, żaliła się.

Więc teraz obie grzały dłonie o szklanki herbaty i skubały w zamyśleniu omleta.

Głośny stukot kołatki wyrwał kobiety z zamyślenia.

Zilbermanówna  zaciągnęła zasłonę oddzielającą kuchnię od reszty pokoju, podeszła do drzwi i ostrożnie je uchyliła. Widać był to ktoś znajomy, bo wpuściła do środka, odsunęła zasłonę, zaprosiła do kuchni. Wszedł szczupły Żyd, wyglądający na zbiedniałego kupca. Bił z niego lęk, prawdziwy strach.

– Alino, poznaj to Cwi Lublin, karczmarz ze Skrzyńska. Cwi, to pani Alina Zaleska, moja najlepsza przyjaciółka. Niegdyś z naszych stron, teraz z Warszawy. Nie mamy przed sobą tajemnic. Siadajcie Cwi i mówcie co was sprowadza, bo widzę, że sprawa jest poważna, byście w szabas przed modlitwą do mnie przybiegli.

– Pani nauczycielko, ja nie wiem jak zacząć i do kogo pójść po pomoc. Wójt się w chałupie zamknął, udaje że go nie ma. W kahale[14] mnie słuchać nie będę, w mieście wyrzucą mnie jako parcha za drzwi. A tu taka sprawa się szykuje. – Cwi mówił bez akcentu, melodyjnym głosem i używając słownictwa niespotykanego u miejscowych Żydów. – Więc do pani przyszedłem. Aron tyle dobrego o pani mówił, jak pani wszystko wie i na każdy problem lekarstwo znajdzie.

– Wasz syn, Aron, zbyt dobrego mniemania jest o prostej nauczycielce, ale mówcie, jak będę wiedziała jaki macie problem, to może i coś zaradzę.

– Bo, to pani nauczycielko rozruchy będą, krew się polać może, a my, Żydzi jak zwykle najwięcej ucierpimy. Lecz nie o siebie, czy Żydów mi chodzi. Z tą zarazą wszak sami sobie nie radzimy i tylko te komisje sanitarne coś pomóc mogą.

– Poczekajcie, jakie rozruchy? I co ma z tym wspólnego komisja sanitarna? Przecież w poniedziałek zjedzie do was, do Skrzyńska.

– No i stąd cały problem.

Słowo po słowie, systematycznie, Cwi opowiedział o zajściu w karczmie i o tym jak za namową dziada, stary Pęczak chłopów i baby przeciw komisji podburzył.

– Zobaczy pani nauczycielka, źle będzie, chłopi są wystraszeni, nikogo słuchać nie chcą, ale już za kije chwycić gotowi. A potem wiadomo. Polecą kamienie, karczmę mi spalą, bo Żydzi zawsze winni. Kto wie, może i na miasteczko pójdą. Wie pani, oni nas naprawdę nienawidzą, choć zazdraszczać[15]przysuszaśkim Żydom nie ma czego.

To była prawda, Przysucha może po Świętym Żydzie[16] pięknej synagogi się dorobiła i słynęła jako ośrodek chasydzki na całą gubernię. Do ohelu[17] jego i Smychy Bunema ciągnęły pielgrzymki. Po dawnej świetności przemysłowej pozostały co prawda dwa wielkie kościoły i mieszczańskie domy. Lecz po powstaniu i utracie praw miejskich miasteczko podupadło, ściany pokryły się liszajami. W dawnych kamienicach kupieckich gnieździły się obecnie całe rodziny biedoty chasydzkiej, pejsaci Żydzi z czeredami brudnych dzieciaków. Śpiewali pięknie i modlili się żarliwie jak nikt inny, ale głodowali i zajęci religią nie tworzyli ani przemysłu, ani interesów. Zaś Dębińscy, właściciele miasteczka, może i dwór piękny wybudowali, ale gospodarować nie umieli. Gdyby z błota złoto robić można było, to uliczki Przysuchy byłyby nim brukowane.

– Rozumiem – powiedziała zamyślona Lea. – Sytuacja naprawdę wygląda groźnie, szczególnie, że z cholerą nie ma żartów. Pamiętacie Wolę Żałężną. Ile tam przeżyło? Czternaście rodzin, z prawie setki. Zaraza nikogo nie oszczędza. Dobrze, że u nas kahał zgodził się na dezynfekcję studni i zmianę użycia cmentarza, tak by deszcze wody do źródeł nie zmywały. Jak jeszcze krew się poleje, wojsko przyjdzie porządek robić, domy spalą i więzienia się zapełnią.

– Czemu ten dziad na komisję szczuje? Ochrana rozruchy antyżydowskie wywołać chce? – Zapytał wprost Cwi. – Chłopi chcieli już jutro, zaraz po mszy, pogrom rozpocząć, ale baby zakrzyczały ich, że wpierw komisję odgonić trzeba i dezynfekcji zapobiec.

– Nienawiść do Żydów, na pewno ma znaczenie. – Wtrąciła się milcząca dotąd Alina. – Ale naprawdę to dziad dla pieniędzy panikę sieje. Nie brakuje chętnych dorobienia się na zarazie. Ile tych świętych medalików dziad u was sprzedał? Pięć po cztery i pół złotego i jeszcze pięć po rublu, nieprawdaż? Razem prawie dziewięć rubli. Medaliki warte pewnie dwugrywiennika[18] każdy, więc ma sześć rubli na czysto. Sto, albo i sto pięćdziesiąt cełkowych na miesiąc z tego wyciągnąć można. Jeszcze wódką napoją i nakarmią.

Cwi gwizdnął przeciągle. – Tak na to nie patrzyłem. Ładny grosz.

– Ochrany bym do tego nie mieszała. Tym niemniej coś robić trzeba. Może proboszcz od Świętego Wojciecha z ambony ogłosi? Czasem to działa. – Ciągnęła Alina.

Lea wybuchnęła śmiechem.

– Ksiądz Leon? Ten ledwo dychający fajtłapa? Kto się starego safanduły słuchać będzie? Zresztą znając go, to prędzej modły zbiorowe przed tym ich świętym obrazem zarządzi i do tego obłąkanego dziadowskiego różańca przyłączyć się każe, niż do dezynfekcji namówi. Ognisko ciemnoty na całe radomskie.

– Masz rację, pamiętam tego katabasa. Nic dobrego po nim spodziewać się nie należy. – Zamyślona Alina bezwiednie nawinęła lok złotych włosów na palce i lekko zmarszczyła się. Była teraz tak podobna do Eli, że Zilbermanówna aż się wzdrygnęła. – Andrzej jutro rano przyjeżdża z Pitera, może on coś poradzi.

– Andrzej Zaleski, mąż Aliny jest kapitanem żandarmerii. – Wyjaśniła Lea Cwiemu. Widząc skrzywienie na twarzy karczmarza dodała. – On stąd, z Białaczowa. Mądry, jak na policjanta.

Alina prychnęła. Sama uważała, że miejscowa inteligencja do pięt Andrzejowi nie dorasta. Zresztą w żandarmerii też się marnował. Lecz przeczuwała, rozumiała, że jest coś więcej, ważniejszy cel, który sprawia, iż służby nie porzuca.

– Nie obrażaj się Alu, lecz urzędnicy carscy rozumem nie grzeszą.

– Spierać się z tobą nie będę. Lecz zaufaj Andrzejowi, poradzi sobie lepiej niż tutejsi mądrale. – Obróciła się do Cwiego. – Czekajcie na mnie w niedzielę wieczorem. Przyjadę z mężem i może z kimś jeszcze. Można do waszej karczmy wejść dyskretnie, żeby miejscowi podejrzeń nie nabrali?

– Mój brat, Moryc, przywiezie was swoim wozem. Nawet jeśli chłopi zobaczą, pomyślą, że kupcy z interesami. Spotkacie się z nim tu, w Przysusze, mieszka koło rebLewiego.

– Drugi dom w lewo za synagogą, z zielonymi drzwiami – wyjaśniła Lea.

Białaczów, niedziela, 18 września 1892

Porozmawiać o problemach Skrzyńska nie udało się zbyt szybko. Andrzej zajechał koło południa powozem, sam,powożąc na koźle. Alina wyskoczyła z domu Marty mu na powitanie, a on tylko wpił się w jej usta, chwycił Linkę w pasie, do powozu wciągnął, konie zaciął i pod las pognał. Sądząc z odgłosów, które z spod opuszczonej budy przez najbliższe godziny dobiegały, nie zajmowali się tam rozmowami o filozofii i zapobieganiu epidemii.

Potem zaszli do Marty, omówić sprawę Michała. Zgodnie z testamentem Stanisława, ojca Andrzeja, który był chrzestnym Michała, Andrzej zaopiekował się jedenastoletnim wtedy chłopakiem, zabrał do Warszawy. Tam zakwaterował pod opieką Tomasza, syna Marty, posłał do szkoły przygotowawczej, a gdy okazało się, że chłopak ma prawdziwy talent matematyczny i ciągnie go do zagadnień mechaniki, załatwił miejsce w Szkole Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej.

Jednak była to opieka za zgodą Jadźki i Macieja, rodziców Michała, a teraz po ich śmierci nie bardzo było wiadomo, kto jest formalnym opiekunem chłopaka. Teoretycznie Florian, brat Macieja, który łakomym wzrokiem patrzył na opoczyński domek po bracie i dwie chude morgi co się jeszcze ostały z Jadźkowego wiana.

Marta miała własne zdanie.

– Niech pan kapitanie, pójdzie do Floriana, walnie pięścią w stół i weźmie Michała pod swoją pieczę. Temu chytrusowi tylko na majątku zależy, chłopaka zabierze z powrotem do Opoczna i zmarnuje. Roku dzieciak nie przeżyje. A urzędowej osobie nie odmówi, bać się będzie.

Potem jeszcze przy obiedzie rozmawiali. Podano duszonego królika ze słynnej hodowli Marty. Trzeba przyznać, że Marta przyrządzała go po mistrzowsku z estragonem i świeżą śmietaną. Do tego delikatne kładzione kluski, wyborne jadło.

Alina przypatrywała się mężowi. Jadł, domowym piwem zpijał, ale jakby nieobecny duchem. Widać było, że jest zagubiony, nie bardzo wie, co ma robić. No, cóż, ktoś musi podjąć decyzję.

– Adoptujmy go Andrzeju, załatwisz to bez problemu.

– O czym ty mówisz Linko?

– Przecież o Michale. Adoptujmy go. Mądry chłopak, lubię go. Dobrze byłoby mieć takiego syna.

Zaleski milczał. To był bolesny temat. Nie mieli dzieci. Wiedział, że Linka bardzo chce, on też często myślał, że chciałby mieć syna, albo dwóch. Nauczyć ich wszystkiego, co sam umie. Albo córkę, tak mądrą jak jego młodsza siostra. Lecz nie wychodziło. Nie rozmawiali o tym. Teraz zaś sama Linka podsunęła rozwiązanie.

Siedzący przy piecu stary Konstanty chrząknął. Sługa ojca musiał mieć już dziewiąty krzyżyk, wojnę napoleońską pamiętał i Marta przygarnęła go do domku podarowanego jej przez Andrzeja i Emilię po śmierci Stanisława Zaleskiego.

– To będzie dobrze, paniczu, tak trzeba. – Usłyszeli lekko ochrypły szept. Po czym Konstanty zamilkł, ponownie przygryzł pożółkły od tytoniu siwy wąs, a wyblakłe oczy odpłynęły gdzieś w inne światy.

Andrzejowi kamień spadł z serca. Michała, w ciągu tych trzech miesięcy spędzonych razem w Warszawie, zanim Zaleskiego na Sachalin nie posłali, naprawdę polubił. W ostatnim roku ojcowy chrześniak zaczął pisywać do niego listy, w których z niespotykanym u trzynastolatka humorem i dystansem relacjonował mu sprawy w Warszawie i naukę w szkole kolejowej. Wiele razy, ich lektura, obok namiętnych pism Linki, pozwalała kapitanowi przetrwać w ponurym oficerskim mieszkaniu w korsakowskiej warowni[19], oderwać się myślami od deszczu, zimna i skazańców.

Plan był w gruncie rzeczy prosty. Florianowi oddadzą gospodarkę i ziemię Jadźki. Formalnie sprzedadzą, tylko pieniędzy nie wezmą, a oni w zamian adoptują Michała. Brat Macieja powinien być szczęśliwy, dostanie co dla niego najważniejsze. Jak zażąda więcej, to Andrzej szepnie słowo w Opocznie i miejscowa żandarmeria szybko przekona go, że z szarżą się nie zaczyna. Z takimi jak Florian, nie ma się co cackać. Dla chłopaka zaś tak będzie najlepiej.

Linka nie oponowała. Długo omawiała z Andrzejem szczegóły i dopiero przed wieczorem przypomniała sobie o cholerze i szykującym się proteście w Skrzyńsku.

– Najlepiej byłoby od razu ściągnąć patrol kozacki, nich im nahajkami z łbów głupie pomysły powybija.

– Daj spokój Andrzeju, tak nie można. To prości ludzie, ale Skrzyńsko jest znane w całej guberni. Jeśli tam przeprowadzą asenizację bez problemu, w całym powiecie pójdzie gładko. Sam wiesz, jak ważne są prace komisji sanitarnych.

– Dobra, dobra, po prostu zmęczony jestem. Jedźmy do Skrzyńska, czy gdzie się z tym karczmarzem umówiłaś. Mam pewien pomysł.

Po drodze do Przysuchy Alina wysłuchała planu Andrzeja. Był oczywiście bardzo prosty. Przyjedzie komisja w zwykłym składzie – doktor, urzędnik sanitarny z powiatu i żandarm lub wiejski stójkowy dla asysty. Raczej siła, której nikt się nie wystraszy. Jeśli chłopi zaatakują komisję, to schowają się w karczmie Cwiego. Andrzej wyjdzie wtedy z dwoma rewolwerami, w mundurze, wrzeszcząc swoim oficerskim głosem i rozgoni towarzystwo.

Popatrzyła się na niego uważnie. On naprawdę uważał, że to zadziała. Był przyzwyczajony do lęku na widok munduru, broni, autorytetu władzy. Nie miał pojęcia jak to jest na wsi.

– Nie chciałabym cię rozczarować Andrzejku, lecz twój plan ma jedną poważną słabość.

– Jaką znowu?

– Co zrobisz z babami?

– Czemu miałbym coś z nimi robić?

– Bo właśnie baby staną w pierwszym szeregu. One rewolwerów się nie wystraszą. Wiedzą, że nie wystrzelisz. A jeśli byś był na tyle szalony, to powinniśmy zajechać tam wozem, lecz już z zamontowanym tym waszym karabinem Maxima. Od razu też zbierzmy środki na odbudowę karczmy Cwiego. I wezwij już sotnię kozaków, aby rozruchy powiatowe uśmierzyć. Bo po zranieniu głupiej baby walka będzie na śmierć i życie. Bić miastowych, Żydów i panów! Słyszę już ten wrzask jak przy galicyjskiej rabacji. Mi się jakoś na tamten świat nie spieszy.

– Jeśliś taka mądra Linko, to masz lepszy pomysł?

Wjechali w wyboiste uliczki Przysuchy. Zapadł zmrok i tylko z niektórych okien wątłe światło świeczek rozświetlało ciemność. Póki co na wsiach nie wprowadzono obowiązku posiadania lampy z numerem domu, a wszak nawet taka nędzna olejówka była lepsza niż nic. Na kolejnym powrocie mało nie stracili koła wpadając w jakąś zastałą kałużę, która skrywała wyrwę głęboką na łokieć.

Milcząc zatrzymali powóz pod domem Moryca.

– Masz magnezję? – Spytała Alina wysiadając.

– Jaką znowu magnezję?

– No do zdjęć. Zwykleś aparat ze sobą woził.

Andrzej poklepał drewnianą skrzynkę.

– Mam, lecz magnezji niewiele. Na dwa-trzy zdjęcia.

– Może wystarczy, zapytamy też Moryca, w Przysusze są dwa kościoły, może jakiś przedsiębiorczy fotograf śluby wiejskie robi.

– Co ty kombinujesz?

– Potem ci wyjaśnię. Teraz idź do Moryca, wypytaj. Ja jeszcze mam sprawę do Lei.

Po czym znikła w mroku zostawiając Andrzeja pod zielonymi drzwiami Moryca Lublina.

Skrzyńsko, poniedziałek, 19 września 1892

Wóz Lublina zajechał pod karczmę Cwiego już dobrze po północy. Jechali noga za nogą, bo Alina musiała wszystkim wyłuszczyć plan. A jeszcze czekało ich powtórzenie wszystkiego Cwiemu. Jego udział będzie kluczowy. Każdy miał swoje zadanie, choć zdaniem Andrzeja niepotrzebnie zaangażowali Tadka i Wojtka. Obaj lnianowłosi, pryszczaci, sprytne chłopaki z Przysuchy, byli chętni do pomocy, przydźwigali worki ze sprzętem, lecz mogło się to dla nich marnie skończyć. Oby nie.

Noc była pochmurna, bezksiężycowa. Nad Skrzyńskiem zapadła całkowita ciemność. Mijały godziny.

Potworny huk zerwał śpiących na równe nogi. Jeszcze jeden. Bim, bom, bom, bom – dzwon kościelny rozległ się na trwogę. Chłopy, baby, dzieciaki wylegli z chałup. Pożar? Co się dzieje?

Wtem nad wzgórzem kościelnym buchnęła ognista zorza. Oślepiający blask. Wieśniacy bez wahania całą gromadą ruszyli pod sanktuarium. Pierwsi pędzili Antek i Józek Baran, obok zaraz Marcinkowa i czerwona jak burak z wysiłku Dudowa. Tłum biegnących wydawał nieartykułowane okrzyki, dyszeli ciężko.Byli nie więcej niż sto sążni do kościoła, gdy znów nad lewą wieżą błysnęło świetliście.

– Na kolana ludzie, to cud, patrzajcie na wieżę! – zabrzmiał z boku głośny okrzyk.

Tam dwie smugi światła skupiły się na odzianej w zwiewną szatę postaci o długich jasnych włosach.

– Matka Boska nam się ukazała! Módlcie się prostaczkowie! To znak, z samego nieba.

– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna – zabrzmiał silny głos Pęczaka i Maślaka, po chwili dołączyła do nich dyszkantem Cioskowa i piskliwie Tworek. Cała wieś padła na kolana.

– Ludu, mój ludu, słuchaj mych słów – rozległ się nagle głos melodyjny, ale nadspodziewanie silny – bo straszna diabelska moc się na was uwzięła, więc błagajcie mnie o ratunek i wstawiennictwo u syna mego!

Znów oślepiający błysk. Postać na wieży jakby popłynęła w powietrzu. Wyciągnęła do ludzi ręce i uniosła je w górę.

– Sam dyjabeł pod postacią starca parszywego do was się zakradł i fałszywymi medalikami, szatańskim piętnem splamionymi, omamił. Na śmierć pewną od cholery wystawić was chce. Do rozlewu krwi podjudza. Byście zamieszki rozpoczęli i pod szablą kozacką skonali. Módlcie się boście zbłądzili!

– Na twarz nam paść i o przebłaganie prosić! – krzyknął klęczący z boku młodzieniec.

Ludzie niewiele myśląc na ziemię padli i drżeli z przerażenia.

– Nie lękaj się mój ludu – brzmiał mocny lecz słodki głos. – Ja asanacyjne starania swym błogosławieństwem wesprę. Diabelska zaraza cholera mej mocy niebieskiej się nie oprze. Módlcie się i nakazań doktorów słuchajcie, a oszczędzeni będziecie!

Znowu błysnęło i ze wszystkich stron huknęło. Ludzie ze strachu kułakami uszy zatykali, dzieciaki i baby w bek uderzyły. Z daleka rozległo się dzwonienie straży pożarnej z Przysuchy.

Nagle zapadła cisza, w której usłyszano głuche walenie i krzyki z plebanii. Tworek, jako najodważniejszy z gromady do drzwi pokuśtykał, założone przez kogoś na drzwi brewiono bez wysiłku zdjął i starego proboszcza Leona, jego gospodynię Małgorzatę i młodego wikarego Krajewskiego ze środka wypuścił.

Nad ranem cała wieś aż huczała. Nikt nie wiedział co się stało. Krążyły rozmaite plotki, lecz dominował strach. O wyprawie na Przysuchę i rozprawie z Żydami zapomniano. Ksiądz Leon modły zarządził. Przed kościołem zgromadzili się mieszkańcy nie tylko Skrzyńska, ale chłopi i baby z Przysuchy, Janikowa, Jakubowa i wielu okolicznych wsi.

Koło południa, drogą od Opoczna, od strony Zawady, ciągnęła dziwna procesja. Na przedzie, stępa na koniu, odziany w paradny mundur, podążał Andrzej Zaleski. Za nim, w powozie zaprzężonym w dwa konie, jechali doktor, felczer i sekretarz prowincjonalny z powiatu. Na koźle, obok woźnicy, rozsiadł się żandarm Sierow, przed którego gniewem drżała cała okolicy. Z tyłu biegło dwóch linianowłosych chłopaków z Przysuchy, tym razem uzbrojonych w urzędowe lagi strażników gminnych.

Komisja sanitarna.

Andrzej podniósł się na strzemionach i oznajmił.

– Mieszkańcy Skrzyńska! Wielka łaska was spotkała. Z rozkazu najmiłościwszego pana, cara Wszechrusi, Aleksandra III, komisja asanacyjna z powiatu przybyła, by straszliwą zarazę cholery wyplenić. Wszelkie nakazy wypełnić macie, a doktor i pomocnicy jego wszystko wam działania wyłożą. A teraz podążajcie za mną, to wszystko wam wyjaśnione zostanie.

Ludzie stali w milczeniu, zastygli w bezruchu.

– Słyszeliście głos najświętszej panienki w nocy! – Zawołał organista. – Idźcie i nakazanie Matki Bożej, patronki naszego sanktuarium, wypełniajcie.

Tłum posłusznie ruszył w kierunku wsi.

Oczom stojącej z boku Aliny nie uszedł drobny szczegół. Z tyłu w powozie, w nogach urzędników, leżała związana postać. Dziwnie milcząca i nieruchoma.

Andrzej widząc jej pytające spojrzenie wstrzymał konia i poczekał aż komisja przejedzie. Zeskoczył z siodła i odciągnął na stronę, rozglądając się, czy ciekawskich uszu za blisko nie ma.

– Złapałem dziada w Bielinach. Tak, jak myślałem polazł w stronę Opoczna, wioskami, tam ma branie największe. Żandarmi sprawdzili, Szymon Żaryna, zbiegły z robót pod Siedlcami. Szymon w parafii świętego Szymona złapany, taki traf. Sądzony za oszustwa i wielokrotne kradzieże. Teraz łatwo się nie wymiga. Podburzanie przeciw komisjom sanitarnym w tych czasach nikomu nie ujdzie płazem.

– Czemu by ujść miało? Ktoś mu w tej ucieczce pomógł? Jakieś zadania dla Trójki[20] Szymon wykonuje?

– Domyślna jesteś. Z więzienia uciec nie łatwo. Choć przypadki się zdarzają. Nawet u nas na Sachalinie, katorżnicy-socjaliści czmychnęli. Rozpłynęli się bez śladu i to na służbie feldfebla Gromowa.

– Tego sadysty, coś mi o nim pisał?

– Tego samego. Teraz Gromowa zdegradowali do efrejtora i na samą północ przenieśli. Dobrze, że to nie na mojej służbie było. A i tak, com się nasłuchał.

– Biedaczysko – Linka mrugnęła porozumiewawczo. – Ale jeśli z Trójką prawda i chcieli rozruchy antyżydowskie wywołać, to również i tym razem nasz Szymon się może wymigać.

– Chyba nie. W sprawach sanitarnych nie ma żartów. Oszustwo, podburzanie do rozruchów antyżydowskich, żaden problem. Lecz co innego utrudnianie walki z cholerą. Chyba jego mocodawcom nie będzie się chciało wychylać w takiej sprawie. Zresztą gdyby tak się stało, pomyśl, co zrobili by chłopi, gdyby przypadkiem się zwiedzieli i oszusta w swe ręce dostali? Na Syberii bezpieczniej dziadowi będzie. Sam o tym wie. Ktoś mu wspomniał… – puścił oko do Alicji i cmoknął na konia. – No, na mnie czas. Widzimy się za trzy godziny w Opocznie, jeszcze mi naczelnik powiatu pogratulować zapobieżenia rozruchom na pewno zechce. Również sprawy Michałowe załatwić razem musimy.

Warszawa, czwartek, 22 września 1892

Andrzej przeciągnął palcami po białym ramieniu Aliny, potem delikatnie opuszczając dłoń w kierunku jej piersi pochylił się muskając ustami jej obojczyk. Żona westchnęła i wyprężyła się wystawiając na pieszczoty.

– W sumie nie wiem Linko, czy po tym jak na Matkę Boską awansowałaś, to profanacji nie uprawiamy?

Żona zaśmiała się gardłowo.

– Nieźle wyglądałam, nieprawdaż? W aureoli świateł z luster. Dobry pomysł Lea miała. Pasował do wybuchów magnezji. Ale najlepiej wypadł Cwi jako głos niebieski. Przez tubę nikt go nie poznał, a brzmienie ma iście niebiańskie. Pasowało, w końcu to żydowski bóg przemawiał, nieprawdaż? A ten Tadzik krzyczący, by wszyscy na twarz padli? Aż żal było wtedy uciekać. Takie piękne przedstawienie.

– Ja chyba też rankiem, jako posłaniec cesarski, dobrze wypadłem?

– Jak sam Hermes, mój ty dumny mężu. Zobaczmy, czy twój kaduceusz[21] posłańca bogów w innych okolicznościach się sprawdzi – zamruczała Alina wędrując powoli szczupłymi palcami w dół brzucha Andrzeja, a potem przesunęła językiem po linii policzka nad jego rudawym zarostem.

Przez kolejną godzinę czas nie upływał im na rozmowie.

– Michał powinien zamieszkać z nami. Jest teraz naszym synem. – Oznajmiła Alina ubierając się.

– Miejsca mało. – Andrzej rozejrzał się po mieszkaniu. Przyzwyczaił się mieć tu spokój. Nie wyobrażał sobie dzieciaka w swojej przestrzeni. Taki trzynastolatek nie jest łatwym kompanem.

-Chyba na razie to nie twój problem. Chyba, że nie wracasz na Sachalin?

Westchnął ciężko. Niestety, służby uniknąć się nie dało.

– Wiesz kochanie, że za tydzień muszę być w Piterze. Droga na wschód mnie nie ominie i pospieszyć się muszę, nim w październiku śnieg i błoto trakty zawalą, rzeki nieprzebyte będą i do zimy jazda będzie niebezpieczna. Budowę Wielkiej Drogi Syberyjskiej dopiero rozpoczęto. Do Czelabińska dotrę koleją, a co dalej? Zimować gdzieś za Irkuckiem, na kurierskiej stanicy, mi się nie uśmiecha.

– Więc póki co, ja tu z Michałem mieszkać będę. Kiedy zaś wrócisz, może na Pragę się przeniesiemy? Natan piękną kamienicę tam przy Ząbkowskiej wam kończy, a świat się zmienia, na Szmulowiźnie nowe zakłady powstają, domy rosną. Targowa jak z żurnala wygląda. Już nie wstyd tam mieszkać, nawet takiemu ważnemu oficerowi.

– Jak chcesz kochanie.

Andrzej pogładził Alinę po włosach. Niech ma po swojemu. I tak jest sama w Warszawie. Zaś po prawdzie, jego bardziej dręczyły słowa starego Konstantego. Sługa pokuśtykał do niego przed odjazdem i słabym głosem wyszeptał.

– Dobrze, że panicz się synem zajmie, a nie jak inni panowie, na łasce porzuci.

O nic więcej wypytać nie zdołał, bo stary zniknął, a jechać trzeba było.

Dużo o tym myślał. W Białaczowie był w 1878. Szedł mu osiemnasty rok. Jadźka tamtego lata wdzięków mu nie szczędziła, tym bardziej się zdziwił, jak za Macieja poszła, a jego propozycję małżeństwa wyśmiała. Michał urodził się w 1879, ale 3 lipca, tak w akcie przecież zapisane. Niemożliwe, aby był jego synem. Jak odjąć dziewięć miesięcy to październik wychodzi. On 10 września pojechał z powrotem do kadetów. Nie zgadza się. Przecież wpisu w księgach parafialnych nie sfałszowali. Ksiądz by na to nigdy nie poszedł. Ksiądz Jędrzej, młody wtedy, wielki przyjaciel jego ojca… Nie, bzdura wierutna. Konstantemu w starym łbie się pomieszało. Definitywnie. I już.

 

Nota autora – Skrzyńsko, ziemia Opoczyńska i Radomska

Epidemia cholery rzeczywiście dotknęła ziemie zaboru rosyjskiego w latach 1891-93 zbierając na ziemi Opoczyńskiej śmiertelne żniwo. Historia Woli Załężnej jest autentyczna. Jednak walka z epidemią przebiegała na tych ziemiach sprawnie i przy współpracy mieszkańców. Ataki na choleryczne komisje sanitarne i zamieszki miały miejsce w zupełnie innych miejscowościach, po drugiej stronie Wisły oraz w Galicji.

Opisane wydarzenia NIE odnoszą się do rzeczywistych mieszkańców Skrzyńska i do obsady parafii Św. Wojciecha. Działania i poglądy postaci są wymysłem autora i nie mogą być uważane za opinie o rzeczywistych mieszkańcach Skrzyńska i innych wymienionych miejscowości. Jako, że Skrzyńsko było wsią korzystającą w XIX wieku z rozwoju przemysłu, opisane postawy są wręcz nieprawdopodobne.

Akcja została umiejscowiona tam wyłącznie dlatego, że główny, fikcyjny, bohater pochodzi z Białaczowa i jest związany z tradycjami Powstania 1863r, w którym bohatersko uczestniczyło wielu mieszkańców Opoczyńskiego. Jeśli ktoś z mieszkańców Skrzyńska lub ich potomków czuje się urażony, to stokrotnie przepraszam za wybryki mojej fantazji.

 

[1] Postać fikcyjna, jako spadkobierca rodu Gerlachów, właścicieli słynnych fabryk w Drzewicy i Warszawie

[2] Przest. Dezynfekcyjne, związane z zapobieganiem epidemii

[3] Pot. Ros. Petersburga

[4] Order Św. Anny, państwowe odznaczenie rosyjskie, początkowo trzystopniowe, potem czterostopniowe

[5] Tytuł przysługujący wyższym oficerom i urzędnikom carskim

[6] Wilhem Steinitz, pierwszy oficjalny mistrz świata w szachach

[7] Jan Cukertort, znany jako Johannes Zukertort, najbardziej znany szachista polski XIX wieku, pochodzący z Lublina, był uważany za najważniejszego rywala Steinitza do tytułu mistrza świata

[8] Ros. prowinicji

[9] Ros. Na emeryturze

[10] Siedmiorzecze – potoczna nazwa okolic dzisiejszej Ałma Aty w Kazachstanie

[11] Mowa o potomkach Alego, zięcia Mahometa, uważanego przez Szyitów, za prawowitego następcę Mahometa

[12] Mówienie sobie po imieniu i otczestwie, czyli pochodnej od imienia ojca było w dorewolucyjnej Rosji świadectwem zażyłości, odpowiednikiem polskiego mówienia sobie po imieniu.

[13] Wszystkie wydarzenia w Skrzyńsku są fikcyjne – patrz nota autora

[14] Jid. Gmina żydowska

[15] Starop. zazdrościć

[16] Jakow Icchak Rabinowicz znany jako Jakow Icchak ben Aszer z Przysuchy, słynny cadyk, zwany Świętym Żydem lub Świętym Judą

[17] Jid. Grób żydowski w formie budynku, często cadyka lub znanego rabina.

[18] Pot. Ros. Dwadzieścia kopiejek

[19] Korsakow – miasto na południowej części Sachalina, centrum administracyjne w XIX wieku

[20] Trójki – tu w rozumienia trzeciego oddziału, czyli Ochrany, policji politycznej Rosji

[21] Laska Hermesa, posłańca bogów

Warszawa, 07:05
Za oknem ledwo wstawał zimny jesienny świt. Radca Klejgels1 był rannym ptaszkiem i kapitan Andrzej Zaleski nie zdziwił się rozkazowi stawienia się do oberpolicmajstra na siódmą rano. On sam wolał normalniejsze godziny.
– Siadajcie kapitanie. Napijecie się herbaty? – powiedział stary służbista podsuwając w stronę Andrzeja filiżankę z parującą herbatą i połupany cukier. Tego rodzaju poufałość była u oberpolicmajstra niespotykana, widać sprawa, którą miał do niego, była nietypowa.
Herbaty Zaleski nie odmówił. Skądinąd Klejgels był smakoszem tego napoju i jego herbata ściągana od Petroffa była najlepszą mieszanką chińskich gatunków, z leciutką nutą bergamotu.
– Dziwicie się pewnie, czemu was wezwałem.
Wasze wysokorodije2 jesteście dowódcą, a moim zadaniem jest bez zastanowienia stawić się na wezwanie i oczekiwać co mi dowódca rozkaże.
– No tak, macie rację, ale słuchajcie o czym wam opowiem. – zawiesił głos, nerwowo potarł ogromne, siwe bokobrody i kontynuował – W siedleckiej guberni ostatnio grasuje dziwny złodziej. Włamuje się chyba przez okno, gdy domownicy śpią, zabiera pieniądze, i znika bez śladu. Niby zwykła sprawa, ale ma w sobie dwa nietypowe elementy. Złodziej nie szukałkosztowności i papierów wartościowych, mimo, że w okradanych domach ich nie brakowało. Często niezbyt ukrytych.
– Może woli zadowolić się łatwym niewielkim łupem, niż narażać się dla większego? – wtrącił Andrzej ośmielony luźną atmosferą.
– Tak właśnie możnaby sądzić, gdyby nie drugi fakt. – Klejgels zawiesił głos, łyknął herbaty i nie spuszczając oczu z Zaleskiego ciągnął –Na każdym miejscu kradzieży zostawiano martwego kota.
– Kota? Jak to, jakiego kota?
– A różnie. Czasem był to kot domowy, czasem z podwórka, a czasem jakiś przybłęda, nikomu nie znany. Za każdym razem uduszony, żadnych innych śladów.
– To rzeczywiście dziwne. Ale wasze wysokorodije, siedleckie to nie nasza gubernia, sprawa też wygląda na błahą, czemu mówi mi o niej sam oberpolicmajster Warszawy?
– No właśnie, dlatego was wezwałem. Ostatnia kradzież miała miejsce w domu wicegubernatora Zauszkiewicza. Odkryła ją ta jego żydowska kochanka i urządziła straszną scenę. Zauszkiewicz też się wściekł, martwego kota uznał za antypaństwową prowokację i rozesłał pisma do wszystkich cyrkułów w Królestwie. Sprawa nabrała klimatu politycznego. Wtedy pomyślałem, że wy kapitanie nadacie się świetnie do poprowadzenia śledztwa. Do złowienia sprawcy tego koszmarnego dowcipu. Zauszkiewicz ucieszy się, że taki sławny policjant zajmuje się jego sprawą. Rozwiążecie, a wicegubernator będzie mi winny małą przysługę. Co wy na to?
Klejgels pytał, ale Andrzej wiedział, że odpowiedź może być tylko jedna: „Tak jest wasze wysokorodije”. Pozostawało pytanie, czy stary chce go wrobić w beznadziejne i bezsensowne śledztwo, czy po prostu tylko jemu ufa. I chce przy tym ogniu upiec jakąś swoją pieczeń.
– Tak jest wasze wysokorodije. Kiedy mam jechać do Siedlec?
– A właśnie nie. Na łowy udacie się do Płocka.
Kapitan uniósł brwi w zdziwieniu.
– Dwa dni temu w Płocku włamano się do domu Sierowa, tamtejszego sekretarza gubernialnego. Martwy kot został na oknie. W siedleckim, po jednej takiej kradzieży, nastąpiło kilkanaście podobnych. Tu spodziewam się tego samego. Dlatego wezwałem was rano, bo o dziewiątej odpływa parowiec pocztowy do Płocka, a to najszybszy sposób by dostać się na miejsce. Podpułkownik Czeburdanidze przygotował was akta sprawy.
– Tak jest wasze wysokorodije, pozwólcie odejść.
– Jedźcie. I ni pucha, ni piera3 kapitanie – w głosie Klejgelsa zabrzmiał niespodziewany ton sympatii.

na Wiśle, 10:15
Chlupot wody, sapanie maszyny, powoli przesuwające się wiślane łachy i kępy, wprowadziły Andrzeja w nastrój medytacyjny. Na brzegach snuły się siwe dymy znad kartoflisk, krowy pasły się, skubiąc ostatnią jesienną trawę. Mimo październikowego chłodu kapitan wolał siedzieć na pokładzie przeglądając raporty policyjne. Miał czas. Statek parowy pokonuje ze 20 wiorst na godzinę. Z przystankami w Georgijewsku4 i Wyszogrodzie dopłynie na miejsce w jakieś pięć godzin. Można przestudiować raporty policyjne i wyrobić sobie pogląd na tę dziwaczną sprawę.
Tak. „Trzydzieści rubli złotem, dwadzieścia pięć w banknocie, sześć rubli srebrem, trzydzieści trzy kopiejki”. „Srebrna brosza w kształcie pawia, czterdzieści rubli złotem, trzy czerwońce5 i dwa ruble srebrem”. Łupy złodzieja może i nie były imponujące i wyglądały na to, co zwykle bogatsi trzymają w podręcznych skrytkach, sekretarzykach. Domownicy wszędzie spali, nic nie słyszeli. Niekiedy otwarte okno, zawsze brak śladów włamania. Kilka razy podejrzewano służące, ale nawet dokładna rewizja nic nie wykazała. Można pomyśleć perfekcyjne kradzieże, w sumie w półtora miesiąca, złodziej zgarnął prawie tysiąc rubli złotem i drugie tyle w banknotach. Biżuteria drobna, wyłączając złotą bransoletę z rubinami zagarniętą w gabinecie Zauszkiewicza. Cacko za dobre osiemset rubli. No tam i duży łup – pięćset rubli złotem, świeżutki rulon nowiutkich monet, prosto z banku.
Tylko te koty. „Czarny kot domowników, Mruczek, leżał na biurku z pętlą na szyi.” „Biało-czarny kot powieszony na sekretarzyku.” „Martwy kot na podłodze, nieznany domownikom” i tak dalej. Oczywiście żadnych wniosków. Tylko jeden stójkowy spod Kałuszyna, dopisał po polsku: „waryjat jakiś musi”.
Kradzież z Płocka niczym szczególnym się nie wyróżniała. Zresztą, o niej więcej dowie się wkrótce. Czas rozpocząć polowanie – najpierw rozpoznanie terenu.

Płock, 14:00
Zabrzmiał róg pocztowy. Z daleka, nad drewnianymi domkami Rybaków, wzniosła się imponująca skarpa płocka, zwieńczona katedrą Tumską i budynkami byłych klasztorów. Zegar na byłej wieży zamkowej wskazywał drugą.
Statek pocztowy zacumował przy świeżo brukowanych bulwarach. Nie miał ochoty jechać dorożką, nawet jeśli przy przystani czekały nowe wozy na gumach. Skinął ręką na tragarza, który z zapałem chwycił jego walizkę. Dziesięć lat temu niemałym nakładem wybudowano piękne, kamienne, schody, więc nie musiał brodzić w błocie by dostać się do miasta. Wspiął się do Mostowej, i postanowił przejść się przez park Ewangelicki. Potem skręcił w prawo do Rynku Kanonicznego, zaś obok sądu w stronę Starego Rynku. Zdążał do Ratusza, gdzie miał przygotowany pokój gościnny. Wolał to, niż zatrzymywać się w Pałacu Gubernialnym.
Apartament był urządzony gustownie, właściwie miał ochotę się zdrzemnąć, ale czas naglił, miał zobaczyć się z policmajstrem. Chwilę jeszcze postał przed nową fontanną, pewnie niedługo zamkną ją na zimę i ruszył w kierunku Odwachu. Odsalutował odźwiernemu i podszedł do ubranego w mundur jak spod igły policjanta, stojącego przed drzwiami z mosiężną tablicą „Syskij Diepartament Policji6”.
– Asesor kolegialny Zaleski z Warszawy do policmajstra sekretarza Krypina.
Policjant otworzył ciężkie drzwi. Czekano na niego, pewnie z przystani uprzedzono o przyjeździe.
Próby służbistego wyprężenia się policmajstra niweczyła jego brzuchata sylwetka, chyba ze dwa arszyny7 w pasie. Czerwona pajęczyna na nalanych policzkach była ewidentnie produktem nie siarczystych mrozów, ale pociągu do gorzałki, którą wionął ciężki oddech sekretarza gubernialnego.
– Niepotrzebnie fatygowali wasze wysokobłagarodije8, prościuteńka sprawa – zaczął Krypin z mocnym białoruskim akcentem – sami dalibyśmy radę, ale proszę się rozgościć, czym chata bogata.
Klasnął napuchłymi łapami i do pokoju wkroczyło dwóch policjantów – jeden niosący ogromną srebrną tacę zastawioną po brzegi smakołykami, a drugi, na lśniących talerzach oszronioną karafkę i dwa rżnięte kieliszki.
Andrzej rzucił okiem na poczęstunek i poczuł jak ślina napływa mu do ust. Cienkie płaty solonej słoniny, pęta suchej kiełbasy, wonne plastry kindziuka, solone grzyby, kwaszone ogórki i dzikie jabłka potwierdzały białoruskie pochodzenie Krypina. Ale na produktach podlaskiej ziemi się nie kończyło. Wędzone minogi, gdańskie śledzie,grube pajdy miejscowego chleba, żydowska chała, a po chwili poczuł rozkoszny zapach – na wielkim talerzu wjechały świeżo smażone rydze. Mógł oczywiście oburzyć się na takie proste przekupstwo, ale nie było potrzeby zrażać sobie miejscowej policji. Ich pomoc może być niezbędna. Zresztą po podróży statkiem zdążył porządnie zgłodnieć, a poszukiwanie dobrej restauracji mu się nie uśmiechało.
– Jeśli wasze wysokobłagarodije będzie łaskaw, to wszystko z rodzinnych stron, spod Nowogródka, a sieja – wskazał na piękne kawały białej ryby – z samego Narocza.
– Dziękuję wam panie sekretarzu. Wasze zdrowie – wzniósł kieliszek, trącił się z Krypinem, wychylił i omal nie zatchnął się. Nie przyzwyczaił się do krzepkości chrienowuchy9.
– Domowa wasze wysokobłagarodije, wszelkie choroby trzyma z daleka.
Z tych słów i dalszego zachowania sekretarza można by wnioskować, że Krypin musi być okazem zdrowia. Jedli z zapałem i pomiędzy kęsami nie przerywali rozmowy.
– Prosta sprawa?
– Na pewno lipkarz10 na gościnnych występach. Sprawdzamy wszystkich przyjezdnych, mamy pierwsze tropy.
– Dobrze, kontynuujcie, a ja się po prostu rozejrzę. Co z tym martwym kotem?
– To nowy kot żony sekretarza Sierowa, pewnie napatoczył się w złym momencie.
Łup u Sierowa był pokaźny, sekretarz właśnie odebrał z banku dwa rulony po pięćset rubli złotem i następnego dnia rano miał je rozdać na nagrody dla urzędników sądowych i skarbowych z okazji rocznicy wstąpienia na tron Mikołaja II. Ludzie tak lubią. Zawsze dwie-trzy złote monety sprawiają więcej radości niż biały papierek11.
Rozmowa trwała ponad godzinę, a na odchodnym policmajster rzucił.
– Dziś o siódmej, wasze wysokobłagarodije, organizujemy bal maskowy z okazji rocznicy wstąpienia na tron i ślubu Najjaśniejszego Pana. Byłoby dla nas zaszczytem, gdyby wasze wysokobłagarodije przyłączył się do tych skromnych obchodów.
– No cóż, w nocy raczej nie rozwikłamy zagadki, więc z przyjemnością. – Zawsze to rozrywka w gubernialnym miasteczku, może jakiś trop podchwyci.
Wychodził z mile napełnionym żołądkiem, lecz o sprawie wiedząc niewiele więcej niż przed przyjazdem. Już miał otworzyć drzwi i wyjść w jesienny mrok, gdy drogę zastąpił mu chłopak w juchtowej kurcie posłańca i w czapce z regulaminowym numerem.
– List do waszej wielmożności.
Z zainteresowaniem obejrzał brązową kopertę z ciężką lakową pieczęcią z wężem eskulapa. Zanim zdecydował się wypytać chłopaka, posłaniec zniknął. Niewiele myśląc wyjął z koperty białą kartę z lekkim chemicznym zapachem i powoli czytał ów list, pisany nie wiedzieć czemu gotykiem, po polsku.

„Jego Wysokobłagarodije, Asesor Kolegialny Policji Śledczej, Andrzej Stanisławowicz Zaleski
Wasze Wysokobłagarodije! Pozwalam sobie niepokoić Waszą Wielmożność, albowiem do mych uszu doszło, że sam kapitan Andrzej Zaleski raczył zająć się sprawą kradzieży u radcy Sierowa. W związku z tą sprawą natknąłem się przypadkiem na dziwny wątek, Rzecz, której przedstawić na piśmie nie ośmielam się, gdyż jej dać wiary nie sposób. Uniżenie proszę Waszą Wielmożność o odwiedzenie mojej apteki Pod Złotym Lwem, na Kanonicznej, gdzie będę mógł dokazać niezwykłych okoliczności związanych z tym przestępstwem.
Pozostając sługą Waszej Wielmożności,
Lew Bronsztajn, farmaceuta dyplomowany
Doktor nauk medycznych Cesarskiego Uniwersytetu w Berlinie”

Zamaszysty podpis, sucha pieczęć z eskulapem i gwiazdami. No tak, kształcenie w Berlinie wyjaśniało gotyk, treść była nieco dziwna, ale w takiej sytuacji należało zbadać każdy trop, szczególnie, że poza rozejrzeniem się u Sierowa, innego pomysłu na śledztwo nie miał.
Zapiął płaszcz i skinął na stojącego przy wyjściu stójkowego.
– Słuchajcie, jak trafić do apteki Pod Złotym Lwem?
– To wasze wysokobłagarodije będzie w żydowskiej dzielnicy, na Jerozolimskiej. Tylko ciemno już, po co tam łazić?Jak wasze wysokobłagarodije leków potrzebuje to i przy Nowym Więzieniu i przy koszarach nasi wojskowi medycy świetne apteki prowadzą. Niech wasze wysokobłagarodije słowo powie, to sam na jednej nodze skoczę.
– Skakać wy możecie, a ja Pod Lwa pójdę.
Policjant wzruszył ramionami, ale tylko zasalutował, kwestionować woli szarży się nie ośmielił.

Płock, 17:00
Andrzej szedł powoli, czuł się jak myśliwy w nieznanym mu lesie. Przy oświetlonych jasnymi lampami gazowymi ulicach Warszawy, Płock ze swoimi lampami olejowymi wydawał się mroczny, w gruncie rzeczy to jasny księżyc lepiej rozświetlał październikowy wieczór. Przeciął ruchliwą Szeroką. Po gubernialnych pałacach i olbrzymim gmachu katedry, jednopiętrowe domki dawnego Ghetta Żydowskiego sprawiały wrażenie maleńkich, nieledwie przeniesionych z innej bajki. Tym niemniej aptekę widać było z daleka, nowoczesne, wysokie okna, bijące ze środka jasne światło lamp karbidowych, lśniące mosiądzem poręcze i drzwi. Takiej witryny i w Petersburgu by się nie powstydzono.
Ledwo otworzył drzwi, na widok służbowego munduru,przelewający jakiś gęsty syrop chłopak za kontuarem odwrócił się i krzyknął gdzieś w głąb, za apteczne regały.
– Panie doktorze, jego wysokobłagarodije przyszedł!
Z zaplecza rozległo się dzwonienie szkła, szuranie i po chwili wydreptał stamtąd mężczyzna w białym kitlu. No lwem, to on w żadnym calu nie był. Mały, chudy, całkiem łysy, poorany zmarszczkami, o zupełnie nieżydowskich rysach. Tylko wypukłe niebieskie oczy patrzyły czujnie młodzieńczo spod złotych binokli. Doktor zatarł ręce i kłaniając się w pas wskazał na zaplecze.
– Och, jak jestem rad, że wasze wysokobłagarodije raczył mnie odwiedzić. Proszę, proszę do mojego laboratorium, tam porozmawiać można. – Akcent miał mocno żydowski, twardy.
Zaaferowany prowadził kapitana nie przestając gadać.
– Co za zaszczyt, móc spotkać słynnego śledczego policji, samego asesora Andrzeja Zaleskiego. O śledztwach waszej wielmożności to legendy, jak o owym brytyjskim Sherlocku, krążą.
– I pewnie są legendami, czyli historiami wyssanymi z palca – zaśmiał się Andrzej. – Ale cóż to za niezwykła okoliczność, o której pan doktor do mnie pisał?
Bronsztajn rozejrzał się czujnie po czym starannie zamknął drzwi laboratorium i przekręcił klucz w drzwiach. Podszedł do ciężkiej stojącej w kącie szafy i nachylił się po coś. Nie przestawał mówić.
– Widzicie wasze wysokobłagarodije, człek na prowincji żyjąc, rozrywek niewiele ma i w wolnych chwilach taksodermią12 i preparatami się param. A im okaz dziwniejszy, tym chętniej go w swej kolekcji widzę. Więc usłyszawszy o kradzieży u radcy Sierowa i martwym kocie wsunąłem w dłoń śledczego dwa niebieskie papierki 13 by ciało kota trafiło do mego laboratorium. Niecodziennie kot staje się ofiarą przestępstwa.I niech wasza wielmożność patrzy, na co trafiłem – obrócił się odsłaniając gestem magika słój nakryty białą płachtą.
Andrzej patrzył nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
To coś w słoju, coś, co kryło się pod kocim futerkiem, na pewno kotem nie było. Nie przypominało w ogóle nic mu znanego, nie wiadomo nawet, czy to zwierzę, czy roślina. Ciemnofioletowe sploty, szare grube rury zamiast żył, a na wysokości szyi zmiażdżone uduszeniem dwa wielkie jajowate, błękitne zbiorniki, ogromne żółte placki zamiast oczu.
– Cóż to jest do cholery?
– Tego nie wiem, ale nic na naszym świecie znanego.Widzicie panie kapitanie, – doktor przeszedł do bardziej poufałego tonu – to niebieskie, to moim zdaniem narządy oddychania, więc dlatego kot użyczający istocie swego ciała był uduszony, by zbiorniki owe zmiażdżyć i lokatora zabić. Dlategom też uznał, że musicie to zobaczyć.
– No tak, sprawa nabiera innego charakteru.Telegram do akademii nauk do Petersburga wyślę. Wy doktorze, pilnujcie tego okazu jak oka w głowie.
Doktor nie rozumiał czym jest to coś, co kryło się w kocim futrze. Wiedział jednak równie dobrze jak Andrzej, że znalezisko to jest niezwykłe, lecz wymaga ukrycia, dyskrecji. Niespodziewanie, takie trochę nietypowe śledztwo, stało się łowami na nieznane istoty. Czymś, co przed pospólstwem, a może i przed zwierzchnością, ukryć przyjdzie.

Płock, 19:45
Andrzej zmierzał do pałacu gubernatorskiego, zatelegrafować do Klejgelsa, a od goniących jedna za drugą myśli,aż kręciło mu się w głowie.
Na co polował? Czy w tych przestępstwach chodziło o kradzieże?Czy to nieznany mu myśliwy ścigał te niezwykłe koty? Czym są owe istoty i kto potrafił bez śladu wniknąć do domów pełnych śpiących lokatorów? Dlaczego akurat w tych miejscach? I czy on sam, z polującego, nie stanie się łowną zwierzyną?
Instynkt policyjny krzyczał my do ucha – NIEBEZPIECZEŃSTWO!
Uderzył go w oczy blask lejący się z okien pałacu, uszy wypełnił gwar wysypujących się z powozów elegantów, rżenie koni. Zupełnie zapomniał o balu maskowym. Jeszcze mu tego brakowało. Ale od prowincjonalnych obowiązków towarzyskich się nie wymiga.
Gości witała generałowa Ludwika Dąbrowska, znana w całej guberni filantropka. To przynajmniej zapewniało muzykę na świetnym poziomie.
– Witam panie kapitanie – powiedziała podając mu do ucałowania dłoń, na której wiek zaznaczył już swoje piętno. – Widzę, że nie przygotował się pan na nasz bal maskowy, ale my gotowi jesteśmy na takich zapominalskich gości.
Wskazała na stół z maskami. Andrzej niewiele myśląc sięgnął po zrobiony z papier-mache rudy lisi pysk. Zamienił z generałową kilka zdań, przedstawiono go miejscowej elicie, dużym łukiem ominął Krypina i wmieszał się w tłum. Chyba udało mu się spóźnić na nudne wiernopoddańcze mowy. Orkiestra ustawiona pod ogromnym obrazem najjaśniejszego pana Mikołaja II z cesarzową Aleksandrą Fiodorowną Heską, czarno-białym, wyraźnie wzorowanym na państwowych litografiach, zaczynała właśnie grać do tańca.
Rozglądał się, gdy nagle poczuł świdrujące go oczy. W lewym kącie sali balowej stała ona. Wysoka, gibka, w dziwnej sukni stylizowanej na kocie futro i w kociej masce pokrywającej idealnie twarz. Rude włosy zwinięte były w kształt przypominający kocie uszy. Podszedł do niej jak zahipnotyzowany.
– Pani pozwoli – wychrypiał, miał wrażenie, że brakuje mu powietrza, czuł, że musi dotknąć tego smukłego ciała, bo inaczej oszaleje.
– Ależ oczywiście, kapitanie – zamruczała. Był skłonny przysiąc, że nie były to słowa, ale kocie mruczenie. Wyciągnęła do niego dłoń, w rękawiczkach pokrytych jedwabistym futrem. Miał wrażenie, że to ona chwyta go w swoje dłonie i porywa do walca.
Jeszcze nigdy nie czuł się tak w tańcu. Wirowali blisko siebie, nieco szybciej niż inni. Ciało jego partnerki poruszało się płynnie, miękko, ale i sprężyście. Narastało w nim podniecenie – jej ciepłem, zapachem, miękkim dotykiem futra, w które była przebrana. Tańczyli tak bez końca.
– Muszę wyjść przypudrować nosek – mruknęła mu do ucha partnerka.
Został sam. Czekał. Inne kobiety go nie interesowały, z urzędnikami gadać nie miał ochoty. Czekał kwadrans, potem kolejny i kolejny. Wypił kieliszek szampana, powoli zaczął się rozglądać po sali rozświetlonej kandelabrami odbijającymi się w ogromnych kryształowych lustrach. Nagle u szczytu schodów usłyszał tumult i wrzaski.
– Łapać złodzieja! Ukradziono, wszystko! – krzyk pełen rozpaczy.
Zrzucił maskę i wbiegł na górę. Stanął przed roztrzęsionym urzędnikiem gubernialnym.
– Co zginęło? – zapytał rzeczowo.
– Sześć rulonów rubli złotem. Cały fundusz na nagrody! Wszystko skradzione.
Coś go tknęło. Obrócił się na pięcie. Nie wiedział, co nim powodowało. Odepchnął gapiów i zbiegł na dół. Kopnął boczne drzwi i znalazł się w ciemnościach. Prowadził go jakiś prąd, instynkt łowcy, jak niewidzialna nić. Biegł Warszawską, obok wieży wodociągowej skręcił, przeskoczył przez płot ogrodu Blumberga, po czym ujrzał wysoki dom, dwupiętrowy, ukryty w środku sadu. Drzwi od tyłu, wbiegł na górę, buty dudniły na schodach. Pierwsze drzwi w korytarzu. Ciężko sapiąc pchnął je mocno, wyciągając ukryty rewolwer. Zobaczył ją. Stała przy dziwnym urządzeniu, w którym bulgotało płynne złoto, a przez rurę unosił się błękitny dym.
– Czułam, że przyjdziecie kapitanie, łączy nas niezwykle silna energia pri. Nie pomyślałam, że mogę coś takiego spotkać u Ziemianina. Zupełnie jakbyście byli z A52.
– Skąd?–wydyszał, ciągle zziajany po biegu.
– Z mojej planety oczywiście. A52, trochę jak wasza Ziemia. Daleko stąd.Wy to miejsce nazywacie gwiazdozbiorem Wegi. Odłóżcie ten rewolwer. I tak wasze kule na mnie nie zadziałają. Zaraz wam wszystko wyjaśnię. – Zauważyła jak wpatruje się w jej ciało – Nie, to nie jest moje przebranie, kapitanie. Mam na imię Tiia i tu na Ziemi tak wyglądamy. Trochę jak wy,a trochę jak wasze koty.
– Koty. No właśnie pani Tiio, czemu zabijała pani koty?
– Jakie koty? To nie były żadne koty. Przecież to są skryfy. Podobne do waszych psów gończych. Ten zdrajca Sip wytrenował je, by pilnowały paliwa. Musiałam się ich pozbyć, bo potrafią być niebezpieczne. Proszę się nie martwić, wszystkie wyeliminowałam.
– Tiio, o czym pani mówi?
– Zaraz wyjaśnię. Przecież pan kapitanie, nic nie wie. Sip, współpodróżnik, który przyleciał ze mną z A52, okazał się zdrajcą. Spiskowcem, wraz z wieloma innymi hierarchami. Wykryłam to. On zaś zniszczył nasz pojazd, bym nie mogła wrócić i ujawnić wspólników jego zdrady. Zanim go zlikwidowałam, paliwo do awaryjnego przekaźnika wrzucił do stopionego złota w mennicy Banku Rosji. Skryfy pilnowały tego, co z niego wybito. Dlatego musiałam odłowić skryfy i zebrać dość tych nowych monet, by móc odwirować paliwo z powrotem. – Odłączyła od aparatu szklaną tubę z odrobiną szarej substancji. – Właśnie jest w sam raz.
– A czemu kradła pani też pieniądze?
– Przecież gdybym ich nie ruszyła, to rozpoczęlibyście śledztwo już po drugiej kradzieży. Żaden złodziej nie zostawiłby pieniędzy. Dlatego też zabrałam i biżuterię. Wszystko jest w pokoju obok. Zresztą potrzebowałam środków na aparaturę i musiałam za coś żyć. – Pokazała miskę z czarnym kawiorem. – Tylko to nadaje się u was do jedzenia. Teraz mogę wracać na A52, do domu. Moje informacje pozwolą zlikwidować spisek. Szkoda kapitanie, że to nasze spotkanie potrwa tylko chwilę, pańska energia pri świetnie harmonizuje się z moją.
Przesunęła kilka dźwigni i aparat zatrzymał się. Ciężka bryła zestalonego złota wypadła na stół.
– Zabierze pan złoto i odda właścicielom, resztkę pieniędzy też. – Jej kocia twarz zmarszczyła się lekko, oczy rozbłysły, podeszła i dotknęła go swoją ciepłą, futrzastą ręką.
Czuł jej miękkość jej sierści i lekkie mrowienie przebiegło przez jego dłoń, rękę, barki, gdzieś wzdłuż kręgosłupa, aż do lędźwi. Wypełniało go uczucie niezaznanej dotąd przyjemności.
Nagle uszy zaatakował dźwięk dzwonów strażackich i ujrzał w oknie niebieskawe światło płomieni unoszących się gdzieś nad Kanoniczą.
– Co to? Co się dzieje?
– Pożar Pod Złotym Lwem. Przykro mi, że musiałam doktorowi spalić laboratorium apteczne. Sami rozumiecie, że ciało skryfa nie może zostać w waszych rękach. Jako ludzie nie jesteście na to gotowi. Taki punktowy pożar. Na szczęście ogień ugaszony, a doktor znajdzie w kieszeni swego surduta zwitek banknotów. Ten tysiąc rubli, mam nadzieję, zrekompensuje mu straty. – Podrapała się za uchem kocim gestem. – Teraz wy kapitanie, musicie zakończyć sprawę. W sąsiednim pokoju znajdziecie uprzednio przetopione złoto, biżuterię i ciało Kraszewskiego z nożem w ręku. Wystrzelicie. Przybiegnie stróż. Wszyscy pomyślą, że zabiliście bandytę przy próbie oporu, odzyskacie łupy.
– Kraszewskiego? – wypalił zdumiony Zaleski – Tego szlachcica, ponoć potomka biskupa, a w samej rzeczy warszawskiego sutenera z Franciszkańskiej? Oskarżanego o handel małymi dziewczynkami?
– Jego właśnie. Chyba wam go nie żal?
– No nie, bez tego ścierwa, nasz świat będzie nieco piękniejszy.
– Zgadzam się z panem kapitanie. To niestety koniec naszego spotkania.Żegnajcie. Pamiętajcie o mnie.– Zdjęła z szyi błękitny medalion i włożyła go w dłoń Andrzejowi. – Zostawię wam go na pamiątkę, byście wiedzieli,że gdzieś na niebie jest Tiia. Ja muszę wsiadać do mojego rezerwowego przekaźnika.
Podeszła do szarej rury stojącej w rogu pokoju, pomiędzy górą starych szmat i rozpadającą się szafą.
Andrzej spojrzał na swoją dłoń. W środku ciepłego kryształu medalionu jaśniała gwiezdna mapa, a planeta w gwiazdozbiorze Wegi błyszczała czerwonym światłem. Niespodziewanie podbiegła do niego i potarła go czule swym kocim nosem. Owionął go jej zwierzęcy, słodki, zapach.
Złapał ją, ale wyrwała rękę z jego dłoni, chwyciła za rurę przekaźnika, wtłoczyła w nią szklaną tubę. Znikąd pojawiła się świetlista kula, wchłonęła w siebie Tiię. Sam przekaźnik zaczął pulsować białym iskrami, po czym zamienił się w słup światła, zawirował i jasny promień wyleciał wprost przez okno. Pomknął gdzieś tam daleko, w nieznany mu kosmos.

Płock, 23:50
Kapitan Zaleski stał w pokoju obok z dymiącym rewolwerem w garści. Pod ciałem Kraszewskiego zastygała krew z rany zadanej bandycie przez Tiię. Na stole leżały bryły stopionego złota, obok bransoleta kochanki Zauszkiewicza, srebrna brosza i kilka banknotów. Słyszał na schodach tupanie nóg stójkowego i stróża biegnących do wystrzału. Dla zwierzchności sprawa rozwiązana, jeśli nawet jakieś szczegóły się nie będą zgadzały, nikt nie będzie w wnikał. Zauszkiewicz za odzyskanie biżuterii wdzięczny będzie Klejgelsowi. Klejgels udzieli mu formalnej pochwały. A on? Znowu został bohaterem, choć to nie jego łowy były i on żadnej zwierzyny w Płocku nie złapał.
Wsunął rękę do kieszeni i zacisnął dłoń na małym błękitnym krążku, z którego biło dziwne, lekko szczypiące, ciepło.

 

Przypisy

1 – Klejgels, oberpolicmajster Warszawy, postać autentyczna

2 – tytuł przysługujący randze Radcy Państwowego (ros. Statskij Sowietnik), ranga wyższa od pułkownika a niższa od generała

3 – polski od odpowiednik “połamania nóg”, dosłownie “bez puchu i piór”

4 – rosyjska nazwa Modlina

5- pot. dziesięć rubli

6 – ros. departament śledczy policji

7 – arszyn – rosyjska miara długości, ok 70 cm, czyli dwa arszyny to prawie 140cm

8 – tytuł przysługujący oficerom od stopnia kapitana i urzędnikom od rangi asesora kolegialnego

9 – ros. wódka, nalewka spirytusowa na korzeniu chrzanu

10 – złodziej kradnący “na lipko” czyli włamujący się przez okno na wyższej kondygnacji

11 – potoczna nazwa banknotu 25 rublowego

12 – taksodermia – wypychanie zwierząt